122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

– Jak moglibyśmy się spotkać, skoro zarówno ja, jak i waszmość tyle zważamy na niego co na szczekanie psa?

– Stadnicki szykuje się do rozprawy ze starostą leżajskim. Mało mu swoich ludzi łańcuckich, więc chce jeszcze zmusić szlachtę przemyską i sanocką, aby mu stanęła jak na pospolite ruszenie!

– Jak to? Przecież to gwałt! Bezprawie jawne! Jak myśli to uczynić?!

– Prawem i lewem. Z pozwem w jednym, a szablą w drugim ręku. Porozsyłał już listy do okolicznej szlachty, w których żąda pomocy przeciwko Opalińskiemu. Jeśli dojdzie do wojny, a to rzecz pewna jako amen w pacierzu, wszyscy mają stawać z pocztami pod Czarną i iść pod rozkazy jego poruczników, jak na Tatarów albo na Wołoszę.

– Już widzę, jak go posłuchają.

– Posłuchają, posłuchają. Kto się na wici nie stawi, w tego folwarkach i włościach niebo i ziemię Stadnicki zostawi. To rzecz pewna, że cała okoliczna szlachta się nie zjedzie, zwłaszcza że większa część pójdzie lub już poszła na służbę do Opalińskiego. Ale bliskich sąsiadów Diabeł trzyma w strachu i ci – volens nolens – wyruszą, aby się bić za niego.

– Dziękuję waszmości za wieści.

– Podziękujesz mi najlepiej, jeśli zaniechasz wyprawy. Sienieński naprawdę chce cię zabić.

– Moja w tym głowa, nie waszmości.

– Ja z dobrego serca ostrzegam.

– Czy jest może w Hołuczkowie jakaś panna? Młoda, krasna, z czarnymi warkoczami? Nie przywiózł jej Sienieński?

Ramułt nachylił się do ucha Dydyńskiego.

– Jest, jest, panie bracie. W karczmie Pod Lipą. Ale Sienieński jej okrutnie pilnuje, bo ma ze sobą poza pocztem kilkunastu hajduków z Łańcuta i Zegarta.

– Zegart też jest? No proszę, całkiem zacna kompanija. Kogo tu jeszcze brakuje? Judasza Iskarioty? Beryndy? Mego brata Przecława?

– Waszmość zawróć... Ja proszę.

– Nie, panie Ramułt. Nie mogę.

– Tedy ja się oddalam – rzucił pośpiesznie szlachcic – niebezpiecznie będzie, jeśli kto mnie zobaczy z tobą.

– Z Bogiem.

W chwilę później Dydyński wjechał w opłotki Hołuczkowa, między chaty, kramy, szopy. Mimo iż zima była w całej pełni, a od rana mróz malował na błonach i szklanych gomółkach okien wzory piękniejsze niż koronki u pludrackich koszul, kręciło się sporo szlachty, przekupniów i Żydów. A kiedy stolnikowic sanocki podjechał bliżej, wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. Panowie bracia, czeladnicy, pachołkowie, murwy, kramarze i chłopi odsuwali mu się z drogi, czyniąc przejście, rozchodzili pod płoty i podcienia, obracali głowy w stronę niezapowiedzianego przybysza. Rozmowy, krotochwile i śmiechy urywały się jak ucięte nożem. Ladacznice przestawały zabawiać swoich gachów, Żydzi, Szoci i Ormianie kończyli targowanie, zawalidrogi i rębacze podrywali głowy znad mis z polewką i glinianych kufli z piwem. Wszędzie, gdzie pojawił się stolnikowic, zapadała złowieszcza cisza, jak gdyby upiór wstały z grobu przyjechał do wioski z własną głową w ręku.

Wszyscy wiedzieli, po co przybył Dydyński i co się będzie działo w Hołuczkowie. Czekali zatem w milczeniu i patrzyli.

Jacek nad Jackami jechał środkiem traktu, rozparty wygodnie w kulbace, z ręką wspartą na biodrze, jak polski pan i posesjonat. A w jego głowie zakiełkowała myśl, że jeśli nawet przyjechał tu po śmierć, tedy w kondukcie odprowadzą go persony, które trudno było wyrzucić z pamięci. Stolnikowic bez trudu poznawał hultajów, awanturników i brygantów, którzy kulili się pod sobotami, wyglądali zaciekawieni z okien i drzwi. W tłumie herbowych ludzi dostrzegał poznaczone bliznami oblicza dwóch najmłodszych Rosińskich z Teleśnicy – Piotra i Jana – górskich zbójów, z którymi miał niedokończone porachunki. W najlepszej komitywie pił z nimi Mikołaj Tarnawski z Zagórza, hultaj i paliwoda, swawolnik i rozpustnik, najbliższy komilton i kochanek kasztelana Stadnickiego z Liska. Człowiek, który trzy lata temu doprowadził do wielkiej wojny pomiędzy Stadnickimi a referendarzem koronnym Drohojowskim.

