122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

– Dużo polityki – mruknął krótko Diabeł Łańcucki. – Ale nie ma niczego, co by dotyczyło Dwernickich. Ta rzecz ma związek z niedawną konfederacją sandomierską i jej okrutnym uśmierzeniem przez sodomczyka Wazę pod Janowcem i Guzowem. Wolałbym, aby nie dostała się w ręce Opalińskiego albo Anny Ostrogskiej. Aby zaś wyrazić się jasno – głowy Kardasza nie przyjmę bez listu. Natomiast w zamian za te dwie rzeczy oddam ci Konstancję i poniecham zemsty na Dwernikach. No i dorzucę wynagrodzenie. Na beciki i kołyski dla małych Dydyniątek.

– A jeśli powiem veto? Jeśli się mimo to nie zgodzę, mości panie starosto? Dlaczego to ja mam zabić Gedeona? Nie wystarczy na to Sienieński?

– Sienieński prawie nie wystarczył na ciebie. A Kardasz to szalony człek. W dodatku bronią go Dwerniccy.

– Masz jeszcze Przecława. On aż pali się do służby. Do tego stopnia, że gotów był własnemu bratu w plecy strzelić.

– Przecław siedzi w lochu. I nie wymyśliłem jeszcze, co z nim zrobić. Zbuntował się, szelma, i – imaginuj sobie, waszmość – Dwernicką chciał uwalniać, przed tobą się pokłonić i o wybaczenie prosić. Też mu się w czas przypomniało. Ale nie będziesz chyba po nim płakał!

Dydyński zamarł. Przecław chciał uwolnić Konstancję? O Boże! Czyżby pożałował swoich czynów? Niemożliwe!

– Dwernicki nie spodziewa się zdrady od ciebie – ciągnął Stadnicki. – Dlatego zabijesz go. Szybko, po cichu i bez zbędnych ceregieli.

– Nie, mości starosto. Nie uczynię tego. Co teraz?

– Każę cię uwolnić.

Dydyński zamarł. Zaraz, czegoś nie rozumiał. Miał wyjść na wolność? Gdzieś tu był haczyk, a on nie zamierzał połknąć go tak łatwo jak ryba. Zaśmiał się wesoło i swawolnie w twarz staroście zygwulskiemu.

– Uwolnisz mnie? Tak po prostu? I może jeszcze pozwolisz mi uraczyć tą opowieścią imć Gedeona? A nie wygłosisz przy okazji waszmość oracji, jak bardzo powinienem być ci wdzięczny? Myślisz, mospanie, że będę dziękował ci na kolanach?

– Myślę, że zabijesz Gedeona jeszcze przed Kwietną Niedzielą. Raz na zawsze, aby czasem znowu nie powrócił tutaj za kolejne dwadzieścia lat. A usieczesz go po tym, gdy pojedziesz do Sanoka i w grodzie zajrzysz do liber decretorum pod rok 1582. Tam poczytasz sobie, któż zacz ów Kardasz i za co wypalono mu piętno. A kiedy już to uczynisz, jedź do klasztoru Sióstr Benedyktynek w Jarosławiu i poproś o widzenie z siostrą Magdaleną. Zapytaj ją o Gedeona Dwernickiego, a dowiesz się prawdy, samej prawdy i tylko prawdy.

– Ja proponuję waści inny układ. Uwolnij Konstancję, a w zamian za to zatrzymaj mnie.

– Konstancja nie odrąbie łba Kardaszowi tak sprawnie jak ty.

– A co, jeśli ja także okażę się za mało sprawny? I niezbyt chętny?

– I właśnie z tego powodu twoja dziewka nadal pozostanie u mnie w... gościnie. Jeśli uczynisz coś przeciwko mnie – na ten przykład staniesz w obronie Dwernik, kiedy tam rychło przybędę, to wierzaj mi, że oddam ci Konstancję z brzuchem jak kopuła zamku na Wiśniczu. A ojca dla bękarta będziesz szukał wśród mojej zamkowej załogi. Siła tych ojców będzie, powiadam ci, bo dzieweczka przypadła do gustu sabatom. Jednemu nos przestawiła, drugiemu zęby wybiła, trzeciemu jajca stłukła kolanem, a czwartemu wygryzła pół policzka. Dlatego żaden nie odmówi, gdy im pozwolę na chwilkę uciechy. Od jednego bęś weźmie rączęta, od drugiego nóżki, od trzeciego główkę... Cóż to, bladyś, mości kawalerze?

