122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

– Zacni ludzie – zawołał – dajcie mi pomówić z Gedeonem! Wnet potem do was wyjdę i wszystko opowiem!

O ile przeżyję to spotkanie – przemknęło mu przez głowę.

Znowu rozległy się wiwaty, ale Jacek nad Jackami nie słuchał ich dłużej. Otwarł drzwi do sieni i wszedł do wnętrza dworu. Od razu rzucił mu się w oczy wielki nieporządek. Na podłodze walały się skorupy garnków, rozwalone deszczułki, potrzaskane niecki, okruchy szkła. Czyżby Gedeon porozbijał wszystko w napadzie wściekłości? Z żalu, ze złości, że Stadnicki schwytał Konstancję i stolnikowica? A może domyślał się już, że Jacek nad Jackami poznał prawdę?

Gedeon Dwernicki alias Hryń Kardasz siedział na starym dębowym karle, zarośnięty, pokryty pyłem i krwią, jakby nie przebierał się wcale od czasu ostatniego zajazdu. Patrzył obojętnie na ścianę znad pustego pucharu i przewróconego dzbana po winie.

Dydyński stanął przed Dwernickim z dłonią na rękojeści szabli. Spojrzał mu drwiąco prosto w oczy.

– Nie upilnowałem Konstancji – wycharczał Gedeon. – Moja to wina... Moja wielka wina. Boże mi odpuść, ale się z nią pokłóciłem, krzyczałem... A ona precz poszła, prosto w łapy Sienieńskiego... Dydyński milczał.

– A ty... Jak? Skąd ty tutaj? – wycharczał półprzytomnie Gedeon. – Przecież cię schwytał Diabeł, złapał w Hołuczkowie, gdzie pojechałeś bez mojego przyzwolenia, pozostawiając nas wszystkich na łasce Stadnickiego. On nie czekał; zaraz jak ciebie osadził w loszku, znowu nas zajechał... Odparliśmy go, ale trzecia część naszych zginęła. Idź i obejrzyj sobie trupy w kościele, mości panie stolnikowicu. Obacz, do czego doprowadziła twoja samowola. Pokłoń się umarłym i proś o przebaczenie!

– Dobrze grasz swą komedię, mości Kardasz – rzekł twardo Dydyński. – Jeszcze chwila, a uwierzę, że naprawdę zależy ci na zaścianku i tych nieszczęsnych szaraczkach. Zaiste wybornie odgrywałeś obrońcę Dwernickich. Wszelako, łaskawy panie, zapomniałeś o jednym – że matka prawdziwego Gedeona żyje, u sióstr benedyktynek w Jarosławiu. I pamięta równie dobrze jak dziś, że jej syn zabił się, spadając z konia, kiedy był dziecięciem. Co teraz, samozwańcze? Jaką bajką będziesz próbował mnie uspokoić? Co powiesz Dwernickim? Ja będę prosił zmarłych przebaczenia, ale jak ty spojrzysz żywym w oczy?

Gedeon nie powiedział nic. W każdym razie na szczęście nie uczynił tego, czego obawiał się stolnikowic. A więc nie zerwał się na nogi, nie rzucił mu do gardła, nie ukręcił szyi jak gąsiorowi. Po prostu ukrył oblicze w dłoniach.

– Niechaj Pan Bóg wybaczy mi moje kłamstwa – wycharczał. – Nie mogłem inaczej.

– Kłamałeś tak wiele razy, że strach pytać ciebie o prawdę. Czy ty w ogóle byłeś u Turków, wiosłowałeś na galerach? Czy znamię na czole wypalili ci pohańcy, czy też sanocki kat pod szubienicą jako woźnemu za złożenie fałszywego świadectwa?

– Co jeszcze nagadał ci Stadnicki? – zapytał głucho Gedeon. – Bo wszak wypuścił cię po to, abyś mnie ubił, nieprawdaż? Co ci obiecał za moją śmierć? Konstancję? To rzecz pewna! A może jeszcze kaduk na Dwerniki, aby twoja dziewka miała dobry posag i wiano, a ty dożywocie na połowie wioski?!