Dydyński jechał dalej, widząc grymasy wściekłości lub zdumienia na twarzach niektórych panów braci, oglądając uchylające się czapki i kołpaki lub dłonie chwytające za szable. Widział, jak otworzyły się drzwi pierwszej z karczem i stanął w nich niski, gruby jegomość o czerwonawej gębie, spoglądający ze złośliwym uśmiechem na stolnikowica. Był to Jerzy Krasicki z Dubiecka – warchoł, pieniacz i awanturnik wojujący ze wszystkimi sąsiadami, słabujący na umyśle, zwany na sejmikach i po karczmach Grandżadżą. Tego Dydyński porąbał kiedyś w Krakowie, pod Wawelem, w zwadzie o nierządną dziewkę. Starosta poprzysiągł mu zemstę, nie mogąc jednak dorównać sławnemu Jackowi nad Jackami w szabli, wyżywał się protestacjami tudzież w miotaniu na głowę stolnikowica przekleństw i kalumni. A także wpisywaniem do ksiąg grodzkich pozwów sążnistych i długich jak pogrzebowe epitafia, w których miażdżył na pył, bijał, łomotał i eunuszył swego adwersarza.

Dalej w tłumie szlachetków wyległ na ulice pan Andrzej Fredro – szlachcic możny i bogaty, sławny burda i zawalidroga, który nie wiadomo co robił w Hołuczkowie w kompanii brygantów, frantów i judaszów. Za nim stał jego sługa – Murzyn odziany w delię i aksamitny żupan, którego to pachołka Fredro zakupił sobie na bazarze w Kaffie. Był to jego najwierniejszy stronnik, a w dodatku wydmikufel i rębajło, który wszczął niejedną zwadę, pojedynek i awanturę. A ponieważ był także sławnym na cały powiat jebaką, nie dziwota, że porodziło się po nim ongiś wśród przemyskich ladacznic kilkoro dzieci czarnych jak smoła. A i niejeden sąsiad pana Fredry z trwogą zaglądał do kołyski po połogu żonki. Dalej zaś w szeregach czeladzi, Kozaków i Lipków, dotrzegał pan Dydyński kaprawe i poszczerbione gęby kolejnych już przedstawicieli rozrodzonego szeroko na Rusi rodu Żurakowskich, którzy nie wiadomo skąd wzięli się w Hołuczkowie, skoro większość z nich pokutowała po wieżach starościńskich, a reszta nie wykurowała się jeszcze po łaźni, jaką sprawił im Gedeon w klasztorze Ojców Bernardynów w Przeworsku. Może zatem ci tutaj po prostu spadli panu Twardowskiemu z Księżyca? Zresztą Żurakowskich zawsze wszędzie było pełno.

W miarę jak Dydyński zbliżał się do karczmy Pod Lipą, coraz to nowi panowie bracia wychodzili na jego spotkanie. Już z daleka wygrażali mu dwaj bracia Rytarowscy, rabusie z gościńców, zabójcy Wawrzyńca Wessla w Bańkowej Wiszni, których Dydyński, wynajęty przez wdowę, nie tylko wybrał z Gwoźnicy jak ślepe kocięta, ale na dokładkę posłał do wieży na rok i dwanaście niedziel pokuty, a najstarszego Mikołaja – na katowski szafot, gdzie szlachcic dał głowę katu na czerwonym suknie.