Dydyński zbladł.

– Ale na szczęście nie będziemy musieli uciekać się do takich środków, mości panie bracie. Bo ty wszak swój rozum masz; pojedziesz do grodu, a potem do klasztoru. Wrócisz do Dwernik i ubijesz samozwańca. Nie będzie inaczej, zaufaj mi. Bo przecież – Stadnicki ściszył głos – ty za wszelką cenę będziesz chciał się dowiedzieć prawdy?

– Rzekłeś, mości starosto.

* * *

Kiedym polował na stolnikowica, śmiałeś się ze mnie, panie bracie, żem się zbłaźnił, czyniąc czary przeciw Dydyńskiemu, żem nie poczynał jak mąż, ale jak, za przeproszeniem, kiep. Większy to jednak błazen niż ja, który mając niedźwiedzia w skrzyni, puszcza go na swobodę...

– Patrz i ucz się, mości Sienieński. Nietęgą miałeś minę, kiedyś się bił z Dydyńskim. Nie wszystko da się osiągnąć żelazem. Czasem wystarczy słowo.

– Naprawdę waszmość myślisz, że on zabije Kardasza?

– Posiałem w jego umyśle nasienie zbrodni, panie bracie, które może wydać zdradliwe frukta. Cóż on teraz uczyni? Jeśli wystąpi przeciw nam, zrobisz krzywdę jego dziewce...

– Mnie to nie bawi. Posiadłem siłą kilka panien i... Nic w tym wielkiego, a sporo kłopotu, krzyku i wrzasku. Niewarta skóra za wyprawkę, lepiej ladacznicy zapłacić. Wolę, aby to wszystko poszło na karb waścinych sabatów. Którzy tyle już mają karbów co deska w karczmie po tęgiej biesiadzie.

– Jeśli Dydyński naprawdę pojedzie do Sanoka i do klasztoru, to cóż... Załatwię całą rzecz bez wielkiej wojny. Bo co by mi przyszło, panie Sienieński, z trzymania stolnikowica w loszku? Nasyciłbym zemstę, ale cóż miałbym poza tym? To przestroga dla ciebie, że nie zawsze warto ulegać namiętnościom.

– Ja nie mam żadnych namiętności. A co, jeśli Dydyński zdradzi?

– Jeśli stolnikowic nie zabije Gedeona albo wystąpi przeciwko nam, będzie twój. Zabijesz go.

– Gdybym posiadał jakiekolwiek uczucia, rzekłbym: z przyjemnością. Tak, zabiję go. Ani on mi brat, ani swat, ale przecież prawie usiekł mnie w Hołuczkowie. Ja zaś, choć nie znam żadnych uczuć, nie mogę przecież nie dbać o moją reputację...

* * *

Zima kończyła się z wolna. Choć na polach, łąkach i lasach leżały całe połacie mokrego śniegu, na gościńcach i ścieżkach sączyły się już leniwie strumyki wody. W powietrzu czuło się nadciągającą wiosnę, słońce coraz częściej wyglądało zza ołowianych chmur. Już wkrótce miało do reszty stopić lody, uwolnić Ziemię Sanocką i Bieszczad z okowów mrozu.

A jednocześnie zwiastować nadejście piekła.

Wsie i wioski między Łańcutem a gruntami starostwa leżajskiego były spalone, zniszczone, wyludnione. Z niektórych osad i przysiółków pozostały tylko kominy i nadpalone przyciesia chałup, w innych panowała nędza i głód, bo wszystko wybrali stamtąd swawolnicy Stadnickiego lub w odpowiedzi na zajazdy i okazje – ludzie Opalińskiego. Wojna między panem łańcuckim a starostą leżajskim srożyła się od jesieni – od kiedy starosta zygwulski uprosił sobie skład w spichlerzach leżajskich, a potem nie chciał ich opuścić ani wydać zboża należącego do Opalińskiego. Potem przyszło do dalszych zaczepek. Diabeł zelżył posła na sejmiku w Sądowej Wiszni, łupał kamień w kamieniołomach w Chmielniku i Błędowej należących do pana leżajskiego. Do tego doszło zaraz porąbanie przez sabatów dwóch dworzan Opalińskiego na roczkach ziemskich w Przemyślu.