– Udawałeś Dwernickiego, aby poderwać Dwerniki do walki ze Stadnickim! Aby rękoma tych zacnych ludzi dochodzić prywaty i pomsty?! Czy nie ma w tobie za grosz sumienia?! Krew wszystkich pomordowanych, Kołodruba, Pełczaka, Mikołaja, tych, którzy zginęli, spadnie na twą głowę, zdrajco, krzywoprzysięzco!

Jednym szybkim ruchem Gedeon alias Kardasz chwycił rękę Dydyńskiego opierającą się na rękojeści szabli. Ścisnął mocno, odciągnął z dala od broni.

– Nie jestem Dwernicki – rzekł cicho. – Tak, masz rację, wielmożny panie stolnikowicu. Byłem woźnym. Zwano mnie Hryń Kardasz. Dawno zostałem skazany za fałszywe zeznanie, bo niesłusznie oskarżył mnie Mikołaj Spytek Ligęza. Jednak wtedy, dwadzieścia sześć lat temu, miałem także świadków mej niewinności – panów Dwernickich. Nie im było wojować z Ligęzami, ale kiedy ziemia paliła mi się pod nogami, pan Prandota pozwolił mi dołączyć do swego pocztu, wziął mnie za czeladnika pod Agrę. To dlatego imć Bieniasz pamiętał, że byłem w Dwernikach. To prawda – przebywałem tu przez pewien czas, zanim wyruszyliśmy na Turków.

Razem z panami Dwernickimi dostałem się w łapy pohańców. Razem dzieliliśmy los, wspólnymi siłami wiosłowaliśmy na galerze. A resztę historii już znasz. To nikt inny, jak tylko Prandota, który wyciągnął mnie spod szubienicy, zaprzysiągł mnie przed swą śmiercią, abym wrócił do Dwernik i bronił zaścianka; on wskazał miejsce ukrycia konfirmacji szlachectwa Dwernickich pod kamieniem młyńskim. Wróciłem zatem i przekonałem się, że możny pan, za którego daliśmy rękojmię, tym razem nastaje na wolność tych, którzy uratowali mnie przed niesławą, kiedy kat niesłusznie wypalił mi klejmo na czole. Postanowiłem zatem obronić Dwernickich przed Diabłem. Za moje grzechy pomścić śmierć Prandoty, który był dla mnie jak ojciec, i odpłacić Diabłu za cierpienia jego braci.

– Czemu podawałeś się za Gedeona? Dlaczego nie przyjechałeś jako Kardasz, dawny sługa Dwernickich?

– A kto by mnie pamiętał jako Kardasza? Chciałem ukryć się przed Stadnickim; zamyśliłem sobie, że lepiej będzie, aby ten psi syn uwierzył, że nie wszyscy Dwerniccy, których tak podle oszukał, zgnili żywcem na galerach. A poza tym ile w sądach warte było świadectwo byłego woźnego napiętnowanego za fałszywe zeznania, a ile szlachetnie urodzonego Dwernickiego?! Rzuciłem wszystko na jedną szalę. Dla dobra tej wioski. Tak właśnie to wszystko się układa.

– Za dobrze, jak na mój gust. Podaj mi choć jeden powód, dla którego miałbym ci wierzyć?!

Gedeon puścił rękę Dydyńskiego, odchylił głowę w tył.

– A więc wolisz ufać słowom Diabła Łańcuckiego? Który porwał i pohańbił ci krasawicę, po trzykroć zajeżdżał Dwerniki i namówił do zdrady twego brata. Wierzysz jemu, a nie mnie, który uratowałem ci życie, któremu przysięgałeś być posłusznym przez siedem miesięcy?! Powtarzasz w kółko słowa człeka będącego wcielonym czartem, który bije i płacze, a kiedy kogoś zajedzie, natychmiast składa na niego protestację! To kiep i szelma!

– Ten kiep uwolnił mnie z lochu. Bez okupu, bez żadnych warunków. Wszystko po to, abym sam mógł dojść prawdy i przekonać się, że łżesz jak sobaka!

