122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

– Baba z wozu, koniom lżej – mruknął Ramułt, zdradzając w sobie nie tylko skłonności do warcholstwa, ale i filozofii. – Ot i pofiglowała pani Łahodowska z mnichami, a że trafiła przy tym kosa na kamień, to już nie nasza wina. Kończcie go, panowie bracia, i dalej do karczmy!

Ramułt pierwszy skoczył z szablą na Gedeona. Ciął wręcz w posiwiały łeb pątnika. Już w pierwszym zwarciu żebraczy kij trzasnął przecięty na pół. Gedeon zawinął się w szybkim uniku, umknął spod klingi, a potem rąbnął Ramułta kolejno dwoma kawałkami kija w czoło i kolano. Szlachcic nie zdążył sparować tych ciosów. Odbił zastawą uderzenie w głowę, ale w tej samej chwili dostał pod kolano. A kiedy padł zgięty wpół, Gedeon uderzył go w czerep z taką siłą, że pozostała połówka kostura pękła z trzaskiem, rozpadła się na twardym łbie Ramułta jak drewniany kijaszek.

Szot ciął pątnika w bok; ten uniknął ataku, skacząc w lewo, lecz nadział się na szablę jednego z kompanów Ramułta. Drugi z brygantów chlasnął pielgrzyma, rozcinając Włosienicę i zostawiając krwawy ślad na plecach. Już, już zdawać by się mogło, że swawolnicy opadną samotnego mężczyznę jak stado psów rannego odyńca! Jednak odyniec zerwał się do biegu jak szarżujący tur, odtrącił barkiem Szota, dopadł do cembrowiny studni.

– Brać go! – zawył przez zęby Ramułt tarzający się w błocie i trzymający za rozwalone kolano. – Otoczyć!

Kiedy skoczyli na zakrwawionego Gedeona z trzech stron, ten porwał z ziemi drewniany ceber na wodę. Odbił nim pierwszy cios, drugi, trzeci i czwarty, wpadł między napastników, roztrącił ich i wyszedł im za plecami. Szot przyskoczył, ciął pałaszem z całej siły. Pielgrzym zastawił się; proste ostrze wbiło się z trzaskiem w drewno, zakleszczyło i uwięzło, przecinając ceber niemal na pół. Pątnik wrzasnął tryumfalnie, szarpnął; jednym ruchem wyrwał wbity w wiadro pałasz z rąk przeciwnika, doskoczył bliżej, rąbnął w łeb, potem w brzuch, poprawił jeszcze raz uderzeniem w głowę zadanym z taką siłą, że ceber rozleciał się do reszty. Szot krzyknął, wypluł złamany ząb, zasłonił się rękoma, a wówczas Gedeon chwycił go za pendent od pałasza i pludry, po czym uniósł w powietrze jak dziecko i cisnął, stęknąwszy z wysiłku – prosto na ocembrowanie studni. Szot jęknął, walnął łbem o kamienie, skruszył kilka ciosów z takim impetem, że aż woda plusnęła w głębinie, przeturlał się na bok i tak już pozostał.

Bryganci cofnęli się przerażeni siłą przeciwnika. Stali niepewnie z dobytymi szablami, które zdążyły już posmakować krwi. Ale Gedeon nie wahał się ani chwili. Pewnym ruchem podniósł z ziemi porzucony pałasz, a potem ruszył w ich stronę.

Jeden z kompanów Ramułta; ten który był bliżej płotu, nieopodal koni, skoczył do swego wierzchowca i porwał za przytroczoną do kulbaki rusznicę.

To był ostatni błąd w jego życiu.

Kiedy odwrócił się z arkebuzem w rękach, usłyszał zbliżający się szum, jak gdyby skrzydeł wielkiego wiatraka. Szlachcic nie zdołał nawet podnieść oczu... Ciśnięty przez Gedeona ciężki pałasz wbił się w pierś z tak ogromnym impetem, że ostrze przebiło żupan na plecach! Swawolnik zamarł, nie zdołał nawet krzyknąć. Nogi ugięły się pod nim; wypuścił broń, chwycił nagie ostrze wystające z piersi, a potem padł na kolana i zwalił się na bok. Konie zarżały, zaczęły się szarpać, czując krew i śmierć.

Gedeon został sam przy płocie. Bez broni, zakrwawiony. Otarł posokę spływającą z rozbitego łba, zalewającą oblicze i jedyne oko. Zachwiał się jakby w paroksyzmie bólu i oparł ciężko o drewniane bale, złapał za rozdartą Włosienicę, przytrzymał za poraniony bok.

Dwaj ostatni przeciwnicy szli w jego stronę jak wilki, z błyskiem wściekłości w oczach, spięci, gotowi, by zadać śmiertelny cios.