A kiedy starosta leżajski puszczał zaczepki mimochodem lub próbował zdać się na mediatorów, Diabeł rozzuchwalił się jeszcze bardziej. Najpierw porwał z Leżajska dwóch poddanych żony starosty, jednemu obciął piłą ręce, a drugiego kazał powiesić na haku za żebro, oćwiczył niemiłosiernie kozaka leżajskiego, który kurował się u balwierza w Łańcucie oraz pachołka Opalińskiej wziętego na naukę przez koniuszego z Piekła. A potem najechał na Tyczyn, rozpędził kupców. Żaden zgoła dworzanin ani dzierżawca Opalińskiego nie mógł się czuć bezpiecznie, bo gdziekolwiek spotkali go hajducy i sabaci Stadnickiego, zaraz rąbali i imali albo wlekli do łańcuckich lochów. Na koniec Diabeł zajechał pana Ciężkowskiego w Cisowej, porwał w Palikówce imć Świerczyńskiego i okrutnie męczył w lochach, a potem ledwie żywego odesłał Opalińskiemu z obelżywym listem.

To przepełniło czarę goryczy. Z powodów mniejszych okazji, zniewag i potwarzy wybuchały na Rusi Czerwonej waśnie, wróżdy i wojny prywatne. W innych stronach wystarczało czasem znieważenie sługi, obicie chłopa czy wystrzelanie okien we dworze, aby prowadzić do zajazdów, bójek, pojedynków, raptów, pozwów, banicji i infamii. Dopiero po wielu latach procesów zapadały wyroki, za którymi postępowały uroczyste deprekacje. Toteż z powodu zwady Stadnickiego z Opalińskim nie było dnia, w którym na kartach ksiąg grodzkich w Sanoku nie pojawiałby się coraz to nowy szlachcic, rękodajny sługa z Łańcuta lub Leżajska figurujący jako martwy – przedstawiany po gwałtownej śmierci w grodzie – albo ranny, który jako saucius, laesus, vulneratus stawiał się w urzędzie starościńskim, aby dać sobie przed cyrulikiem otaksować odniesione guzy. Równie często zjawiał się tam także jako pokrzywdzony albo pieniacz oblatujący nowe protestacje i pozwy przeciwko Stadnickiemu lub Opalińskiemu.

I tak wybuchła wojna, przy której zbrojny zajazd Dwernik zdawał się być potyczką bez większego znaczenia.

Stadnicki napadł w czterysta konnych i pieszych sabatów, kozaków i Szkotów na Palikówkę Opalińskiego, pojmał pozostawionych tam czeladników starosty, poprowadził ich związanych do więzienia w Łańcucie, folwark i chłopów złupił ze szczętem, porąbał śmiertelnie pana Wilczopolskiego, który trzymał wieś w arendzie. A gdy Opaliński nie pozostał mu dłużny, Diabeł zajechał dobra Anny Opalińskiej, co zaraz spotkało się z odwetem starosty. Kiedy jednak Opaliński wpadł do Krzemienicy i ruszył na Łańcut, Stadnicki wypadł ze swoim wojskiem, zadał mu klęskę, a w dwie niedziele później dopadł starostę pod Łukowem, rozpędził jego ludzi, a samego ciężko poranił.

Potem przyszło już do regularnej wojny, w której na każdy zajazd odpowiadała zbrojna napaść, a na rabunek i gwałt zbrojna pomsta. Stadnicki szalał, srożył się jak wściekły lew, równał z ziemią wioski, katował chłopów Opalińskiego, odrąbując im ręce i nogi, paląc żywcem, ozdabiając nimi drzewa, wieszając całe rodziny na progach chałup. Po zajazdach, rabunkach i zwadach całe wsie leżały w zgliszczach i ruinie. Rachwałowa Wola, Chmielnik, Błędowa i Zawałów były złupione, spustoszone do cna. Sabaci Stadnickiego zabrali ze spichrzów ostatnie zboża na wiosenny zasiew, powyrywali nawet żelazne haki i gwoździe, dopuszczali się srogich okrucieństw i zniewag na dzierżawcach. Stadniki Małe leżały w gruzach i zgliszczach, a ludność pokryła się w lasach, Żołynia była opustoszała, a w Rakszawie psy szarpały na gościńcu niepogrzebane trupy ludzkie. Z Palikówki nie pozostał nawet jeden przysłowiomy palik w zagrodzie chłopskiej, zniesiono ją bowiem fundatis w czasie dwóch najazdów Diabła; w Krzemienicy, którą zajechali z odwetem ludzie Opalińskiego, nie pozostał kamień na kamieniu. Kmiecie i zagrodnicy we wszystkich okolicznych wsiach porzucali chałupy i zagrody, uciekali tłumnie do Rzeszowa i Przemyśla, a czasem nawet na Wołyń i Ukrainę. Dzierżawcy, rządcy i ekonomowie pakowali kufry na kolasy, wymawiali kontrakty przybite na świętego Marcina, uchodzili do miast i w spokojniejsze strony.