– Stadnicki nigdy nie uwalnia nikogo z dobrej woli. Darował ci wolność, kiedy przekonał się, że i bez ciebie obroniliśmy Dwerniki. A także po tym, co stało się wówczas, gdy wysłał do nas posła. W zamian za twoje zwolnienie żądał skwitowania go ze wszystkiego, a w dodatku zbrojnej pomocy do rozprawy ze starostą leżajskim. W razie odmowy obiecywał odrąbać ci głowę.

– I co powiedzieliście?

– Odpowiedziałem, że nigdy nie ugniemy się przed starostą zygwulskim. A ciebie mamy już za umarłego. Posłańcowi daliśmy pięćdziesiąt batów, a potem zagraliśmy jeszcze do tańca na guldynkach sabatom Stadnickiego na jarmarku w Hoczwi. Wszystko po to, aby przekonać Diabła, że może rozsiekać cię na sztuki, a my i tak nie zegniemy przed nim karków. Dlatego postanowił zagrać inną kartą i zamiast cię uśmiercić – co by nie dało mu wiele poza ukojeniem zemsty – opowiedział bajeczkę o złym samozwańcu, mając nadzieję, że zabijesz mnie w złości albo podburzysz całe Dwerniki przeciwko mojej osobie.

Dydyński przymknął oczy i odetchnął pełną piersią.

– A więc poświęciłeś mnie dla swej zemsty, mości Gedeonie? Dobrze to wiedzieć.

– Uczyniłbyś to samo na moim miejscu. Powiem więcej – gdyby zdarzyło się, że Stadnicki dostał w swoje ręce mnie – zakazałbym ci wchodzić z nim w żadne traktaty, gdyż wolałbym umrzeć, niż zobaczyć Dwernickich służących Diabłu jak folwarczne psy.

Przez chwilę panowała cisza.

– To wszystko jest ponad moje siły – mruknął Kardasz. – Jeśli mi nie ufasz, jeśli myślisz, że łżę, tedy idź, powiedz o wszystkim Dwernickim. Niechaj to oni zadecydują, co ze mną uczynić. A może już im powiedziałeś?! Może już otoczyli dwór, czekając, kiedy wyniesiesz im moją głowę?

– Najpierw chciałem rozmówić się z tobą.

– A więc zabij mnie, mości Dydyński. Nie lękaj się, nie będę się bronił. Tnij szybko, bo jeszcze się rozmyślę; odrąb mi łeb, póki masz sposobność. Zawieź go do Łańcuta i zapalcie potem z Kostusią świeczkę w mej intencji.

Kardasz odwrócił się plecami do szlachcica. Wyprężył swój byczy kark i siedział nieruchomo, wpatrując się w białą poświatę okna.

Dydyński porwał za szablę, stanął dokładnie za plecami Hrynia. I milczał. Nie wiedział, co uczynić, wahał się, namyślał...

Kardasz słyszał jego ciężki oddech, a zimny pot spływał mu po pokrytym bliznami czole. Czekał... Wytężał słuch, starając się wychwycić cienki świst szabli.

Drgnął i odruchowo zamknął oczy, kiedy usłyszał cichy szmer. Ostrożnie dotknął szyi. Nie krwawiła, co pozwalało przypuszczać, że jego głowa ciągle tkwi na swoim miejscu. Powoli rozwarł źrenice i odwrócił się. Dydyński stał nieruchomo. Schował broń do pochwy.

– Nie zabiję cię – mruknął. – Jestem ci winien przysięgę, a ostatnio nie dotrzymywałem mego słowa za często. Zbyt często, jak na Jacka Dydyńskiego. Być może popełniam największy błąd w mym życiu, ale nie mogę tego uczynić...

– Wybrałeś mądrze – wycharczał Kardasz. – A skoro nie dałeś się zwieść Diabłu, tedy wiedz, że i ja dokonałem wyboru. Konstancja jest w niewoli przeze mnie, bo to ja sprawiłem, że uciekła z Dwernik tak jak stała. Miłowałem ją bardzo, bez tchu, bez końca. Ale teraz już wiem, że ona nie dla mnie, mości panie.

