122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

– Widzę.

– Idź do dziada. – Berynda zdawał się teraz przypatrywać czubkom swoich czarnych, postrzępionych butów. – Czeka w białej izbie. Co komu pisane, to go nie ominie, siostrzyczko.

Konstancja przymknęła oczy.

Jakub Smoliwąs. Włodarz z Saniny, włości pana starosty zygwulskiego.

Ich prześladowca, dręczyciel i oprawca.

– Bies idzie ku wam, panienko – wycharczała wiedźma w jej głowie – z tumanów siwych, ze mgły szarej; idzie od Werhowyny, od magór wielkich, przez berehy...

– Siostrzyczko...

Berynda podszedł bliżej, położył rękę na jej ramieniu, zacisnął mocno, aż do bólu.

– Idź, Konstancjo... I pamiętaj, co nam ojciec rzekł.

– Abyśmy szlachectwa nie odmieniali na talary. Abyśmy strzegli herbu i klejnotu jako własnej źrenicy.

– Dobrze, że pamiętasz. Oni czekają.

Konstancja ruszyła do sieni. Przepędziła nogą kury zajęte wydziobywaniem resztek ziarna z klepiska, a potem pchnęła bielone wapnem drzwi prowadzące do świetlicy, skłoniła głowę, przechodząc pod niskim zwieńczeniem.

W izbie przebywało trzech ludzi. Pierwszym był Hermolaus Dwernicki, zgarbiony, pomarszczony starzec w znoszonym, poznaczonym plamami żupanie. Szata uszyta była z materii, która za dobrych czasów była zapewne adamaszkiem, dziś zaś nie różniła się niczym od zwykłej szaraczyny czy spłowiałego sukna. Stary miał sumiaste białe wąsy opadające aż poniżej szyi i równie długie, przerzedzone włosy. Na jego czaszce widniała głęboka owalna blizna. Była to stara pamiątka po ranie odniesionej jeszcze za panowania króla Stefana, kiedy pan Hermolaus wojował z Moskwą pod Pskowem. Dziś nikt już nie wiedział, czy to coś brudnożółtawego, co przebłyskiwało spod skóry w miejscu dawnego zranienia, było kością, czy też może złotem, którym zalutowano ranę. Jednak z tego właśnie powodu na zaścianku nazywano pana Hermolausa Złotą Czaszą. Złośliwi powiadali zaś, że złoto na łbie najstarszego przedstawiciela rodu Dwernickich pochodziło z kopuł Uspienskiego soboru w Pskowie, a w razie rychłej śmierci mogło przyczynić się do likwidacji długów i kłopotów zaścianka. Nic zatem dziwnego, że w miarę nieubłaganie zbliżającego się kresu życia Złota Czasza stawał się coraz bardziej lękliwy, fukał i gniewał się, gdy ktoś na dłużej zawiesił wzrok na jego czaszce, bojąc się może o całość pokiereszowanej łepetyny.

Drugim z obecnych w izbie ludzi był niestary mąż o posiwiałych, podgolonych po szlachecku włosach, roztaczający wokół siebie aż zanadto dobrze wyczuwalną woń dziegciu. Konstancja nie spodziewała się, że jego obecność sprawi jej aż tyle przykrości. Oto bowiem miała przed sobą Jakuba Smoliwąsa we własnej osobie.

To człowiek zdobi szatę, a nie szata człowieka. Jednak doprawdy zdumiewające jest, jak wspaniałym dopełnieniem ludzkiej postaci mogą być szlachecki żupan i delia skrojone przez znających się na swym fachu krakowskich albo poznańskich krawców. Z zaściankowego szaraczka strój taki uczyni możnego posesjonata. Z garbatego pokraki – polskiego pana zarabiającego jednym skinieniem na uśmiechy meretryc wartych dziesięć dukatów za noc. Z karbowego czy ekonoma zrobi senatora i statystę, a ze słomianego kasztelana – karmazyna na tysiącu wsi.

Ale Smoliwąs nawet w adamaszkowym żupanie i delii z kołnierzem jak stąd do Kijowa wyglądał niczym zwykły cham i śmierdzące bydlę. On, potomek zwykłego plebeja z Saniny, synek kmieci, którzy przez lata gięli harde plecy przed byle karbowym, pozował teraz na pana większego niż książę Radziwiłł, a jednocześnie, gdyby mierzyć jego wzrost w obyczajach i fantazji, nie sięgał podbródkiem nawet do mosiężnej sprzączki na pasku byle sztachetki. Nawet pomijając fakt, iż śmierdział jak beczka dziegciu, szlachcicem bywał tylko do pierwszego toastu, a nikt w całym Sanockiem – dorzuciwszy do tego Ziemię Przemyską i Lwowską – nie zaprosiłby go na biesiadę, nawet do nalewania węgrzyna do pucharów. Konstancja nie mogła na niego patrzeć, budził w niej większy wstręt niż cuchnący cygański niedźwiedź prowadzony na łańcuchu. Zresztą zwierz przynajmniej mógłby ją zabawić, Smoliwąs zaś był teraz poważny jak świniarz na tureckim kazaniu, a kiedy się śmiał lub odzywał, zwykle czynił to nie w porę i nie o czasie. Idąc do izby, obawiała się wręcz, że nie będzie w stanie spojrzeć na jego chłopską, nalaną gębę, sumiaste wąsy i lepkie łapska z paluchami przypominającymi napuchnięte serdele.

A jednak patrzeć na niego musiała, bowiem Smoliwąs zawsze był przy pieniądzu. Nieważne, czy część dochodów z Saniny osiadała w jego mieszku z pominięciem pańskiej skrzyni, czy też szczęściło mu się na gospodarce. Dość, że rzucał na lewo i prawo brzęczące grosze, orty, szóstaki, a przy święcie nawet złote dukaty i talary. Konstancja wiedziała dobrze, że całe Dwerniki siedziały u niego w kieszeni. I tylko dlatego dziadek Złota Czasza nie poszczuł jeszcze Smoliwąsa psami, a ona sama nie wsadziła mu grotu strzały w rzyć. Floreny były przyczyną, dla której włodarz chadzał dumny jak oskubany paw i z biegiem czasu unosił coraz wyżej swój kaprawy łeb. Powiadano, że poza Sanockiem kazał sobie już mościpanować i że uchodzić pragnie za szlachcica. I w rzeczy samej nie brakowało szlachetków z zaścianków albo hołoty nieposesjonatów z gościńca, którzy rzucali się włodarzowi na szyję, krzycząc: „Miły panie bracie!” Gdy bowiem ktoś rzekł do niego „waszmość szlachcic”, ten w podzięce częstował go aż do zdechu najprzedniejszym węgrzynem. A szlacheckie gardła, jak wiadomo, zawsze bywały spragnione.

Smoliwąs zerwał się z ławy, widząc Konstancję. Potrącił srebrny puchar z winem, rozlewając je na obrus, omal nie przewrócił stołu, potknął się o ławę i skłonił przed szlachcianką aż do samej ziemi.

– Mojaż ty miła Kostusiu – wycharczał, zionąc winem i czosnkiem – padam do nóżek jako rab Boży, a waszej mości poddany wieczysty. Spojrzyj na mnie łaskawszym okiem, bo ci gościńca przywiozłem! Patrzaj – rzekł i dobył coś z sakwy leżącej koło stołu – oto korale najprzedniejsze, jakiem na jarmarku w Przeworsku dostał! W domu pewnie lepszych nie masz! Bo takie korale to całe pięć ortów warte! Więcej jak wasza chałupa na Dwernikach, he, he, he...

Gdyby panna Konstancja mogła wprowadzić w czyn myśli, które krążyły po jej głowie, Smoliwąs byłby już w objęciach kostuchy. Albo w samym piekle, w kotle przeznaczonym dla chamów i plebejuszy. Ale że Dwernicka nie była panią Małodobrą, więc włodarz stał nieporuszony, z głupawym uśmiechem na opasłym pysku. I może nawet jej milczenie wziął za cichą zgodę na przyjęcie daru. Znając jego grubą skórę, pewnie nawet nie podejrzewał, że Konstancja najchętniej własnoręcznie udusiłaby go tymi koralami, aby tylko zamilkł na zawsze. Smoliwąs spojrzał na swego sługę, który rozwalony na ławie dłubał w zębach i oglądał wyciągnięte farfocle, jak gdyby spodziewał się wyczytać z nich coś mądrego.

– Matyjasku, skurwysynu! – warknął. – Padnijże przed panną na kolana, bo to od jutra będzie twoja pani. A jeśli coś nie po jej myśli uczynisz, bedziesz kijem bierał jak leda rataj!

– Powoli, panie kochanku, powoli – mruknął Złota Czasza. – Rzekłem, że najpierw pannę Konstancję zapytać musimy, czy będzie ci łaskawa. My, szlachta, u nas, to, tamto, ten, tego, ten, wola, nie niewola, łaskawy panie. Choć ubodzy jesteśmy, nie oddamy niewieściej cnoty za dukaty!

Konstancja już wiedziała, co się święci.

– Moja najmilsza, zacna i kochana wnuczko! – rzekł Złota Czasza, wychodząc naprzeciw dziewczynie. Konstancja skłoniła się przed nim, ucałowała go w dygocącą, pomarszczoną, pokrytą plamami jak indycze jajo dłoń. – Ten oto uczciwy i pracowity Jakub Smoliwąs, włodarz z Saniny, kłania nam się uniżenie i o twoją rękę prosi.

Konstancja milczała. Jej lica pociemniały lekko.

– Ja jednak, moja umiłowana wnuczko, córko mego syna Prandoty, a twego pana ojca, któregom ci godnie zastępował przez te wszystkie lata, chcę spytać cię o zdanie. Azaliż jesteś gotowa poślubić tego oto człowieka?

– Znakomity, szlachetny i wspaniałomyślny nasz Dobrodzieju Najczcigodniejszy – rzekła wolno – nie mnie, prostej dziewczynie, o tym decydować. Wasza wola, a co mi zrobić każecie, to uczynię z wdzięcznością. Ale... – Konstancja pochyliła się znowu ku ręce Złotej Czaszy i ucałowała ją, patrząc starcowi w oczy. A każda część jej prześlicznej twarzyczki, każdy skrawek lica, każda brew i rzęsa, mówiła tylko jedno, jakże złowieszcze dla Smoliwąsa słowo: „Błagam, nie!”.

Złota Czasza zrozumiał bez zbędnych słów, ale nie dał tego po sobie poznać. Zakasłał, zachrząkał, zacmokał.

– A jednak, mościa panno, pomnij na twój mizerny stan. Nie zapewniłem ci posagu, nie masz folwarków, włości, nie mamy nawet spłachetka ziemi, który mógłbym, to, tamto, ten, tego, ten, ci zapisać. Dlatego wypowiedz to sama, miłeńka. Nie chcę cię skrzywdzić, bo stary już jestem i krzywda twoja grzechem by była, za który w niebie musiałbym odpokutować. Mów śmiało, moje dziecko, chceszli uczciwego Smoliwąsa za męża?

Dwernicka nic nie powiedziała. Jej lica pociemniały od gniewu jeszcze mocniej.

– Jakem już mówił – chrząknął Smoliwąs nieco stropiony milczeniem panny – i bez posagu będę ukontentowany. Dacie mi Konstancję, to wam wszystkie długi odpuszczę. I skrypty zastawne wykupię u Żyda Szai, faktora dolińskiego klucza. Talarów wam nie poskąpię, w biedzie pomogę, bo od Dwernik nie przymierzając nędza z biedą na całą Ruś idą!

Konstancja milczała.

– Mościa panno, co tu dużo gadać, lepsza okazja już ci się nie trafi! Zresztą nie widzę, abyś mi krzywa była. Przecie ja jeszcze niestary, a mam skrzynię z talarami w Saninie! Dwa kielichy, opony! I już na święty Marcin do Warszawy poślę, do króla, dwa tysiące czerwonych, aby mi autentyk przysłał. A wtedy to ja już nie będę zwykły pracowity i uczciwy Smoliwąs, ale pan brat! A całe Dwerniki będą mi się w pas kłaniać! A jak pójdę do karczmy, to każę sobie wina dać w alkierzu – a co! – nie będę się z chamami bratał! Kolasę sobie sprawię! I woźników sześć, jak u pana kasztelana z Liska! Już ja o ciebie zadbam; już ty nie zbiedniejesz! Nie bój się, jak w łożu dobrze się sprawisz, tedy cię do roboty w polu nie będę zażywał, nie będę też bizunem smagać! A czerwońców cały podołek ci nasypię! Już ty nie będziesz trzpiotka biedna, ale królowa, pani wielka!

Konstancja dygnęła przed Smoliwąsem uniżenie. Ale z jej oczu sypały się skry, a na wargach wykwitł diabelski uśmiech.

– Łaskawy panie – rzekła, uśmiechając się zimno i wyniośle – zaiste nie mogę nadziwić się waszym komplementom, które równie łatwo wchodzą mi w ucho co porykiwanie buhaja, kiedy jałówkę w polu obaczy. Tęsknię do ciebie, panie Smoliwąs, jako kobyła do woza; miły mi jesteś jak pijanica w rynsztoku po trzydniowej swawoli, a tak powabny jak cap wleczony na postronku do rzeźnika albo stary kołek w płocie. Miłuję cię zaś, mój ty uczciwy Smoliwąsie, jako zadrę w przyrodzeniu. Oto jak brzmi mój respons na twoje starania.

– Znaczy się – włodarz, który nie pojął widać zawikłanych i mało oczywistych aluzji panny Konstancji, aż pokraśniał na gębie – zgadzasz się panna? Wiedziałem, że żadna mi dziewka odmówić nie może!

– Jeśli mam ci to objaśnić w prostych słowach, panie Smoliwąs, to woniejesz jak cap, jesteś równie gładki co wisielec urwany od powroza i bodaj cię katu oddali! Nigdy nie będę twoją połowicą; wolę się nożem pchnąć, niżby nam pop stułą ręce związał, boś łotr, szelma i strach na stare baby!

Dopiero teraz Smoliwąs zrozumiał absolutnie wszystko, a nawet więcej. Zbladł, zacharczał i splunął pod nogi, a potem roztarł ślinę z takim rozmachem, jakby rozcierał w proch całe Dwerniki.

– A więc to tak – rzekł wreszcie, ledwie skrywając gotującą się w nim wściekłość. – Czarną polewkę mi podajesz, mościa panno? Mnie, Smoliwąsowi, zacnemu kawalerowi i najlepszemu włodarzowi z Saniny, potwarze śmiesz rzucać? Czekaj, ty latawico! I tak będziesz moja. A wtedy wybiję ci z głowy upór bizunem!

– Precz, chamie! – warknęła Konstancja. – Dość już nas obrażałeś!

– Panie Dwernicki – rzekł wściekle Smoliwąs i postąpił krok ku Hermolausowi – albo mi Konstancję dacie, albo długi płaćcie! Zaraz! Teraz! Natychmiast!

– Nie gorączkuj się, panie kochanku – rzekł Złota Czasza. – Panna ci odmówiła, słyszałeś przecie. Ty jesteś chłopski syn, plebejusz, włodarz zwykły. A my, Dwerniccy, herbu Sas, szlachta, choć uboga, to jednak honorowa. Nie wstyd ci, grubianinie, wyciągać po pannę herbową rękę oderwaną od pługa? Ród nasz pohańbiony będzie, jeśli Konstancję za plebejusza wydamy!

– Wy mnie tu waszą godnością rodową się nie wymawiajcie! Ta joj, toż to śmiechu warte. Tyle ten wasz hunor wart co łajno na dupie, nie mówcie tedy: szarga Smoliwąs waszą godność, o rękę panny się ubiegając. Wy padalce! Jak pieniędzy potrzebowaliście, to ja nie był dla was cham i plebej! Jak trzeba było od Smoliwąsa pożyczyć, to się go winem do zdechu poiło, na zaścianek zapraszało. A teraz co – dudy w miech, panie Dwernicki?!

– A cóż ja mam uczynić, skoro ciebie panna nie chce?

– To sprawcie, by zechciała! Wyście, panie Hermolaus, tu starszy, starczy, że dziewce dwadzieścia odlewanych dać każecie. Rzeknę wam, że już przy piątym łaskawszym okiem na mnie spojrzy! Co to, nie wiecie, jak taką mołodycię ćwiczyć?!

– I na tym właśnie, to, tamto, ten, tego, ten – mruknął dziad Złota Czasza – zasadza się różnica między plebejami a szlachtą. Bo u nas wolna wola, nie niewola! Nikt nie będzie szlacheckiego dziecka przymuszał, aby się za sprośnego chłopa wydało. Gdzie to kto widział, aby chama do naszego rodu dopuszczać, co dziś zażąda ręki Konstancji, a jutro czego? Może złota z mego nieszczęsnego czerepu?

– Kiwajcie głowami, ja wiem, co mówię! Jak nie wiemy, o co chodzi, to wiemy, o co chodzi. Panowie szlachta... A jakże! – zawył rozwścieczony Smoliwąs. – Wy ślachectwo dostaliście, a ja się z nim urodziłem, bom szlachetny z natury! Dajecie pannę czy nie?!

– Ja ciebie, Smoliwąs, nie chcę! Nigdy! I pod żadnym pozorem.

– Zawrzyj ty gębę, Konstancja – warknął Smoliwąs. – Bo po pierwsze, za twoje słowa warta jesteś dostać w papę, a po drugie, nie ciebie pytałem.

Złota Czasza pokiwał głową.