Za Rytarowskimi cisnęła się sroga, obszarpana czeladź i szlachecka gołota. Ci wszyscy Sękowscy, Kadłubiccy, Dąbscy, Rybczyńscy, Komarniccy, Jaworscy, Terleccy, Wysoczańscy, Zagwojscy, Czernieccy i Berezowscy, którzy gotowi byli każdego zdradzić, wszystko zaprzedać, zabić szlachcica dla pary dobrych butów czy rycerskiego pasa, własną matkę oddać w tatarską niewolę za dwa szelągi oraz garniec piwa i jeszcze chwalić się tym przed kompanami. To właśnie była owa rzesza szlachecka, która najmowała się do zajazdów i raptów, do zwad i waśni, czasem odpływała pod chorągwie tatarskie, wołoskie i wolontarskie, bo żadnego z tych zgołociałych szlachciców nie stać było na poczet i porządnego konia. Z nich właśnie tworzyły się złowieszcze kupy swawolne terroryzujące spokojnych włościan i obywateli, oni brali udział w wyprawach na Wołoszczyznę, rumacjach i zbrojnych demonstracjach, łupili dwory, rozbijali skrzynie i sklepy, krzywdzili dziewki i szlachcianki, a zwykle kończyli gdzieś na stepie albo na gościńcu umierający z ran od kuli, pałasza bądź tatarskiej strzały. Nie wszyscy patrzyli miło na Dydyńskiego. Jednak żadna szabla nie wyskoczyła z pochwy, nikt nie sięgnął po rusznicę, nie porwał za półhaka, garłacz czy pistolet. Sienieński był pierwszy, a oni wszyscy – zgołociali et odardi, nie śmieli iść przed jaśnie wielmożnego pana z Pomorzan. Czekali zatem jak szakale i hieny, bacząc, czy ze zdobyczy da się uszczknąć jakiś kęs dla siebie. Dydyński wiedział, iż jeśli wygra, będą pić jego zdrowie do niedzieli, a co drugi ofiaruje mu swą szablę na usługi. Lecz jeśli przegra, rzucą się na jego dogorywającego trupa jak dworskie psy na konającego z głodu wilka.

Aleksander Sienieński czekał na niego w sobotach starej karczmy Ramułta, w otoczeniu swoich ludzi oraz hajduków Diabła Łańcuckiego, spokojny, piękny i opanowany. Tuż obok stali jego dwaj pachołkowie, przy czym ten bardziej poszczerbiony obejmował młodszego jak chłop babę. Dydyński poznał ich od razu. To był Piotr Krzysztoporski i jego sługa Gerwazy Mniński zwany Aramisem. Para morderców połączona sodomicką namiętnością do męskiego ciała. Dydyński słyszał, że równie wprawni byli w uprawianiu tureckiej miłości i niewoleniu młodych chłopców co w przecinaniu nici ludzkich żywotów. A najgorsze, że w ich towarzystwie nikt nie mógł być pewien nie tylko zdrowia, ale także całości swego siedzenia. Stolnikowic domyślał się, że po przybyciu do Hołuczkowa znieważano ich i wyśmiewano. Wszystko jednak do czasu, gdy padł pierwszy trup, bo teraz nie spostrzegał, aby ktoś choć zerknął krzywo na ich diabelskie karesy. A tak prawdę mówiąc, trupów pozostawionych za sobą przez tę parę sodomitów uzbierałoby się już ze dwie krypty. I to takie solidne jak w kościołach krakowskich.

Ciekawe, że nigdzie nie było widać Przecława, a przecież młody judasz Dydyński nie powinien darować sobie kolejnej okazji do upokorzenia brata – zwłaszcza po klęsce, która spotkała go na przeprawie pod Sobieniem. A jednak stolnikowic nigdzie nie dostrzegał jego ponurej gęby.

W zamian za to zobaczył starą kolasę nakrytą porwanym płótnem, pod którym rysowały się dziwne, podłużne kształty. Trupy? Martwe ciała? Nie było to nic szczególnego w Hołuczkowie.

– Witam, panie Dydyński! – rzekł Sienieński. – Zaiste nie ufali moi ludzie, że waszmość sam przyjedziesz, kazali hajduków ściągnąć, czeladź z rusznicami. A ja przecie wierzyłem, że pan stolnikowic swój honor ma. I panny na szwank nie wystawi!

– Gdzie Dwernicka?! Chcę ją zobaczyć!

– Ręczę słowem, że jest cała i zdrowa.

– Muszę ją widzieć! Inaczej nici z naszej umowy, mości panie!

– Hola, mości Dydyński! – zaprotestował Sienieński. – Czy ja dobrze słyszę? Sam tu jesteś, a nas prawie chorągiew. Nie myślisz chyba nam tu rozkazywać. Zważ, że nie chcę cię z zasłupia zastrzelić, ale po kawalersku dać pole z żelazem w ręku.

– Choćbym sam jeden na pułk miał uderzyć – Dydyński położył dłoń na szabli – nie stanę z tobą do walki, dopóki się nie przekonam, że panna Konstancja jest cała i zdrowa!