Dydyński zachwiał się jakby uderzony obuchem w łeb. Zamrugał oczyma.

– Nie zaprzeczaj, panie stolnikowicu. Miłujemy tę samą pannę, więc tylko jednemu z nas żyć na tym świecie. Temu, kogo Kostusia wybierze. Już wybrała, bo ja spóźniłem się z moim afektem o dobre dwadzieścia lat. Nie, nie przerywaj mi, ja teraz mówię. Nie jestem w stanie znieść jej niewoli. Nie mogę się pogodzić z tym, że nic nie mogę dla niej uczynić. A zatem pozostaje mi tylko jedno...

Zadrżał, westchnął głęboko.

– Oddam się w ręce Diabła Łańcuckiego w zamian za wydanie Konstancji – oświadczył głucho. – A także w zamian za basarunki dla Dwernickich. Dostaniesz swoją miłośnicę, panie stolnikowicu. Weźmiesz z nią ślub i cząstkę Dwernik. Wiem, że to niedużo, ale z drugiej strony jako mąż Dwernickiej będziesz miał zaścianek do swoich usług. Trzydzieści posłusznych szabel. Niby niewiele, ale jednak siła. Ty nic nie mów, panie szlachcic. Ja już postanowiłem. Odkupię grzech względem Konstancji i raz na zawsze zakończę moją mękę. Przynieś mi inkaust, pióro i papier. Napiszę zaraz do Diabła, do Łańcuta.

Dydyński milczał. Nie wiedział, co rzec.

– Ale zanim wyślę list – Kardasz wziął ze stołu krucyfiks, wstał i podszedł do stolnikowica – zaprzysięgniesz mi na święty krzyż i swoją duszę to samo, co ja zaprzysięgałem Prandocie Dwernickiemu na galerach. Że weźmiesz Konstancję za żonę i do końca życia będziesz bronił Dwernik przed Diabłem, a takoż przed każdym, kto by chciał podnieść ręce na ten ród. I że nie będziesz odmieniał jego herbu i wiary na złote talary. Przysięgaj, panie bracie. Na kolana!

Rozdział VIII

Rycerze i rabusie

Spotkanie pod Hoczwią ● Strzały Kupidyna, to jest o nadziaku miłości ● Wilk w owczej skórze ● Bitwa w młynie ● Szaleńczy pościg ● Sprawa z Zegartem ● Mrówki ● Zwada w katedrze ● Dydyński i Kardasz ● Ostatni pojedynek

Diabeł Łańcucki stawił się sam we własnej osobie na miejscu wymiany jeńców. Czekał pod Hoczwią, w miejscu gdzie trakt z Czarnej, Soliny i Terpiczowa wychodził na kamienisty bród wezbranej wiosennymi roztopami Hoczewki płynącej wzdłuż skalistych berehów i urwisk obrośniętych świeżą zielenią. Słońce przygrzewało, świeciło im wprost w oczy, gdy nadjechali od strony Terpiczowa, skręcili w lewo, wspięli się na skaliste wzgórze, a potem wyjrzeli spomiędzy chrustów. Na drugim brzegu czekali na nich Stadnicki i Sienieński. W zasięgu wzroku nie było nikogo więcej.

– Gdzie Konstancja?! – zapytał Dydyński. – Albo jej nie ma, albo ją ukrywają. To drugie zaś znaczy, że stary Diabeł ma gdzieś na podorędziu co najmniej kilku gotowych na wszystko diabełków. Może powinniśmy ukryć naszych w pobliżu brodu?

– Umowa była taka jak w Sanoku – mruknął Kardasz, który ciągle udawał Gedeona. – Każdy z nas przyjeżdża z jednym pachołkiem, a Stadnicki dodatkowo przywozi dziewkę. Jeśli odkryje, że jest nas większa kupa, gotów się rozmyślić i uciec. A nie muszę chyba dodawać, że zrobił się trochę strachliwy, od kiedy zaleliśmy mu sadła za skórę!