122132.fb2
– Co to za życie było! – Szlachcic splunął w stronę zamku. – Chciał mnie Stadnicki pozbawić Piotraszówki, do Sanoka zawieźć, abym go ze wszystkiego skwitował, ale kij mu w rzyć, skurwemu synowi. Głodem mnie morzył, po małodobrego posyłał, a dziś kat jemu poświeci!
– Chodź, waszmość, ze mną. Jestem tu z ludźmi, z przyjaciółmi, z braćmi. Zabierzemy cię do domu.
– Jest ktoś jeszcze, kto chce z waszmością mówić. – Ligęza wskazał na drugiego z więźniów. Dydyński westchnął, otarł pot z czoła, a wtedy tamten padł przed nim na kolana i zaszlochał.
– Panie bracie – łkał Przecław, wynędzniały, pokryty ranami, zakrwawiony – braciszku mój najdroższy, zmiłuj się nade mną... Ze dworu wypędź, ale wybacz. Co ja przecierpiałem... Kiedym się dowiedział, że Konstancję Sienieński porwał, poszedłem precz ze służby... Uwolnić ją chciałem, ale mnie do lochu posadzili, w dyby. Ucho mi jedno urżnęli, nos mieli próbować, szczęściem odsiecz nadeszła... Daruj mi, bracie, błagam cię w imię Jezusa Chrystusa...
– Chciał waści narzeczoną uwolnić, potwierdzam – rzekł Ligęza. – Do Hołuczkowa wpadł, straże pobił. Ale okazało się, że Sienieński mocniejszy jak młody stolnikowic. Tak i poszedł do loszku Przecław, między nas, nieszczęsnych.
Dydyński nie wiedział, co czynić... Nie miał już sił... Nie miał chęci. A zresztą – pal to diabli. Stadnicki był pobity, porąbany, Łańcut złupiony, zamek zdobyty.
Jednym szybkim ruchem Jacek palnął brata w twarz, na odlew, z prawej strony. A potem wyciągnął rękę.
Przecław ujął ją i ucałował.
– Wybacz, bracie – rzekł. – Zapamiętałem się.
– Prędzej rozum straciłeś. A teraz zaprowadź pana Ligęzę do koni! Zabieramy dupy w troki, póki czas!
Płomienie zahuczały, zatrzeszczało drewno zajęte ogniem. Ogień przeskoczył na soboty i galerie, wtargnął do wnętrza komnat, przeskoczył na dach, liznął krokwie i wsporniki.
– Gore! – rozległo się na dziedzińcu. – Uchodźcie!
– Gore!
Napastnicy i zdobywcy w panice rzucili się do okien i drzwi. Płomienie odcinały im drogę odwrotu, huczały coraz głośniej. Pożar objął prawie cały dom wielki, stajnię, wozownię, szopy i browar – rozprzestrzeniał się dalej, zajmował hurdycje i machikuły na murach.
– Do koni! – zakomenderował Dydyński. – Zygmunt, Samuel! Zwołajcie wszystkich Dwernickich i braci! Migiem!
– Jedziemy do sadzawki, bracie! – wyszeptał Przecław. – Do tej za fosą zamkową!
– Do sadzawki? Po co?
– Ja proszę, błagam, posłuchaj mnie... Tam Stadnicki...
Dydyński pokiwał głową. Rozumieli się bez słów.
* * *
Szybko podnieśli stawidło, spuścili wodę, pozostawiając muł i szlam na dnie sadzawki. Przecław rzucił się tam pierwszy, wpadł w grząskie błoto z oskardem, przebrnął przez wodę i począł jak szalony rozkopywać bagnistą ziemię. Wkrótce dołączyli do niego Dwerniccy. I nie minęło wiele czasu, gdy coś zazgrzytało i załomotało pod oskardem.
Spoceni, brudni i umazani w cuchnącym szlamie szlachcice wyciągnęli wspólnym wysiłkiem pierwszą z szeregu ciężkich skrzyń. Była duża, okuta żelazem i zalana smołą, dzięki czemu mogła spoczywać długo na dnie zamkowej sadzawki. Mikołaj z trudem rozrąbał zardzewiałą kłódę, otworzył ciężkie wieko.
Kiedy zajrzeli do środka, Dydyński zamarł. We wnętrzu leżały czerwone złote, dukaty i talary, floreny, portugały i dublony. Blask złota był silniejszy niż czerwona łuna pożaru łańcuckiego zamku.
– Skarb Diabła Łańcuckiego – wycharczał Przecław. – Dowiedziałem się o tym przypadkiem; widziałem, jak to zakopywali.