Sienieński skinął na hajduków. Po chwili dwóch rosłych drabów wypchnęło z izby młodą niewiastę. Dydyński wytężył wzrok...

Konstancja!

Dziewczyna poznała go od razu. Była blada, z wielkimi sińcami pod oczyma, podrapana i poobijana; w jej żupaniku brakowało połowy guzów, jeden rękaw zwisał naderwany, włosy były rozpuszczone, potargane i pokryte zakrzepłą krwią. Widać okazała się równie potulna co wzięta żywcem lwica. Dydyński z satysfakcją odnotował, że wśród hajduków Stadnickiego były już pewne straty. Jeden z pilnujących jej drabów miał podbite oko, zaś nos drugiego był przestawiony na bok jak żelazny kogut na wieży ratusza po wichurze. A na policzku trzeciego sługi widniały świeże ślady zębów.

Ot i cała Konstancja Dwernicka!

Dziewczyna szarpnęła się w ramionach hajduków, jej oczy zaszkliły się łzami.

– Jacek! – krzyknęła, ale Sienieński podniósł rękę ostrzegawczym gestem. Konstancja zamarła. Nie wydała już z siebie żadnego głosu, choć przecież nie zatkał jej ust ręką. Dydyński widział, jak zadygotała i zamiast wyrywać się z rąk hajduków, cofnęła wstecz. No cóż, Sienieńskiego strach się było bać.

– Panna jest żywa i zdrowa – rzekł rębajło do Dydyńskiego. – Tak jak obiecywałem. Nieco obita, ale jak sam rozumiesz waszmość, na tak ognistą klacz potrzeba ostrego munsztuka.

Jacek Dydyński zamarł wpatrzony w dziewczynę. Konstancja! Konstancja! – zawyło coś w głębi jego duszy. Teraz, kiedy widział jej bladą, wymizerowaną twarzyczkę, niemal dzielił strach i lęk miotający dziewczyną, poczuł tak straszną wściekłość, iż zdawałoby się, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma, porwie za szablę i rzuci się na całą sforę służalców Diabła Łańcuckiego, choćby go mieli porąbać na sztuki!

Bez słowa zeskoczył z konia, klepnął zwierzę po zadzie, zrzucił delię i cisnął ją na śnieg zryty kopytami wierzchowców, założył za pas poły żupana.

– Stawaj, waść! – wycharczał ze złością. – Tutaj, zaraz!

Zimny uśmiech wykrzywił piękne oblicze Sienieńskiego. Zszedł w dół po stopniach, wolno, nie śpiesząc się.

– Ot, widzę, panie Dydyński, że doprawdy kawalerska w tobie fantazja. Mości panowie! – zakrzyknął do obecnych. – Wszystkich jak tu jesteście biorę na świadki, że jeśli pan Dydyński mnie pokona, wolno mu będzie z panną Dwernicką odjechać – choćby na koniec świata. Zrozumieliście?!

Starczyło, by Krzysztoporski i Aramis pokiwali głowami, a Dydyński wiedział już, że jego wróg nie łgał. Nigdy nie słyszał, aby ktoś kiedykolwiek kwestionował rozkazy Sienieńskiego, gdyż groziło to wielkim uszczerbkiem na zdrowiu. Ze swojej strony zaś miał nadzieję, że dotyczyło to również tych poleceń, które miały zostać wykonane pośmiertnie. Nie przewidywał wszak, aby ten pojedynek miał zakończyć się inaczej niż klęską jego wroga.

Dydyński porwał za czarną szablę bojową. Z cichym szmerem ostrze wyskoczyło z pochwy, zabłysło w zimowym słońcu, smukłe, łagodnie zakrzywione, dość szerokie, lecz zaopatrzone w bruzdę i trzy strudziny – z czego jedną w tylcu. Oprawione było w czarną rękojeść zaopatrzoną w paluch, jelce i szeroki kabłąk dochodzący niemal do samej głowicy.

Sienieński szedł w jego stronę powoli, bez zbytecznego pośpiechu. Nie wyciągnął jeszcze broni.

– Ile ja słyszałem o waszmości – rzekł. – Sławny pan Dydyński w powiecie, w Ziemi Sanockiej, w województwie. Honorowy, dzielny, zacny, bez trwogi. Wielu takich było przed tobą, panie bracie. Wszystkich ich zabiłem.