122132.fb2
I od razu rzuciła na mieszkańców!
Nikt już nie słuchał rozkazów, nikt nie zważał na komendy rotmistrzów, rozkazy Dydyńskiego i jego namiestników. Dwerniccy, elearzy i część kozaków dworskich Opalińskiego wytrwali przy Jacku nad Jackami, pognali do Bramy Dolnej, w stronę zamku. A reszta hajduków, semenów, czeladzi, szlachty, dworzan i pachołków runęła hurmem do wnętrza sklepów, kramów i piwnic, do mieszczańskich domów i ratuszowych komnat, do piwnic, szop i składów. Nikt nie stawił im oporu, nie prosił o łaskę i nikt jej oczywiście nie dawał. W zamęcie podpalono trzy domy przy rynku, obito kupców i przekupniów. Rozwścieczone żołdactwo mordowało mieszczan, rąbało szablami czeladników i mistrzów, rajców i patrycjuszy, gwałciło panny i mężatki, obdzierało do naga łyczków. Krzyk jeden wielki, płacz i lament dobyły się z gardeł mieszkańców, mieszając z tryumfalnym wyciem i rykiem atakujących. A wszystko ginęło w grobowym dźwięku dzwonów, w huku ognia i pożarów, jęku gwałconych kobiet, płaczu dzieci, w daremnych prośbach o łaskę, litość i zmiłowanie. Prośby te jednak milkły pod ciosami szabel i czekanów, po pchnięciach kindżałem, pod kopytami rozszalałych koni, na których cwałowali wąskimi uliczkami konni semeni wespół z okoliczną szlachtą. Wnet w bramach i na murach zjawiły się szare świty, kubraki, siermięgi i hunie. To okoliczni chłopi, zwiedziawszy się, że nadszedł koniec Diabła Łańcuckiego, Piekło jest oblegane, a miasto zdobyte, cisnęli się hurmem, by uszczknąć dla siebie choć trochę zdobyczy. Jak szakale i hieny warujące wokół wilków, tak oni wpadli do miasta, rzucili się na bogactwa i towary, krążyli wokół kup kozactwa, hajduków, czeladzi i szlachty, czasem wyrywając dla siebie skrzynię, postaw sukna, belę materiału. Zdzierali pierścienie z rąk poległych, odrzynali ich mieszki i sakiewki, ściągali buty i szaty z trupów, obdzierali do naga nieszczęsnych mieszczan.
Nikt już nie zważał na to, że mieszkańcy Łańcuta cierpieli od swojego pana po równi z okoliczną szlachtą i chłopami. Byli wszak sługami i poddanymi Diabła, a teraz, kiedy Stadnicki był daleko i pobity, zapanowało okrutne i bezlitosne prawo wojny. O ile jednak szlachta sanocka i przemyska zachowywała pozory, rabowała głównie broń i klejnoty, a baby i dziewki gwałciła po cichu, tak aby nikt nie widział, to kozaków, hajduków i całą zbrojną hołotę Opalińskiego ogarnął prawdziwy szał na widok bogactwa, które ujrzeli w składach, domach i kramach Łańcuta. Jak zauroczeni rzucali się na postawy sukna, bele aksamitu, adamaszku, złotogłowiu, na altembasy, atłasy. Na fryzy, kitajki, kobierce, delie, giermaki, futra kunie, rysie i sobole, wilczury, skóry lwie i tygrysie. Na suknie ze złotogłowiu, alkierzyki, gdańskie meble, srebra, klejnoty i broń. Na szczerozłote półmiski, łańcuchy, zapony, trzęsienia, garnki, puchary i nautilusy, kielichy, miednice, dzbany, roztruchany, srebrne flasze. Na diamentowe guzy do szlacheckich delii i żupanów, kubki, nalewki, miednice, konwie, sztuki złote z klejnotami, panny srebrne i miedziane, rubiny, brylanty, szafiry i perły. To wszystko ładowano na wozy, pakowano do trzosa i kalety, wyrzucano na ulice skrzynie i kufry pełne łupów, rozbijano beczki, komody i sekretarzyki, zdzierano suknie z pohańbionych niewiast i aksamitne ciżmy z nóg patrycjuszy. Tu i ówdzie dochodziło już do pierwszych kłótni i bójek o zdobycz – zwłaszcza tam, gdzie na rabunek rzuciła się biedna szlachta z Sanoka i Bieszczadu – szaraczkowie, z których nie każdy widywał na co dzień takie bogactwo i rarytasy. Razem z rabunkiem i gwałtem poczęły się pierwsze pijaństwa i swawole. – na rynku, w podcieniach ratusza, gdzie wytoczono z piwnic wielkie dębowe kufy wina, alikantu, małmazji, węgrzyna, rywuła i buzetu, antałki z piwem i ogromne beki pełne zeszłorocznego lipca. Rozbijano je kamieniami, otwierano toporem, a do ich zawartości garnęli się spragnieni, zdyszani kozacy i hajducy – pili garncami, czapkami, zniecierpliwieni zanurzali parujące łby w kadziach. Niektórzy śpiewali, inni krzyczeli, a jeszcze inni wadzili się. Ci zaś, którzy pierwsi dobrali się do zapasów, leżeli już w gnoju i nieczystościach półmartwi z przepicia – często ograbiani przez własnych kompanów. Nieliczni napastowali dziewczęta, ciągnęli je tam, gdzie rozpalano pierwsze ogniska, gnano na rzeź stada wołów i baranów.
* * *
Dydyński, zebrawszy swoich braci, Konstancję oraz ilu się tylko dało Dwernickich, skoczył co tchu ku Dolnej Bramie, położonej niemal na wprost głównego wjazdu do Piekła. Za nimi rzuciła się zaraz część szlachty spod buławy Ramułta, konni semeni Opalińskiego, czeladź i zbrojni elearzy starosty. Jacek nad Jackami sam pierwszy skoczył ku zamkniętej bramie, zza której blanków wystawały kapuzy i kołpaki hajduków z załogi Piekła. Most był opuszczony, ale wrota pozostawały zawarte.
– Otwierać po dobroci! – krzyknął donośnie. – Daruję was, chamy, zdrowiem, jak nas do środka wpuścicie.
– Całuj psa w nos, kpie! – odkrzyknął jakiś nikczemny głos. – Zdymaj konie i broń, paniczyku, to cię do lochów na ucztę zaprosimy!
– Wybraliście! – rzekł spokojnie Dydyński. – Panie Berynda! Poczynaj, waść.
Hajducy strzegący bramy wrzasnęli jednym głosem, gdy spoza tłumu szlachty, czeladzi i kozaków wyłonił się Bieniasz, a za nim... Za nim Dwerniccy pod komendą Samuela ciągnęli trzy spośród sześciu armat zdobytych w czasie niedawnej potyczki ze Stadnickim.
Szybko odwrócono falkonety w stronę bramy, przystawiono lonty do zapałów. Działa huknęły niskim basem, ryknęły przerażająco, posyłając w stronę wrót ciężkie żelazne kule. Ogromna, okuta furta zachwiała się w posadach, obydwa skrzydła wrót wyleciały z zawiasów, pochyliły się.
– Na zamek! – ryknął Jacek nad Jackami. – Brać Piekło!
Nikt już nie czekał do kolejnego strzału. Ogromny tłum żądny skarbów Stadnickiego rzucił się ku bramie z szablami i pałaszami. U wrót zrobiła się straszna ciżba, ścisk i zamieszanie, nad głową Dydyńskiego zahuczały wystrzały z kobył i arkebuzów zamkowej załogi. A potem ogromne wrzeciądze, nadwerężone wcześniej wystrzałami, zatrzeszczały i padły pchane setką silnych ramion.
Podniósł się ryk i wrzask, gdy wrota stanęły otworem. Opalińczycy rzucili się do przepastnego wnętrza bramy, wypadli na dziedziniec, gdzie powitał ich grad kul, dym wystrzałów, deszcz ołowiu uderzył wprost w piersi i twarze. Tłum zakłębił się, zawył w paroksyzmie boleści jak dzikie zwierzę.
– Na górę! Brać zamek! – zakrzyknął Dydyński, który pierwszy zeskoczył z konia, zostawił go pod opieką czeladzi, a teraz wskazał szablą galerię, gdzie w dębowych sobotach zasadzili się hajducy z rusznicami.
Wnet cały tłum rzucił się na schody. Nikt nie stawił im oporu. Opalińczycy wpadli na piętro, wyrżnęli hajduków, a potem wpadli hurmem do zamkowych komnat. Kozacy, hajducy i szlachta parli naprzód, rąbiąc, kłując, strzelając, depcząc po trupach i rannych. Wnet sale zaczerwieniły się krwią, w nozdrza uderzyła kwaśna woń dymu, a w oczy łuna pożarów. A to znaczyło, że wraz z ludźmi starosty wpadli do Piekła chłopi, aby choć jedną chwilą odwetu pomścić się za ucisk i okrucieństwo Diabła. I przy okazji puścić czerwonego kura gdzie tylko się dało.
Dydyński był w pierwszych szeregach atakujących. Zbryzgany krwią, z braćmi pilnującymi mu pleców przebiegał zamkowe komnaty, rozdając śmierć na lewo i prawo, rąbiąc służbę i uciekających niedobitych sabatów. Pędził właśnie przez galerię, gdy tuż przed nim padł strzał, a jeden z hajduków zwalił się na posadzkę z roztrzaskaną głową. Stolnikowic skręcił w bok, przyskoczył do zabarykadowanych okutych drzwi, gdzie przez dziurę wystawały lufy rusznic i pistoletów, szarpnął za klamkę i skinął na Mikołaja.
– Wyważać!
Dwerniccy wnet rzucili się po czekany i siekiery, skoczyli do wrót i jęli rąbać je z zaciekłością, wspierani przez kozaków Opalińskiego. Wnet przypadł do nich Berynda z długim żelaznym drągiem. Wraz z Mikołajem wbili go w szczelinę u dołu, podważyli, wyłamali furtę do wewnątrz.
Z komnaty prosto w ich twarze huknęły strzały. Dwóch hajduków runęło na ziemię we krwi, Berynda zwalił się z przestrzeloną nogą, zaryczał z wściekłości.
– Naprzód! – krzyknął. – Zostawcie mnie. Brać ich!
Dydyński wpadł pierwszy. Za nim wskoczyli Samuel i reszta braci, potem hajducy i elearzy Opalińskiego. Stolnikowic nie bawił się w żadne pojedynki. Zmiótł potężnym ciosem pierwszego z pachołków Diabła, drugiemu zblokował broń, ciął nyżkiem w pachwinę, trzeciemu rozrąbał łeb i pół gęby zwodniczym cięciem. Mikołaj i Zygmunt zajęli się resztą. Dydyński skoczył w kąt, gdzie przy gdańskim, malowanym piecu kuliła się niewiasta o dumnych, posępnych oczach, ochraniana przez starego, siwiuteńkiego jak gołąb sługę dzierżącego w pokrzywionych rękach szablę i nabity pistolet. Za plecami niewiasty kuliło się czworo dzieci – młodziutka dziewczyna i trzech wyrostków usiłujących pokryć strach marsowymi minami.
Jacek nad Jackami poznał kobietę od razu. To była Anna z Ziemieńczyc Stadnicka, żona Diabła Łańcuckiego, pani sławna tyle z wyniosłego gestu, co z okrucieństwa; najgorsza podżegaczka wojenna, przeciwniczka Anny Opalińskiej, żony starosty leżajskiego. Słowem – herod-baba, wilczyca stepowa o niewyparzonej gębie. Co jednak nie oznaczało, że brakowało jej urody.
– Panie Dydyński! Mości stolnikowicu! – krzyknęła rozpaczliwie, widząc znajomą twarz między hultajstwem. – Ratuj nas, waszmość! Bywałeś w tym domu gościem... Pomocy! Miłosierdzia!
Jacek nad Jackami skoczył do Stadnickich, a wówczas stary sługa podniósł rękę z pistoletem. Stolnikowic był szybszy, podbił mu dłoń, a wystrzał huknął mu nad uchem, osmalił łeb, utrącił pióro u kołpaka. Jacek ciął szablą wrąb, rozwalił starcowi łeb, poprawił włęg, rozchlastał brzuch, posłał na zakrwawione kobierce i dywany.
Nie zdążył dopaść Anny Stadnickiej! Hajducy Opalińskiego byli pierwsi. Porwali ją za hiszpańską suknię, rozerwali kryzę pod szyją, chwycili za perłowe naszyjniki, chcąc zerwać je z szyi.
Dydyński przyłożył pierwszemu w łeb szablą, drugiego odtrącił kopniakiem. Hajducy ryknęli z wściekłości, ich kompani podbiegli bliżej z uniesionymi szablami, a wówczas Dwerniccy i Dydyńscy zastąpili im drogę.
– Wara! – krzyknął Dydyński. – Fora na dziedziniec, czubaryki! Do dziewek koperczaki smalić! Ci jeńcy są moi!
Hajducy nie ruszyli się z miejsc. Dydyński odwrócił się do Stadnickiej.
– Nie bój się, pani dobrodziejko – rzekł – nic do waszmość pani i dzieci nie mam, jeno do waszego męża.
– Ale ja mam! – syknęła Konstancja.
I zanim rzekłbyś: „O rety!”, rzuciła się na Stadnicką jak wygłodniała lwica. Jednym ruchem zajechała ją pięścią w głowę, porwała za suknię, poszarpała, złapała za włosy, walnęła w twarz z drugiej strony, popchnęła na kominek. Stadnicka nie pozostała jej dłużna – kopnęła Dwernicką z całej siły, chwyciła za szyję, poczęła krzyczeć, drapać. Obie baby tłukły się i biły jak rozwścieczone kocice w marcu.
– Ty przechodzona kurewnico! – krzyknęła Konstancja. – Ty mineciaro szankrowata! Kurwo, ruchawico ze szkockiego regimentu! Już ja ci dam mnie w trumnie zamykać, z sukien w celi obdzierać! Małpo chędożona ty!
Stadnicka zdzieliła ją w łeb, wpiła się palcami we włosy. A wówczas Konstancja kopnęła ją w brzuch, zwaliła na podłogę. Obydwie baby poczęły krzyczeć, bić się, gryźć z zaciekłością, okładać pięściami, rwać suknie, wyrywać garściami włosy.
– Ty niedojeżdżona gamratko – warknęła Stadnicka – ty kurewniczko godmiszami chlastana! Bikso w kusicę jebana!
To uratowało Dydyńskich od bratobójczej bitki z ludźmi Opalińskiego. Hajducy, którzy już brali się do szabel, zarechotali głośno. Po chwili śmieli się już wszyscy – zarówno Dwerniccy, jak i Dydyńscy, elearzy, hajducy i kozacy. Śmieli się nawet, aczkolwiek z charkotem, ranni leżący w kałużach krwi przy drzwiach.
– To ci dopiero baba! – weselił się Mikołaj. – Będziesz miał, bracie, żonkę jak rzepę. Jak się za lada szynkareczką obejrzysz, rzyć ci żywcem wyrwie!
Dydyński pomyślał sobie w tej chwili, że w sumie wcale nie tak spieszno mu do ożenku.
– Rozdzielić je! – rozkazał. – Stadnicką weźcie pod ochronę i odstawcie do starosty Opalińskiego. A Konstancję wziąć na arkan, przytroczyć do konia. Jakby krzyczała, zatkajcie jej gębę!
– Jak rozkaz, to rozkaz!
Wkrótce rozdzielono obie bojowe niewiasty. Stadnicka była pogryziona, Konstancja posiniaczona. Anna trzymała w zaciśniętych pięściach czarne pasma włosów swej rywalki, Konstancja zaś w zębach duży kawał aksamitu z sukni żony Diabła. Zdążyła też zerwać z jej szyi naszyjnik z pereł, którego nie chciała wypuścić z garści, choć Dydyńscy siłą rozwierali jej palce. Mikołaj i Samuel mieli sporo kłopotu, zanim sprowadzili ją na dół.
– Za mną! – zakomenderował Dydyński.
Wyszli z komnaty, choć już nie było po co. Walka była skończona, załoga zamkowa wybita, służba i czeladź ranna lub wzięta w niewolę. Teraz, gdy nikt nie mógł przeszkodzić napastnikom, rozpoczęła się bezwzględna i bezlitosna grabież. Opalińczycy i Dwerniccy rzucili się na rabunek, a Dydyński nie chciał już dłużej powstrzymywać swoich ludzi. Sam rzucił się na łup, wskazywał, co brać, jak pakować, co warte było zachodu, a co lepiej zostawić czeladzi i służbie. Hajducy i kozacy rozbijali skrzynie, rąbali czekanami szafy i sklepy skarbne, wyrzucali kufry i meble na dziedziniec oświetlony blaskiem płonących szop i stajni, zrywali kosztowne obicia, rozpruwali poduszki i pierzyny, porywali szuby, ferety, suknie, troczyli do koni i pakowali w wory szczerozłote półmiski, łańcuchy, czarki, garnki i roztruchany. Łupili i wyłamywali rubiny, brylanty i szmaragdy ze szczerozłotych sztuk, ze szmelcowanych złotem ozdób, rzeźb i reliefów. Porwali ze skrzyń i z garderoby Stadnickiej ogromne łańcuchy pereł, diamentów, rezurekcji, mis i brosz. Kozacy dworscy Opalińskiego wyrywali z krzeseł w rycerskiej sali okucia, gałki, ćwieki i kaptury ze srebra i złota, zrywali ze ścian fryzy i holenderskie gobeliny. Stadnicki za swego życia z łupów wojennych, z rzeczy porabowanych Korniaktom, Ligęzom, Opalińskiemu i swemu teściowi zgromadził prawdziwą fortunę. A teraz w rękach pachołków, sług i sanockich szaraków lądowały po kolei szczerozłote pierścienie herbowe, naszyjniki i trzęsienia, forgi i kutasy. Kozacy i Dwerniccy rabowali husarskie rzędy końskie ociekające od złota i srebra, kulbaki powlekane aksamitem, haftowane w kwiaty ciągnionym złotem. Terlice obszywane perłami, rozetami ze szmaragdów. Czapraki uszyte z najdroższego, tkanego czystym złotem teletu, którego łokieć szedł u Ormian za dwanaście czerwonych złotych, haftowane srebrem, zdobione frędzlą i kutasikami z weneckiego złota. Munsztuki, tręzle i strzemiona sadzone złotem, rubinami i jaspisami, skrzynie pełne stołowego srebra, talerzy, złocistych półmisków, mis i łyżek; kufry i beczki z dukatami, florenami i portugalami, z których hajducy nabierali całe czapy pieniędzy, sypali je na podłogę, na dywaniki i materie, a czasem garściami wsypywali sobie w zanadrze.