Przez taką właśnie zrujnowaną i wypaloną krainę podążał wolno Dydyński w drodze do Sanoka. Był ledwie żywy, rozgorączkowany i chory. Pozostawił za sobą Łańcut przypominający obóz wojskowy, pozostawił nieszczęsną Konstancję więzioną w ciemnicy w niewiadomym miejscu przez Diabła, a także wspomnienia trzech tygodni swego życia spędzonych w lochach Piekła. Stolnikowic nie wiedział ciągle, czemu zawdzięczać ma niespodziewane uwolnienie. Ostatni raz Stadnicki okazał miłosierdzie więźniom trzy lata temu, kiedy udało mu się pojmać Konstantego Korniakta. Wówczas jako akt łaski i prawdziwie chrześcijańskiego miłosierdzia wypuścił z lochów i kazamat czterdziestu więźniów, darowując ich wolnością, ale niekoniecznie zdrowiem. Czy zatem Diabeł zwolnił go z łaski, czy też aby wykorzystać do niecnych celów? A może uczynił tak dlatego, że nawet w lochu nie opuszczała pana Dydyńskiego przyrodzona fantazja i wesołość, która zawsze przechylała na jego stronę Fortunę – panią szlacheckiego losu.

Kiedy pierwszy raz przyszli do niego hajducy, biorąc miarę na trumnę, bo Stadnicki ogłosił, że lada dzień każe mu uciąć głowę, Dydyński dał pierwszemu z nich w łeb, mówiąc, iż źle mierzy, bo skoro mają go ścinać, starczy, jeśli weźmie miarę od stóp do szyi, a nie do samego końca głowy. Bo po co tak długa trumna i większe koszty? Kiedy mu jeść przynosili, wszystko z mis wylewał, wołając, że nie chce być na łasce Stadnickiego i woli z głodu zdechnąć, niż przyjąć od starosty zygwulskiego bodaj zgniłego suchara. Diabeł, który wcześniej morzył głodem Korniakta i innych więźniów i dzięki temu uzyskiwał zawsze okupy i zastawy, nie wiedział, co czynić z więźniem, który sam chce skazać się na śmierć. I wreszcie doszło do tego, że Stadnicki nakazał hajdukom, by siłą otwierali usta Dydyńskiemu i wlewali mu gorzałkę zasypaną startymi sucharami, karmili i dbali, aby tylko pozostał przy życiu. Stolnikowic zaś przyjmował to w pokorze. Zbuntował się tylko wówczas, kiedy przyszli do jego celi sabaci, przynosząc pieniek i katowski miecz. Wówczas sam położył głowę na pniaku, po czym łajając srogimi słowy pachołków, nakazał ścinać się co rychlej, bo ma już dosyć tej męki. Wygrał wtedy. Tak jak przypuszczał, żaden z hajduków nie miał rozkazów, aby naprawdę pozbawić go życia, a jedynie nastraszyć. Od tej pory Stadnicki poniechał prześladowań, a w końcu przyszedł sam osobiście do jego ciemnicy i po wiadomej rozmowie nakazał wypuścić go wolno. Dydyński jechał zatem do Sanoka, ale nie wiedział do końca, o co w tym wszystkim chodziło. Czy Gedeon naprawdę był samozwańcem? A jeśli nawet, to co wtedy? Czy miał wypowiedzić mu swoją służbę? Zabić? Czy słowo dane Gedeonowi Dwernickiemu nie liczyło się, gdyby odkrył, że przysięgał w istocie Hryniowi Kardaszowi? A może Diabeł Łańcucki uknuł nową, szaleńczą intrygę, która miała pogrążyć ich wszystkich? Tego Jacek nad Jackami nie wiedział. Na razie jednak liczyło się to, że wypuścił go z lochu. A z łańcuckich więzień nie tak łatwo się wychodziło. Mówiąc prawdę, opuszczali je tylko wielcy posesjonaci, którzy mieli dość złota, aby jak Korniakt opłacić się Diabłu. Chudopachołków wywożono zaś na zwykłym drabiniastym wozie, przykrytych płótnem, grzebano na cmentarzyku przy kościele Świętego Ducha na polskim dolnym przedmieściu lub wydawano zapłakanym żonom, matkom i rodzinom czekającym cierpliwie za bramami Piekła.