– Ile jest tych skrzyń?
Przecław zachichotał, splunął i uśmiechnął się.
– Dla wszystkich starczy, braciszku. Dla naszych dzieci. A ostatek dla wnuków, na przepicie...
* * *
I to już był koniec tej historii. Wracali do Niewistki, do Dwernik... Jechali cali, zwycięzcy, choć porąbani, skrwawieni. Daleko za nimi pozostał płonący zamek Diabła, który teraz, w ostatnich chwilach swego istnienia, zmienił się w prawdziwe piekło, wydany na pastwę szalejących płomieni. Pozostał Łańcut, w którym srożyło się żołnierstwo, grabież i gwałt, gdzie wśród trupów wyrżniętych mieszczan lała się strumieniami gorzałka, wino i miody, pijani kozacy i słudzy kłócili się, awanturowali o łupy, dobra i towary.
A gdzie był sam Stadnicki? Nikt tego nie wiedział. Jedni powiadali, że uszedł do Przemyśla, inni, że na Węgry lub do Lwowa. Jeszcze inni, iż szukał schronienia w dobrach swego brata Marcina Stadnickiego, kasztelana sanockiego. Nie brakło wszakże i takich, którzy twierdzili, iż poległ w czasie starcia, jak referendarz koronny Dorohostajski, i szukali gorliwie jego ciała między trupami pod Krzemienicą. Ale to była już historia.
Przed nimi był San, lasy, pola i coraz wyższe wzgórza, a daleko, prawie na widnokręgu, wznosiły się góry przemyskie i sanockie skrywające daleki Beskid i Bieszczad, połoniny, szczyty, przełęcze, potoki i doliny.
Jacek Dydyński wyrwał sznur z ust Konstancji, przeciął jej więzy zdobycznym kindżałem. Dziewczyna usiadła, roztarła zdrętwiałe ręce, wstrząsnęła głową i odwróciła się od Jacka.
– Odeszła ci już cholera? – zapytał. – Czy mam ci jeszcze krew puścić?
Milczała.
– Już wszystko zakończone, mościa panno. Łańcut złupiony, Stadnickiego porąbałem, że ledwie żywy uszedł spod Krzemienicy. A Stadnickiej udzieliłaś solidnej lekcji. Długo, oj, długo popamięta ona Konstancję Dwernicką.
– A co ty byś uczynił na moim miejscu?! – prychnęła. – Ta kurewnica znęcała się nade mną w więzieniu. Z szat odzierała, kazała dworkom chłostać, trzymała w ciemnicy, nasyłała hajduków. Obiecywała, że w trumnie w ziemi zakopie.
– Już dobrze, Kostusiu – powiedział cicho. – Wszystko teraz się ułoży.
Nie wiedzieć kiedy objął ją i pocałował. Zwarli się w uściskach na wozie obciążonym łupami tak bardzo, że zostawiał po sobie bruzdy głębokie jak artyleryjski jaszcz wyładowany kulami. Ucałowali się mocno i namiętnie na tle łuny płonącego zamku Diabła, wciąż mając w uszach krzyki mordowanych, palonych żywcem, jęki rannych i umierających ludzi. Trwali tak długo, obściskiwali się namiętnie i bez tchu w pocałunku, który opisał kiedyś ze szczegółami pewien znany poeta, a potem zawstydzony zamazał w rękopisie.
Aż wreszcie legli na wozie, wolni i szczęśliwi. Upadli na łupy, złoto i skarby wydarte ogniem, żelazem i fortelem Diabłu Stadnickiemu. Legli na futra sobolowe, wilcze i rysie, na skóry kunie i tygrysie, na których jeszcze nie do końca zakrzepła ludzka krew. Leżeli obok siebie, a potem pan stolnikowic wolno objął dziewczynę, rozpiął dwa guzy, które pozostały na jej żupanie po szamotaninie z Anną Stadnicką. Konstancja sama, zupełnie sama pomogła rozsznurować giezło, zrzuciła je przez głowę, wypuszczając na swobodę parę drażniąt okrągłych jak jabłka z rajskiego ogrodu, rozfiglowanych jak młode sarnięta, zsunęła hajdawery, odsłaniając czarny gaiczek kryjący w sobie ów jakże zacny pierścień, do którego pan stolnikowic zaraz miał gonić na swym husarskim koniu, zdjęła podkute buty. Leżała nago wśród kosztownych futer, materii, złotogłowiów i atłasów, odziana jedynie w długi sznur pereł, który zerwała z głowy Stadnickiej. A Jacek nad Jackami zsunął delię i zbryzgany krwią żupan, rozsznurował koszulę, ściągnął hajdawery i przez chwilę pozostał ubrany tak jak wówczas, gdy dwa lata temu wjechał konno do kościoła w Sanoku, wyszedłszy prosto z zamtuza i wzbudzając zrozumiałą sensację; od czego zresztą zemdlała żona rajcy miejskiego Grygiera. Nie omdlały natomiast jego dwie dorastające córki, które później wysyłały do niego liściki z prośbą o schadzkę – ale to już była zupełnie inna historia. Której, nawiasem mówiąc, nie powinno się teraz ani nigdy opowiadać pannie Konstancji.
