122132.fb2
Łopot skrzydeł zaskoczył stolnikowica. Czarny kruk przysiadł na ramieniu Sienieńskiego, przyjrzał się Jackowi nad Jackami mrocznymi paciorkami oczu. Do diabła?! Co to miało znaczyć?
Dydyński od razu przypomniał sobie straszne zdarzenie spod szubienicy, trupy dziobane przez ptactwo, ten ruch i rumor, który zbudził się wśród ścierwojadów, gdy podjechali bliżej razem z ojcem. Kruki... Teraz je zobaczył! Całe stado krążyło nad Hołuczkowem jakby nad polem przyszłej bitwy. A pan stolnikowic już domyślał się, jaką rolę wyznaczono im w misterium, którego głównymi bohaterami byli on i Konstancja.
– Strach, proszę waszmości – rzekł Sienieński, a potem pogładził kruka po grzbiecie lewą ręką – jest okrutny. Strach może przydarzyć się najmężniejszemu rycerzowi. Najwaleczniejszemu towarzyszowi wojskowemu. Czuję twój lęk, panie bracie. Poczułem go wtedy, gdyśmy spotkali się w grodzie w Sanoku...
Kruk wpatrywał się szyderczo w stolnikowica. Czyżby już wiedział, jak zakończy się pojedynek? Czy szykował się, aby z resztą swoich braci spaść na świeże, jeszcze ciepłe ciało Dydyńskiego i poszukać owych dwóch najsmakowitszych kęsów – ludzkich oczu?
Ptak rozłożył skrzydła, zakrakał i odleciał. A potem nie było już mrocznego ptaka, nie było jego czarnych jak noc oczu... Był Sienieński, który właśnie – Dydyński oglądał jego ruchy jakoby we śnie – pędził wprost na stolnikowica. Jacek nad Jackami widział lśniące ostrze jego węgierki zaopatrzone w pióro i sterczący młotek, zwieńczone rękojeścią o pochylonej ku przodowi głowicy, z łańcuszkiem odchodzącym od krzyżowego jelca... Szabla płynęła wolno w powietrzu, tnąc z zamachu wykonanego obrotowym ruchem ręki Sienieńskiego. Szła w górę, była coraz bliżej, wznosiła się... Na chwilę przesłoniła blask dalekiego zimowego słońca...
Furkot ostrza rozdzierającego powietrze!
Brzęk zimnej stali.
Dydyński sparował z rozmachem cięcie zadane piekielnym polskim atakiem, z podlewu wrąb, zastawił się szablą niemal w ostatniej chwili, osłaniając czoło, które już, już rozłupać miała krzywa węgierka Sienieńskiego! Przyciął wroga wlic, krótko, szybko, z łokcia... Przeciwnik nie był głupcem. Mając lepszą pozycję po łukowym ciosie, nie przyjął ostrza na zwykłą zastawę, lecz sparował cięcie odbiciem, tnąc z całych sił brzuścem w sztych czarnej szabli stolnikowica.
Rękojeść aż zadrżała Dydyńskiemu w ręku. Sprawnie uskoczył w bok, poprawił wnik, krótkim, błyskawicznym cięciem z nadgarstka rąbnął wroga w kiść i posłał szybką odpowiedź, jeszcze zanim nadeszło kolejne uderzenie.
Chlastali się i uderzali trudnymi do wychwycenia cięciami, wypróbowując słabości i niezręczności przeciwnika. Dydyński uderzył w kiść, Sienieński zripostował wręcz, stolnikowic odpowiedział wnik, dostał cios wklet i sam przyciął wlew. Ruchy walczących stawały się coraz szybsze, a oddechy coraz bardziej świszczące. Rozgrzewali się, rozpędzali, szykując do prawdziwej walki.
Sienieński zaczął jako pierwszy – tnąc z łokcia włęg, przekręcił rękojeść szabli pionowo, chlasnął Dydyńskiego po łuku, na odlew, próbując podstępnego zwodu. Stolnikowic przyjął wyzwanie – zamiast zastawiać się, opadł w dół, skurczył na przygiętych nogach, a jednocześnie, przepuszczając ostrze wroga nad głową, wyskoczył w przód z prostym cięciem wkłąb!
Sienieński zawinął się niemal w ostatniej chwili. Umknął spod ostrza w momencie, gdy szabla Dydyńskiego przecięła skrawek cholewy jego safianowego buta. Od razu wyprowadził szerokie, zamachowe cięcie wzerk, chcąc od jednego ciosu zdjąć łeb stolnikowica z ramion jak dojrzałą dynię. Dydyński zasłonił się, trzymając szablę obróconą ostrzem w górę, a potem niespodziewanie zawinął w miejscu, zakręcił w rzadko spotykanym piruecie, tnąc włęg z zamachu i dodając do potęgi ciosu całą siłę obrotu swego ciała.
A kiedy wyprowadzał uderzenie, szybko jak błyskawica złączył obie dłonie na rękojeści, tnąc Sienieńskiego strasznym podwójnym trybunalskim uderzeniem w łeb lub w pierś.
Śmierć musnęła Aleksandra o włos. Zdmuchnęła mu kołpak z łba, ścięła z rozmachem pęk czaplich piór przy trzęsieniu. Dydyński chybił – bo w tejże samej chwili usłyszał łopot skrzydeł tuż obok swojej głowy...
Sienieński wrzasnął tryumfująco – zakończył sprawę unikiem z jednoczesnym cięciem włęg. Stolnikowic ledwie odbił ten cios. Kruk przemknął mu nad lewym uchem, a szlachcic wstrząsnął się przerażony, spodziewając się, że lada chwila pazury rozorają mu twarz, a potem odskoczył w tył.
Aleksander z Pomorzan runął nań, zasypując gradem ciosów. Ciął na odlew, zbił kontruderzenie, przyciął z podlewu i znowu na odlew. Dydyński składał zastawy odruchowo. Nie mógł jednak skupić się na walce, bo przeklęty kruk ciągle krążył wokół niego, łopocąc złowieszczo skrzydłami. Przemknął nad głową szlachcica, muskając jego brew, załopotał pod pachą, przeciągnął pazurami po plecach. Był blisko, zbyt blisko – atakował i nawracał, uciekał i ponawiał swe podstępne starania. Dydyński doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż potężny, zrogowaciały dziób bestii poluje na jego zielone, błyskające gniewem oczy. Że jeszcze chwila, a straci wzrok, a wówczas ten przeklęty diabeł Sienieński wypruje z niego bebechy, pośle wprost w objęcia aniołów, z których żaden nie przypominał Konstancji. Na razie bez trudu odbijał proste ataki wroga. Odlew, podlew, odlew, podlew. Cięcie, zastawa, zastawa, cięcie...
A potem zamiast na odlew Sienieński rąbnął z całych sił wrąb, wyszczerzywszy swe zęby białe jak perełki!
Jacek nie zdążył się zastawić, jego ręka, przyzwyczajona do odbijania cięcia na odlew, sama, niemal zupełnie sama przesunęła się do piątej zastawy... Może uniknąłby ciosu, gdyby ptak nie spadł na niego z góry, jego pazury nie zahaczyły o szyję, a gruby dziób, wprawiony w zręcznym wyłuskiwaniu martwych oczu wisielców, nie ugodził stolnikowica boleśnie w policzek, tuż pod prawym okiem, pół cala od powieki.
Dydyński dostał w lewy bark, w obojczyk. Mocno, ale powierzchownie, bo w ostatniej chwili zdołał opaść w dół na ugiętych nogach. Lecz to, co omal nie skończyło się jego klęską, okazało się wiktorią. Przeklęty ptak zerwał się do lotu, do kolejnego ataku... Lecz odlecieć już nie zdążył. Jacek chlasnął go wyciągniętą do zastawy szablą, przeciągnął ostrzem po piórach. Ogromny kruk zakrakał, opadł, brocząc czarną krwią, rozcięty niemal na dwoje.
Stolnikowic sanocki wpadł na Sienieńskiego jak burza. Chlasnął go wręcz, w kiść i na odlew, a potem nyżkiem w prawe udo. Szlachcic wrzasnął, ledwo zdołał zastawić się płazem szabli, w ostatniej chwili przechwycił świszczące ostrze! Dydyński chybił, ale tylko trochę. Sienieński dostał w bok; ostrze husarskiej szabli rozchlastało jego rajtrok, rozcięło skórę. Rubinowa krew trysnęła na biały, zdeptany śnieg pod nogami walczących.
Sienieński nie krzyczał. Nie wył z bólu, nie złorzeczył. Może prawdę powiadali po szynkach, iż w duszy tego okrutnika nie było kompletnie nic? Ani miłości, ani nienawiści? Miłosierdzia ani gniewu?
A jednak wróg Jacka wyglądał na zmęczonego walką. Nie był to już Sienieński – tryumfator, Sienieński – pogromca stolnikowica. Pot zalewał mu oczy, spływał z podgolonego łba. Aleksander odbijał słabnącą ręką ciosy, zadawał rozpaczliwe, szybkie uderzenia.
Dydyński zerknął nad jego ramieniem i zadrżał.
Trzech rosłych hajduków przyciskało Konstancję do omszałego słupa podpierającego podsienia karczmy. Jeden właśnie rozpiął jej żupan na piersiach, rozerwał koszulę i wydobył na światło dzienne piersi niewiasty. Dziewczyna krzyczała, łkała, gdy potężne dłonie boleśnie ściskały cudne drażnięta, przesuwały się po smukłych pagórkach, które tak dawno zapadły w pamięć (i nie tylko) pana stolnikowica.
Dydyński skoczył w stronę ganku, niemal zapominając o pojedynku. Sienieński tylko na to czekał! Od ciosu wbrew przeszedł w zwód, mijając w pędzie Jacka nad Jackami, z rozmachem wbił mu pióro swej szabli w pierś.
Stolnikowic zastawił się odruchowo, rozpaczliwie...
Źle zrobił, bo zbił ostrze w lewo, a nie w prawo. Ostre pióro węgierki przejechało mu po żebrach, a kiedy skoczył w bok, zderzył się z przeciwnikiem. Aleksander kopnął go z rozmachem w kostkę, chcąc posłać na ziemię, wbił łokieć w żołądek...
Rozdzielili się z trudem. Dydyński ciął wściekle, z zamachu – włęg, wrąb, wlic, walił Sienieńskiego jak drwal starą sosnę, chcąc zabić go, porąbać w dzwonka, zatłuc razami szabli niczym wściekłego psa, a potem skoczyć na ratunek Konstancji. Zamierzał skupić na walce całą swoją uwagę, poświęcić wszystko dla zagłady znienawidzonego wroga i... nie mógł tego uczynić. Usłyszał kolejny krzyk dziewczyny, jej płacz, jej jęk. Chciał pobiec tam, wpaść z zakrwawioną szablą na ganek, urządzić rzeź, pogrom, lecz wiedział, że Sienieński czeka tylko na jeden jego fałszywy ruch!
Ale, do diabła, nie mógł nie patrzeć na umiłowaną!
Kiedy dziewczyna zawyła znowu, rzucił jedno szybkie spojrzenie w tamtą stronę. Hajducy obdarli ją już do naga, przycisnęli do drewnianej podpory, rozsunęli nogi... Dydyński ryknął z wściekłości. Nim natarł na Sienieńskiego, ów z rysią zwinnością wymknął mu się spod ostrza, uderzył płazem szabli w dłoń, potem w bok, podbił ostrze w górę, uczynił wiatraczek i jednym szybkim ruchem wyłuskał szablę z ręki stolnikowica.
Dydyński rzucił się na niego z gołymi rękami, z pianą na wargach. A wówczas dostał płazem w łeb, świat rozbłysnął, obrócił się i zwalił na bok. Jacek zobaczył jeszcze nadbiegających hajduków, a zarośnięte oblicze tryumfującego Zegarta było ostatnim, co zdołał spamiętać...
* * *
Piwnice i lochy pod zamkiem Łańcuckiego Diabła, zwanym nie bez powodu Piekłem, były ostatnim miejscem, w którym chciał się znaleźć zarówno bogobojny chłopek, dworski sługa, jak i szlachetnie urodzony posesjonat. Po całej Rusi krążyły o nich opowieści, od których włosy stawały dęba pod kołpakiem, krew zastygała w żyłach i dreszcze przechodziły słuchaczy. Powiadano, że w lochach, w murowanych kamiennych sklepach chował Diabeł Łańcucki czartowskie charaktery i inkluzy. Gadano, że w najgłębszych czeluściach zamkowych katakumb przykuci do ścian chłopi i niewolnicy kuli fałszywą monetę – czerwone złote, talary, orty i trojaki, które ich pan puszczał potem w obieg na Wołoszczyźnie, a nawet w dalekim Konstantynopolu. Opowiadano, że służy mu tam armia małych diablików i czartów zamieniających pospolity ołów w złoto. Wspominano o setkach więźniów skrępowanych łańcuchami w najgłębszych piwnicach, których jęki czasem słychać było na pół stajania od Piekła, a Diabeł Łańcucki zwał owych nieszczęśników swoimi najlepszymi śpiewakami. Gadano o mękach i okrutnych torturach, którym kaci poddawali ofiary Stadnickiego, o odrzynaniu piłą rąk i nóg, o zakopywaniu żywcem w ziemi, żelaznych bronach, na które nabijali tych, którzy mieli nieszczęście narazić się na gniew łańcuckiego pana. W karczmach i kramach Łańcuta, Przeworska, Dynowa i Leżajska opowiadano – splunąwszy po trzykroć dokoła dla odwrócenia złego uroku – o czarach, czartach i czarownicach zlatujących się na sabaty i znikających w zamkowych kominach. Wspominano szeptem o tajemnej komnacie w podziemiach, w której Stadnicki przechowywał czarnoksięskie traktaty i zamknięty w żelaznej skrzyni o sześciu rogach cyrograf, w którym oddał duszę diabłu. I w zamian za złoto i potęgę obiecał wygubić w Koronie polskiej wszystkich chrześcijan, księży i mnichów. Wielki spór zaś szedł o to, z którym z diabłów Stadnicki zawarł układ i co otrzymał w zamian. Ksiądz Michał Wereszczaka od ojców bernardynów z Przeworska prawił, że był to sam Pronobis albo Berut z Łęczycy, podczas gdy z kolei ojciec Damazy Piekarski od świętego Dominika we Lwowie dowodził, iż musiał być to Koffel albo Heydasz. Na co zaś replikował ksiądz Wereszczaka, że tak możny pan jak Stanisław ze Żmigrodu Stadnicki nie mógł zaprzedać swojej duszy uczciwemu Heydaszowi, skoro ów był, z przeproszeniem, diabłem plebejskim, skłaniającym poczciwych chłopków i zagrodników do rozbijania sąsiadom łbów sztachetami z płotów. „Nawet bowiem w piekle, pry – dowodził ksiądz – musi być porządek i ład, jako w naszej Rzeczypospolitej. I nie śmie tam iść, pry, diabeł plebeiae conditionis, przed ślachcica piekielnego, ani tym bardziej herbowych Polaków do złego kusić. Bo od tego, pry, są ślachetnie urodzone czarty!”
Tak mawiali, ma się rozumieć, katolicy, bo zwolennicy luterskich nauk powiadali z kolei, iż Diabeł Łańcucki, wrogi im jako kalwin, podpisał szatański pakt z samym papieżem Pawłem, któremu nie dość było obłożenia interdyktem Wenecji, nie dość konfliktów z parlamentem angielskim, lecz zmierzał jeszcze do wygubienia wszystkich protestantów w Ziemi Przemyskiej i Sanockiej.
Jak tam z paktami i cyrografami było, Bóg jeden raczy wiedzieć. Jednak zarówno katolicy, jak i innowiercy powtarzali pospołu jedno: kraty i zamki w łańcuckich lochach były grube i mocne, kute przez mistrzów sprowadzonych ze Lwowa. I niełatwo było się z nich wywinąć.
Ze wszystkich plotek, jakie głoszono o zamku w Łańcucie, ta jedna okazała się prawdą.
Ciśnięta z rozmachem ława roztrzaskała się na żelaznej kracie jak wątła drewniana szczapka. Za nią poleciał gliniany dzban, który rozpadł się z łoskotem na skorupy, potem zydel. Na prętach zatrzymała się z brzękiem miedziana misa, po niej deska wyłamana z podłogi, a na końcu zwykła barania burka.
Cisnąwszy na kratę wszystko, co było w zasięgu wzroku, i porozbijawszy co tylko się dało w celi, Jacek Dydyński przyskoczył do przegrody, chwycił żelazne pręty i potrząsnął nimi. To znaczy chciał potrząsnąć, gdyż jeśli liczył, iż wyrwie je z kamiennego muru, to właśnie okazało się, że do siły Herkulesa ciągle mu daleko.
– Zabiję! – warknął, przybliżywszy twarz do prętów. – Zamorduję!
– A za cóż chcesz mnie zabić, mości panie Jacku nad Jackami? – zapytał łagodnie Diabeł Łańcucki zasiadający po drugiej stronie prętów, przy stole zastawionym dzbanami z winem i marcepanami. – To ja cię, waszmość, w najlepszej celi trzymam, ja ci kaganek kazałem przysłać, aby ciemności rozświecić. Ja cię jak wojewodzica przyjmuję, jadło daję, dziewkę – każesz – przyślę. Zapewniam waćpana, że sam Konstanty Korniakt nie miał u mnie takich wywczasów. A cóż znaczą Dydyńscy przy Korniaktach? I ty mnie chcesz zabić? Za co?
– Gdzie jest panna Dwernicka?! Coście jej uczynili?!
– O to waści idzie? – roześmiał się Stadnicki i nadstawił kielich, aby sługa mógł dolać doń wina. Diabeł wypił trochę, posmakował, a potem skrzywił się. Ostatnio jego piwniczka świeciła pustkami, a to dlatego, że ludzie starosty leżajskiego złupili między Świńczą a Trzcianną transport wina ciągnący ze Śląska do Łańcuta. – Niewiasta, mospanie, instrumentum diaboli. Z niejednego mędrca zrobi głupca, z niejednego pana dziada proszalnego. Tak ja ci, panie Dydyński, dam dobrą radę: strzeż się, waszmość, podwik, bo krew w tobie gorąca. Bo po co było mnie zdradzać? Po co ujmować się za szaraczkami z zaścianka, gdzie dwie krzywe chałupy i diabeł mówi dobranoc? Wszystko przez jedną podwikę, która zawróciła ci w głowie. A może – ściszył głos – czarami cię zniewoliła? Nie byłoby to żadne novum, mości panie bracie, bo gładka jak diablica.
– Przypominam ci, mości Stadnicki, że nie ma takiego miejsca na świecie, z którego nie zdołałbym cię wyciągnąć! Nie ma takiej nory, do której schowałbyś się przede mną, jeśli ją skrzywdziliście!
– Na twoim miejscu, waszmość – mruknął starosta – zastanawiałbym się bardziej nad swoim obecnym losem, a nie nad zemstą na mnie, Bogu ducha winnym człowieku. Wielu tu przed tobą, panie bracie, bywało hardych i dumnych ludzi. Ale opuścili go tylko ci, co pomiarkowali, że z mego loszku można wyjść nie inaczej, jak tylko w pokorze, na kolanach. Bo co powyżej, to miecz łańcuckiego oprawcy ukróci. Tak i ty, panie bracie, mnie nie urażaj, bo cóż ja poradzę, że cię Sienieński poturbował, a pannę twą porwał? A może – dorzucił Stadnicki z chytrym uśmiechem – jakieś miłowanie jest między nimi, co? Bo to przy raptach dzisiaj różnie bywa...
– Zabiję cię, psi synu! – ryknął Dydyński. – Podejdź bliżej, niech cię zagryzę przez kraty, ty diable!
– No, no, no, panie Dydyński. – Starosta pogroził wyciągniętym palcem ozdobionym okazałym pierścieniem z rubinem, zrabowanym kilka lat temu we dworze Korniaktów w Sośnicy. – Mnie Diabłem zowią tylko z kurwy synowie, a przez takowych zelżon być nie mogę. Nie równaj tedy swojej pani matki, którą dobrze znałem, z byle małpą z Sanoka czy Przemyśla, bo zbluźnisz! Miewałem ja tu w Łańcucie przed tobą figlarzy, co mnie lżyli, na sądy i starostów liczyli. Oj, skruszeli oni w końcu, niebożęta. Bo nie masz waszmość pojęcia, jak długi post o samej wodzie umniejsza dumę i pychę szlachecką i jak bardzo rozjaśnia ludziom w głowach. Jak szybko znajdują się po takim poście dukaty, pieniądze, jak sprawnie odnajdują zagubione skrypty i papiery. Jak znikają pozwy i obiaty w księgach grodzkich. Nie zmuszaj mnie tedy, abym ci jako zajączkowi skruszeć kazał, bo na pewno ci to na zdrowie nie pójdzie.
– Spróbuj szczęścia, mości starosto. Teraz masz szansę, aby się pomścić na mnie, bo jestem w ciemnicy, za kratami. Ale wierz mi, że gdyby nie te żelaza, które nas dzielą, bardziej liczyłbyś się ze słowami, bo oszukałeś mnie podle w sprawie Dwernickich. Pomnij, że kiedy wstępowałem do ciebie na służbę, rzekłem jasno – kaduków nie biorę, niewiast ani dzieci nie zabijam. A waszmość nawet mi nie wspomniałeś, że mamy przywlec z Dwernik cały zaścianek w dybach, że Zegart ma schłopić wolnych panów braci.
– Zdziwisz się, mości panie Dydyński. Nie mam do ciebie żalu o to, co się tam stało, bo co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. A ponadto serce we mnie łaskawe i miłosierne, nie to co u Opalińskiego, który mi Mietelskiego, szlachcica poczciwego, sobie równego, na drodze pojmawszy, kazał siekierkami tak zbić, że się w nim kości połamały. A ponadto mi łotrostwo, które pan starosta we dworze chowa, chłopów kilku zabiło w Stadnikach i Żołyni, mężatki i dziewki pogwałciło. Ja ci w ogóle odpuszczam, a Sienieńskiemu zakazałem cię ubijać. Wszystko dlatego, iż pilnie potrzebuję pomówić z tobą o pewnej sprawie.
Dydyński uśmiechnął się zimno i nadstawił uszu. Wiedział dobrze, że kłamstwa przechodziły Diabłu przez gardło równie łatwo co jezuicie na królewskim dworze, jednak cóż wadziło ich posłuchać.