Kiedy Dydyński dojechał do Sanoka, zapadł zmierzch, zaczynał padać deszcz, który wkrótce zmienił się w ulewę. Dlatego dopiero następnego ranka szlachcic udał się na zamek, do grodu, aby odszukać wskazaną przez Stadnickiego księgę. Przez cały dzień Dydyński zagłębiał się w lekturę ogromnych foliałów grodzkich, ksiąg dekretów i relacji. Już po paru godzinach czuł się tak, jakby znowu siedział w łańcuckim lochu o chlebie i wodzie, bo wszystkie te wypisy, obiaty, dokumenty, mocje, deprekacje, apelacje, dylacje, a ponadto gravameny i kondemnatki, na które zaraz znajdywały się formuły male abtentum, latały po jego podgolonej głowie jak Żyd po pustym kramie. I pomimo wydatnej pomocy pana Sękowskiego tudzież czterech dzbanów małmazji przyniesionych przez czeladź dworską z targu Dydyński nie mógł znaleźć nic na temat Gedeona alias Kardasza.

Wreszcie pod wieczór, kiedy znużony szlachcic przeglądał stary, wyblakły sentencjonarz, znienacka zatrzymał wzrok na jednym z wpisów. A potem przeczytał:

Anno Domini 1582, 17 dnia miesiąca octobris

Bywszego woźnego ziemskiego Opatrznego, Generała Koronnego Ziemi Sanockiej od czci i wiary sądzono, aby za fałsz pospolity i przekupstwo w sprawie pana Frydry od urzędu i godności swej był wytrąbiony. Dowód uczyniony, przez sześciu świadków poświadczon daje świadectwo kalumniom i występkom ichmości. Czyniąc zadość prawu pospolitemu, woźny ma być z urzędu zrzucon, a na twarzy wieczny znak jego fałszu ma być przepalon i pryskowan. Mocą urzędu starościńskiego onże sam, sławetny...

Tu powinno zostać podane nazwisko i imię winowajcy, ale zamiast niego był koniec karty. Dydyński z bijącym sercem odwrócił stronicę i...

Zamarł.

Na kolejnej karcie sentencjonarza widniało wypalone czarne znamię w kształcie dłoni. Wyglądało tak, jak gdyby ktoś przyłożył gorejącą rękę do papieru, wypalając większą część tekstu wpisywanego pracowicie do księgi przez starościńskich podpisków i suspektantów. Dydyński oniemiał. Coś takiego widział po raz pierwszy w życiu.

– Jezu Chryste! – jęknął pan Sękowski, kiedy Dydyński pokazał mu stronicę, po czym przeżegnał się nabożnie. Jego pomocnik zaś poza znakiem krzyża, splunął jeszcze po czterokroć kolejno na wszystkie strony świata.

– Czary! – zakrzyknął podpisek i złapał się za głowę. – Na Boga żywego, pierwszy raz takie znamię widzę!

– W Lublinie w Trybunale Koronnym podobna rzecz się zdarzyła – rzekł suspektant zaglądający przez ramię podpiska. – Raczcie posłuchać, wielmożni panowie. Kiedy pan nieboszczyk Filon Kmita procesował się z jedną wdową o wioszczynę Chabety podle Lubartowa, chodziły słuchy, że podkupił sędziego. Natenczas, gdy wyrok ogłaszano, wstała wdowa i rzekła: „Diabeł by to sprawiedliwiej osądził!”. I patrzajcie – szast-prast, zjawił się diabeł z czarcikami, wyrok wydał, a zamiast podpisu zostawił swój znak – ślad ręki wypalony ogniem na stole trybunalskim. Powiadali ludzie – ściszył głos do szeptu – że Chrystus na krucyfiksie płakał wtedy krwawymi łzami.