Lecz najpiękniejsza, najwspanialsza była kolekcja broni Diabła Łańcuckiego. Ludzkie oko nie widziało nigdy tak cudnie zdobionych szabel, czekanów, łuków, buław i buzdyganów. Były tam oprawne w złoto pałasze, batorówki i ordynki w pochwach nabijanych klejnotami, węgierki z diamentowymi kapturkami, kołczany i łubie sadzone perłami, wyszywane złotą nicią, zdobione sztukami z rubinami i jaspisami. Były nawet strzały ze złota, zdobione drogimi kamieniami. Były koncerze ze srebrnymi rękojeściami, w pozłocistych pochwach, pałasze lśniące od diamentów i szmaragdów. Kindżały tureckie i tatarskie, z płaskorzeźbami, z perłami i turkusami. Były w końcu tarcze i kałkany obszywane złotogłowiem, zdobione brylantami, z których największy dorównywał wielkością orzechom z ogrodu za dworem nieboszczyka Hermolausa Dwernickiego, a może nawet i był nieco większy od nich. Były cuda i cudeńka ze srebra i złota, z drogich klejnotów, futer, z najprzedniejszej stali i żelaza...
Wszystko to zrabowała hałastra, kozacy, szlachta i chłopi!
Dydyński zamarł, słysząc wściekły ryk i wycie wydobywające się z zamkowych podziemi. Oderwawszy Samuela i Zygmunta od rabunku, skoczył na dziedziniec zamkowy, do drzwi pod wieżą zamkniętych żelazną kratą. Zobaczył, jak potrząsały nią wynędzniałe i oberwane postacie. To więźniowie Diabła, słysząc, że zamek jest wzięty, rozbili swoje okowy, wyłupali drzwi i kraty. Wnet kilku hajduków i kozaków pomogło im uporać się z ostatnią przeszkodą, wypuściło nieszczęśników na wolne powietrze.
Wyrwali się z ciemnicy jak potępieńcy z piekielnych czeluści. Z wrzaskiem, z wyciem rzucili się do zamkowych komnat zbrojni w kłody, kije, w żelazne laski. Hajducy i czeladź Opalińskiego gwałcili, mordowali i rabowali, ci zaś zajęli się tylko zemstą, czyli niszczeniem. Z wściekłością, mszcząc się za miesiące mąk i tortur, rozwalali na kawałki komody, łoża, stoły i stołki, przepięknie rzeźbione karła, ławy i sekretarzyki. Rąbali szafy i portrety, roztrzaskiwali przepyszne gdańskie piece i zdobione herbami Stadnickich kominki.
Dydyński zadrżał, widząc, jak strasznie byli okaleczeni. Patrzył na ludzi w łachmanach, pokrytych wrzodami i strupami. Takich, którym obcięto piłą ręce i nogi lub wyłupiono oczy, przypalano, batożono, piętnowano rozpalonym żelazem. Ci, którzy trzymali się jeszcze na nogach, pomagali kalekom wyjść z ciemnicy, zdrowi nieśli chorych, wciągali ich po oślizłych schodach na gorący blask czerwcowego słońca. Część z nich rzuciła się po żagwie, pochodnie i kwacze. W bezsilnej złości pognali, aby podkładać ogień pod drewniane hurdycje, zasłony i draperie w komnatach, dębowe ganki, schody i podcienia...
A potem ktoś krzyknął na widok Dydyńskiego. To był zarośnięty człowiek w porwanym, postrzępionym, rojącym się od robactwa żupanie, ranny w nogę, kulejący, podtrzymywany przez drugiego więźnia.
Jacek nad Jackami wytężył wzrok, rozłożył szeroko ręce, przyskoczył do nieznajomego, porwał go w ramiona i uściskał. To był Andrzej Ligęza, jego dawny druh i kompanion, z którym wywołał niegdyś wielką awanturę w Przeworsku i mocno zalazł za skórę kasztelanowi Mikołajowi Spytkowi Ligęzie z Rzeszowa.