Głupcy!

Kiedy od pokrwawionego pielgrzyma dzieliło ich zaledwie kilka kroków, ten wyprostował się. Jednym ruchem wyłamał dwie sztachety z płotu, a potem zastawił się nimi. Odbił pierwsze cięcie szabli, drugie przyjął na skrzyżowane deski, wypuścił je, chwycił uzbrojoną rękę przeciwnika, zgiął ją wpół w łokciu i wbił sztych szabli do połowy pióra w brzuch wrzeszczącego szlachcica. Ten zawył, zadławił się krwią i zacharczał, łapiąc ze świstem powietrze.

Gedeon wstrząsnął pokrwawionym łbem, gdy dostał w ciemię szablą drugiego napastnika, przez chwilę świat dokoła rozbłysnął na biało. Ale i tego było za mało, by pątnik padł na ziemię. Wyrwał szablę ze szlacheckiego żywota, a potem zmierzył się z ostatnim z ludzi Ramułta. Odbił cios na odlew, zblokował cięcie z podlewu, a potem sam zamarkował cios wbrew. Kiedy wróg uniósł broń do zastawy, jednym szybkim ruchem przeszedł w zwód, obrócił szablę płasko i chlasnął wkłąb, rozcinając udo i pachwinę przeciwnika. Pan brat wrzasnął, skulił się, opadł na jedno kolano, a wtedy Gedeon poprawił cięciami we wrąb i wlic, rozrąbując łeb i rękę szlachetki.

To był już koniec. Na podwórzu zapadła cisza przerywana jękami rannych, rżeniem wystraszonych koni, charczeniem umierających. Gedeon otarł krew z czoła, podszedł do porąbanego przed chwilą szlachcica; stanął nad nim wielki jak góra, posępny jak jesienny dzionek. Obojętnie trącił rannego podkutym butem w bok.

– Daruję cię zdrowiem, chociażeś rakarz i śmierdzące bydlę – mruknął. – Pojedziesz do starosty zygwulskiego i przekażesz mu posłanie ode mnie.

– Myślisz, że będę twoim rękodajnym, skurwysynu?! – wycharczał ranny, zaciskając zęby z bólu i usiłując powstrzymać krew sączącą się z porąbanego ramienia. – Zaprawdę powiadam ci, żeś już martwy! Zali myślisz, że pan starosta puści ci płazem to, coś uczynił tutaj i w Przeworsku? Kto się za sługą nie ujmie, ten się i o żonę nie ujmie, chamie! Gotuj swoją szyję na stryk! A ręce na dyby!

– Znaczy się nie chcesz jechać, panie bracie?

– Pies ci bratem, nie ja! A suka matką!

Gedeon nie powiedział nic. Ciął szablą płasko, z zamachu i od jednego cięcia odrąbał podgolony i pokrwawiony łeb. Krew trysnęła w górę, a głowa potoczyła się po ziemi i błocie, obracała, pozostawiając plamy posoki, aż wreszcie zatrzymała niemal między nogami gramolącego się z ziemi Ramułta.

Gedeon był przy nim, zanim zliczyłbyś do trzech. Chwycił za żupan na piersiach, bez żadnego wysiłku podniósł w górę i obojętnie spojrzał w twarz.

– Pojadę, pojadę! – wybełkotał pobladły i rozdygotany Ramułt, widząc przed sobą ponure, porąbane oblicze Gedeona. – Przekażę wszystko, co chcecie, panu staroście. Nie musicie dobywać szabli. Ja wiem dobrze, że nec Hercules contra plures... A właściwie... nec plures contra Hercules – dokończył już zdecydowanie cichszym głosem.

– Wrócisz do starosty i powiesz mu – wydyszał Gedeon – słowa, które masz spamiętać dokładnie! Bez pomyłki!

– Jako żywo, spamiętam wszystko – wybełkotał Ramułt.

– Powiesz mu: pomnij Agrę, panie starosto zygwulski!

– Tylko tyle?

– Wystarczy na początek. Już on będzie wiedział, co z tym fantem uczynić.

Gedeon powlókł Ramułta do koni. Obrócił rannego, chwycił za pas i hajdawery, a potem podniósł z ziemi jak dziecko i przerzucił przez kulbakę. Szlachcic zawył rozdzierająco, ale pielgrzym nie zwrócił na to uwagi. Odwiązał konia od płotu, rzucił wodze brygantowi, klepnął rumaka płazem po zadzie. Koń zarżał i od razu puścił się rysią ku bramie. Jeździec jęknął, ale utrzymał się w siodle, choć pokrwawiony i ledwie żywy. Gedeon śledził go, dopóki nie dojechał do traktu, a potem, kulejąc, podszedł do studni. Oparł się o cembrowinę i spojrzał w dół, na migocące lustro wody. Poszukał wzrokiem wiadra i wówczas przypomniał sobie, że przecież rozbił je na łbie Szota, który leżał teraz bez duszy w gnoju i błocie.

Nagle ktoś postawił przed nim ceber z wodą. Podniósł wzrok i zobaczył wdowę z dworku. Była blada i wystraszona, przez cały czas spoglądała na pokrwawione podwórze, na porąbanych i martwych swawolników. A kiedy zobaczyła odrąbaną głowę w kałuży krwi, zbladła i przygryzła wargi, chociaż w tych stronach, nawiedzanych przez Tatarów, sabatów, beskidników, a po rokoszu wojewody Zebrzydowskiego przez chorągwie konfederatów sandomierskich i regalistów, krwawe waśnie były prawie na porządku dziennym. Takie to już ostatnio bywały czasy, że człowiek liczył się taniej od konia, a krew stała niżej od wina.

Gedeon zanurzył ręce w cebrze i zaczął zmywać z nich krew, obmacał porąbany łeb, natrafił na krwawe szramy i zakrzepłe sople posoki, ale nawet nie jęknął.

– Ranniście – rzekła dziedziczka. – Przyniosłam wam szarpi i chleba z pajęczyną.

– Nie trzeba – mruknął.

– Gangrena was rozłoży. Zdejmijcie ten łachman!

Powoli, zagryzając wargi z bólu, zdjął włosienicę i grubą koszulę. Czarne, splątane włosy na piersi i plecach miał pozlepiane krwią, czerwona posoka sączyła się z rany na boku, plamiła prawą nogawicę hajdawerów. Wdowa zmoczyła w wodzie kłąb szmat, zaczęła obmywać go ze strupów, przewiązywać rany szarpiami, okładać chlebem z pajęczyną.

– Powinnam być wam wdzięczna, ale nie mogę – powiedziała. – Uratowaliście mnie od grabieży, ale być może będę miała z waszej jatki więcej kłopotów niż korzyści. Kiedy starosta zygwulski dowie się, jaką rzeź sprawiliście w Jotryłowie, nie zostanie tutaj kamień na kamieniu.

– Gdyby przyjechali pachołkowie starosty, powiedzcie, że to były prywatne porachunki. Gardłowa sprawa między mną a Ramułtem, a nie między waszmość panią a panem łańcuckim. Choć, Bogiem a prawdą, mam ja swoje rankory i do starosty zygwulskiego.

Dotknęła jego pokrwawionych pleców i zamarła. Pomiędzy świeżymi ranami dostrzegła długie białawe blizny ciągnące się od szyi i karku aż do krzyża. A kiedy Gedeon począł przemywać wodą oblicze i rany na głowie, zobaczyła na jego przedramionach sine znamiona po kajdanach albo łańcuchach. Musiał długo je nosić, bo żelazo wżarło się głęboko w ciało i pozostawiło na nim niezatarte piętna.

– Skąd wy przyszliście? – spytała. – Z przemyskiej wieży? Z ciemnicy?

– Dlaczego waszmość pani o to pytasz?

– Bo macie ślady na rękach. Po żelazie...

– Przyszedłem z daleka – mruknął niecierpliwie. – Jestem tylko nędznym grzesznikiem. A to są ślady mojej pokuty.

– Długo musieliście pokutować...

– Dwadzieścia i jeden lat.

Kiedy skończyła, narzucił na siebie mokrą koszulę, z której z trudem zmył większość krwawych plam. Potem wdział włosienicę.

– Wymoszczę wam łoże w alkierzu – powiedziała. – Odpoczniecie po tym wszystkim. Czym chata bogata, tym rada.

– Dziękuję jaśnie wielmożnej pani dobrodziejce za opiekę i ratunek, ale na mnie już czas.

Przygryzła wargi, jakby nie wiedziała, co odrzec. Gedeon rozejrzał się dokoła, w końcu podniósł ciężką husarską szablicę, pas i rapcie należące do tego z brygantów, któremu odrąbał głowę. Bez namysłu przywiesił sobie oręż przy boku, pod Włosienicą.

– Komu w drogę, temu czas – mruknął. – Wybacz, pani dobrodziejko, ten nieporządek w obejściu. Taki już mam los, że gdzie trafię, tam zostawiam jeno krew i trupy.

– Nie boisz się, waszmość, chadzać samemu? Starosta zygwulski nie będzie rad, żeś pobił jego ludzi.

– Pies jebał pana starostę.