Stolnikowic zdjął kołpak, odpiął pas z szablą, pozbył się butów, a potem przygarnął Konstancję do siebie, utulił w ramionach, ucałował, pieścił, aż dyszała niczym rozgrzana klacz po biegu; wreszcie legł na niej, objąwszy ramionami.
I uczyniło się między nimi to, czego nigdy i nijak jeszcze nie zdołało opisać męskie pióro w taki sposób, aby zadowolić czytające tenże opis niewiasty. Wszelako nadmienić warto, iż z kolei żadnej kobiecie nie udało się jeszcze wyrazić piórem tego, co powinno zostać wyrażone, a i tak znaczna część z nich zwykła udawać zachwyt lub zaciekawienie, gdy czyta wrażenia spisane przez drugą połowę rodzaju ludzkiego. Pozostańmy tedy przy męskiej stronie opisu tego, co działo się owego wieczoru na wozie pełnym zrabowanych łupów z Łańcuta.
A działo się dużo i namiętnie. Kolasa była nakryta pałubami, jednakże wszyscy domyślali się, co się święci. Najbardziej zainteresowany był kozak Szawiłła, który przyłożył nawet ucho do płótna, póki nie odgonili go Mikołaj i Zygmunt Dydyńscy.
Stolnikowic i Konstancja miłowali się tedy we krwi i pragnieniu. Na skórach, na ormiankach i ordynkach w pochwach nabijanych turkusami. Na kolczykach wyrwanych z uszu pań z fraucymeru Stadnickiej, na napierśniku sadzonym diamentami, za który Dydyński zarąbał dwóch sabatów i sługę łańcuckiego. I nade wszystko na złotych monetach ze skarbu Diabła. Tam, pod gorącym tyłeczkiem Konstancji, spoczywały zlepione zaschniętą krwią szóstaki, orty i portugały, złote floreny ozdobione jak na ironię znakiem niewinnej lilii i podobizną świętego Floriana, talary i czerwone złote, grosze i orty. A nade wszystko lśniące dukaty gdańskie, poznańskie i toruńskie z wizerunkiem Orła i Pogoni tudzież dostojną podobizną Zygmunta Snopkiewicza Wazy. Król Zygmunt, jako wychowanek jezuitów nieopuszczający żadnej mszy, łypał złym okiem z dukatów na miłującą się parę, jakby uważając to za profanację i crimen laesae maiestatis, zagrożoną w sądzie grodzkim rokiem wieży dolnej. Jadnakże po cichu szczerze radował się w duszy, iż pieniążki zmieniły właściciela i teraz służą za posłanie najwdzięczniejszemu tyłeczkowi Ziemi Sanockiej, ba, może nawet całego województwa Ruskiego. Bo przecież Zygmunt także nie cierpiał sukinsyna Stadnickiego.
* * *
Ślub Konstancji i Jacka wyznaczony był na dzień 21 czerwca roku Pańskiego 1608, w sobotę. Dwerniccy czekali na tę ceremonię już od świtu. Wieś była umajona zielskiem i kwiatami, Konstancja przystrojona w najlepsze suknie porabowane na zamku w Łańcucie, a do kolasy zaprzężono sześć siwych woźników. Przybył ksiądz, zjechali się liczni goście. I tylko pana młodego nie było.
Czekali na niego aż do południa. Chodziły słuchy, że Jacek Dydyński wyjechał z Sanoka, że jest w drodze, potem że pije w Hoczwi, w końcu że stanie w Dwernikach lada godzina.
Tymczasem minęło południe i nic. Zaczął się popołudniowy skwar, słońce chyliło się ku zachodowi, a Dydyńskiego jak nie było, tak nie ma.
Aż wreszcie po pewnym czasie na trakcie załomotały końskie kopyta. Przyjechał pan Andrzej Ligęza z czeladzią i pocztem. Zeskoczył z konia, przyszedł do kościółka, pokłonił się zebranym z wielce nietęgą miną i wydobył list.
A potem przeczytał, co następuje: