122132.fb2
Przez długą chwilę życie stolnikowica zależało od tego wąskiego kindżału wykutego przez nieznanego kowala w dalekim Perekopie, na Krymie...
Broń wytrzymała!
Dzwon obrócił się na łożyskach. Wraz z nim przekręciła się gruba dębowa belka. Kardasz zawył, bo nagle stracił oparcie w nogach. Z rykiem ześliznął się z progu, zamachał rękoma i spadł!
Nie... W ostatniej chwili chwycił się szczytu dębowego progu zakrwawionymi rękoma, zawisł obok dzwonu. A potem wsparł się na koronie spiżowej czaszy, wydźwignął w górę, na kołyszącą się belkę dzwonową, przytrzymał lin i zastrzałów.
– Nie tak prędko, mości Dydyński – wycharczał z tryumfem. – Obaj pójdziemy do piekła, ale ty będziesz tam na długo przede mną!
Podciągał się coraz wyżej na rozbujanym progu. Rozglądał w poszukiwaniu broni, a wówczas jego wzrok padł na Konstancję...
– Panieeeee! – zdążył tylko ryknąć. – Nieeeeeeeee!
Dwernicka desperacko odbiła się od drewnianego filaru, zakołysała związana, powieszona za ręce, a potem uderzyła Kardasza obiema nogami, celując prosto w zęby i jedyne oko na zakrwawionym łbie!
Ten cios przeważył szalę. Odrzucił łeb Hrynia w tył, wyzuł z sił, wtłoczył mężczyznę pomiędzy dębowe belki. Jego prawa dłoń od razu straciła oparcie, ześliznęła się po świeżo rozlanej krwi, a lewa ręka nie utrzymała już ciężaru porąbanego ciała.
Kardasz poleciał w dół z rykiem przerażenia, wpadł między dzwony, zawadził łbem o pierwszą czaszę, uderzył plecami w dzwon piętro niżej, potrącił nogą lewar odchodzący od bocznego progu. I zanim wyrżnął z impetem o ziemię, wprawił w ruch wszystkie spiżowe serca szybciej i sprawniej, niźli potrafiłoby to uczynić pięciu najlepszych przemyskich dzwonników...
Ta sztuczka była ostatnią, której dokonał. Miała tylko jedną wadę.
Była nadzwyczaj trudna do powtórzenia.
Hryń Kardasz spadł na sam dół wieży. Jego ciało wyrżnęło z impetem o ziemię, zadygotało. Żył jeszcze, próbował powstać na nogi, dźwigał się z wolna na kolana.
Dydyński puścił prawą ręką zbawczą rękojeść kindżału. Zakołysał się, zachybotał, aż wreszcie chwycił poprzecznej belki. Stęknąwszy, przeniósł tam ciężar ciała, zawisł, podciągnął się z trudem, a potem wywindował na deski. Od razu spojrzał w dół, na zakrwawione, dygocące ciało charakternika.
Stolnikowic nie czekał, aż Kardasz wróci po niego na górę. Skoczył na ostatnie piętro, wpadł na dębowy próg i przeciął pałaszem wroga wszystkie liny podtrzymujące dzwon Dziaduskiego. Ogromna czasza fundowana przez przemyskiego biskupa, pogromcę heretyków i apostatów, poleciała w dół, odbiła się z brzękiem od spiżowych cielsk swych mniejszych braci i ze strasznym hukiem, z brzękiem pękającego spiżu, wbiła w drewnianą podłogę pokryte krwią ciało Hrynia Kardasza.
Dydyński pokiwał smutno głową. Dopiero teraz nabrał pewności, że Diabeł z Dwernik nigdy już nie wstanie.
* * *
Kiedy było już po wszystkim, pan stolnikowic złożył na schodach bezwładne ciało omdlałej Konstancji. Ogromny tłum mieszczan, chłopów i czeladzi zgromadził się przed katedrą. Dydyński oparł głowę dziewczyny na ramieniu, ostrożnie sprawdził puls, po czym ulga odmalowała się na jego obliczu.
– Kostusiu! Ty żyjesz? – jęknął. – Żyjesz po tym wszystkim. Zbudź się, proszę, najmilsza.
A potem wybuchnął płaczem i porwał dziewczynę w ramiona. Jego bracia i Dwerniccy stali dokoła ponurzy i zmęczeni. Berynda zmiął kołpak w dłoniach, ocierał oczy kułakiem.
Wnet sprowadzono cyrulika, który obejrzał bladą jak śmierć dziewkę, nacierał skronie gorzałką, podsuwał pod nos trzeźwiące sole. Nic jednak nie pomagało. Konstancja leżała bez tchu, z głową wspartą na kolanach stolnikowica, z rozpuszczonymi czarnymi włosami opadającymi na kamienne schody. Jacek nad Jackami gładził ją po policzkach i głowie, przytulał jak najdroższy skarb.
– Nie umieraj, mościa panno – wyszeptał. – Nie odchodź, kiedy nie ma już Gedeona...
Tak jakby promień słońca padł na oblicze panny Dwernickiej. Dydyński krzyknął z radości, kiedy jej oczy rozwarły się z wolna i zobaczył w nich niebo.
– Zostaw mnie! – jęknęła Konstancja. – Nigdy nie będę... Puszczaj!
– Moje serce, jego już nie ma.
– Nie ma? – Spojrzała na Dydyńskiego błędnym wzrokiem. – Jacku – wyszeptała – czy my jesteśmy... w niebie?
Zanim zdołał odpowiedzieć, nachylili się nad nią Berynda, Samuel, a potem Mikołaj i Zygmunt Dydyńscy. Konstancja drgnęła, widząc ich ogorzałe, pokryte pyłem, kurzem i bliznami gęby, które niewiele wspólnego miały z obliczami aniołów i świętych.
– Co się z nim stało?! – wyszeptała. – Gdzie on jest?
– Pod Dziaduskim.
– Dziaduskim?
– Spuściłem mu na łeb dzwon biskupa. Tydzień go będą pachołkowie miotłami do wora zbierać. Nie ma już Gedeona, nie lękaj się, moja miła! Posłałem go do piekła, prosto między diabły!
Dydyński porwał dygocącą Konstancję w ramiona, ucałował, przytulił jak dziecko.
– Wiedziałam, że po mnie przyjdziesz – wyszeptała. – Mój panie stolnikowicu, mój Jacku... Siedziałam w lochu, leżałam w trumnie, do której Anna Stadnicka kazała mnie zamykać, ale cały czas wiedziałam, że w końcu mnie uratujesz.
– Ze Stadnickim jeszcze się porachujemy – mruknął Dydyński. – Ale nie kłopocz się o to. Kto nawarzył piwa, będzie je musiał wypić. A ja już dopilnuję, aby w kuflu pana starosty zygwulskiego nigdy go nie zabrakło!
Za nimi od ulicy Grodzkiej zagrzmiały końskie podkowy. Nadjeżdżali hajducy i milicja starościńska z zamku, zwabiona wrzawą, strzałami i biciem w dzwony. Dydyński otarł pot z czoła.
– Co teraz będzie?
– To będzie! – Mikołaj rzucił na kamienny stopień obok Jacka worek – gruby i ciężki, jakby wyładowany był kulami armatnimi. Zabrzęczał miło, gdy padł na ziemię.
– Znalazłem przy koniu Kardasza – zawołał wesoło. – Trzy wsie by można za to kupić. Starczy na dzwony i na basarunki. Nie zbiednieje biskup przemyski po naszej wizycie. A resztą podzielimy się z panami Dwernickimi.
– To od Stadnickiego – rzekł Jacek. – Zapłata za zdradę Dwernickich i oddanie dokumentu. Nie, nie będziemy tego dzielić.
– Co takiego? Po sprawiedliwości, niewiele byśmy bez Dwernickich zdziałali... Ale nam też się trochę należy.
– Nic się nie bój, bracie, wydamy to sprawiedliwie na nas i na panów braci z Dwernik. Wystawimy chorągiew.
– Jaką chorągiew?
– Jak to jaką? Kozacką!
Oczy Mikołaja zrobiły się wielkie jak półmiski na magnackim stole. A potem walnął się w czoło otwartą dłonią, bo w tej jednej chwili zrozumiał wszystko.
Rozdział IX
Koło fortuny
Iure et gladio, to jest prawem i mieczem ● Klęska ● Złupienie Łańcuta ● Piekielne sceny ● Śmierć i chwała ● Pani Stadnicka ● Spotkanie z Przecławem ● Fantastyczne skarby ● Ars amandi ● Pożegnanie z Konstancją ● Na Moskwę!
– Opalińczycy, wasza miłość!
Stadnicki zerknął przez perspektywę. Ale nawet gołym okiem widać było nadciągające poczty i milicję dworską starosty leżajskiego. Na przedzie jechali elearzy Opalińskiego – konna szlachta z pocztami, stająca po kozacku i husarsku; za nimi dzierżawcy i rządcy starostwa leżajskiego. Dalej szli hajducy dworscy w krasnych barwach, później zaś kozacy starościńscy oraz semeni prowadzący wozy skarbne i kolasy uszykowane na kształt małego taboru. Od czasu klęski pod Łukowem w listopadzie zeszłego roku Opaliński obawiał się starcia w otwartym polu i w razie bijatyki z ludźmi Diabła wolał polegać na osłonie z wozów. Przy kolasach kłębiła się luźna czeladź i pospólstwo – chłopi i famulusi zebrani z kilku wsi, często wywodzący się niemal z opryszków, byli beskidnicy, hultaje i swawolnicy wieszający się przy staroście. Był to tłum chciwy i drapieżny, pierwszy do gwałtów i grabieży, ostatni do walki. Jednak Opaliński nie przebierał w żołnierzach – znaczna część starostwa leżajskiego leżała zrujnowana i znikąd nie było pieniędzy na zaciąg doświadczonych wojowników.