122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

– Kostusia zgrabnie rzecz całą ujęła – rzekł. – Bo ja bym to wam płazem szabli wytłumaczył.

– Wy tu uważacie, że ja co jestem? Jakiś chłystek? – warknął Smoliwąs przez zaciśnięte żółte zęby. – Jeszcze tego pożałujecie! A ty, panna, żeś nie chciała być Smoliwąsową, tedy będziesz moją murwą! Na postronkach będę cię włóczył, w chlewie spać każę! Nie chciałaś po dobroci, tedy siłą cię wezmę! Razem z waszym parszywym zaściankiem!

– Smoliwąs – rzekła spokojnie Konstancja – nie jesteśmy tu, aby słuchać waszych złorzeczeń! Idźcie sobie precz jak najprędzej. Do stajni albo do chlewa, który tak lubisz. Tam twoje miejsce, grubianinie!

– Szlachtaście wy, ale i ja szlachcic, bo to przezwisko Smoliwąs to szlacheckie słowo! – zaryczał włodarz. – Dumniście, hardziście, chociażeście z tego samego gnoju co ja, chłop! Ale zobaczymy, panowie ślachta, gdzie wasze pisma, gdzie autentyki! Ja o wszystkim rozpowiem! Ja wszystko doniosę! Znajdzie się na was konopny powróz i dyby, wy plebeje, co się śrubujecie na szlachciców!

– Panie kochanku – wydyszał siny ze złości Złota Czasza – idź precz! Z widłami do gnoju, chamie! Dopuszczałem cię do konfidencji z nami, ale teraz znać, żeś chłop z mowy i obyczajów! Precz, pókim dobry, bo psami poszczuję!

– Zaprawdę powiadam ci, Hermolaus – chamska gęba Smoliwąsa była już niebezpiecznie sina ze złości – ty mnie się strzeż, bo ja tej zniewagi nie puszczę płazem. A ty, panno, kurewnico, wypindrowana suko, wytartusie przez całą wieś chędożony, bazarnico na obie szpary wyjebana! Ty francowata małpo, zamtuźnico ze spalonego bordelu, pamiętaj, że i tak będziesz moja. Znajdę ja sposób, by się dobrać do twej piczy!

Konstancja sięgnęła za plecy. Chwyciła tatarski łuk i strzałę, złożyła go w dłoniach i zanimbyś zdążył zdmuchnąć kaganek, złożyła się do strzału. Naciągnięta cięciwa zatrzeszczała. Smoliwąs zamarł. Błyszczący grot mierzył w sam środek jego czoła, prosto między prawie zrośnięte, krzaczaste brwi i ślepia gorejące jak u wilka, który właśnie zwęszył krew.

– Fora ze dwora, Smoliwąs!

– Nie dopiłem wina – rzekł nieco stropiony.

– I nie dopijesz! Precz, chamie!

Smoliwąs rozejrzał się dokoła, jakby w poszukiwaniu popleczników. Wahał się.

– Ręka mi mdleje – ostrzegła beznamiętnym tonem Konstancja. – Zaraz będziesz przeklinał mnie w piekle, Smoliwąs.

Włodarz nic nie rzekł. Porwał ze stołu czapę, rzucił wściekłe spojrzenie na Hermolausa, a potem dał susa ku drzwiom. Wypadł do sieni, a potem usłyszeli tupot jego podkutych butów na ganku. Matyjasek popędził za nim, nie wyjmując oczywiście palca z gęby.

Zapadła cisza. Konstancja usłyszała trzask bicza, głuchy tętent kopyt i oddalające się rżenie konia. Z westchnieniem ulgi zwolniła cięciwę, opuściła łuk, a potem spojrzała na Złotą Czaszę.

– Oj, dziadusiu, dziadusiu – załkała.

– Na Boga żywego! – zakrzyknął z zachwytem stary. – Aleś chama sprawiła! Popamięta on na wieczne czasy te odwiedziny! Szkoda, żeś mu w zadku strzały nie ostawiła. Miałby pamiątkę na stare lata i może nauczyłby się pokory! Pójdźże w me ramiona, Konstancjo! Moja krew, panie kochanku! Moja krew!

– Dziadusiu – zaszlochała dziewczyna – co teraz będzie? Co teraz będzie z nami?

Stary stał zgięty, zgarbiony, trzęsący się.

– Nie wiem, córuchno – rzekł cicho. – O nic nie pytaj.

* * *

Na naradę we dworze dziada Hermolausa zeszli się wszyscy znaczniejsi Dwerniccy; w tej liczbie Kołodrub, Berynda, a także synowcowie ojca nieboszczyka Konstancji. Był zatem Zbożny Dwernicki zwany Pełczakiem, byli Samuel, Krzysztof i Abraham, którego nazywano Szczerbakiem, a także kilku innych, mniej znacznych krewnych i swaków Dwernickiej. Panowie bracia przyszli w żupanach z sukna i szaraczyny, w prostych siermięgach i huniach, w bekieszach i czamarach pamiętających chyba jeszcze czasy ostatnich wnuków króla Jagiełły. Jednak wszyscy byli w butach, wdzianych zresztą specjalnie na tę okazję, a choć z niektórych wyglądała chłopska słoma, jak na szaraczków z zaścianka prezentowali się dziarsko i bojowo. Zwłaszcza że w zgromadzeniu było nawet kilka szabel. Wprawdzie Szczerbak miał tylko okuty kij, z którym popisywał się na ubiegłorocznym okazowaniu szlachty sanockiej, a pozostali panowie bracia w większości przypasali szabelki bez pochew, zawieszone na konopnych sznurkach, parcianych rapciach czy zwykłych rzemykach. Ale przecież, jak powiadają – lepszy rydz niż nic.

Konstancja, jako niewiasta, nie była zaproszona, ale że to jej miała dotyczyć sprawa, więc wprosiła się sama, nie pytając nikogo o zdanie. Berynda i Kołodrub, których głos, jako najstarszych, przeważał zwykle w kole, nie rzekli nic, choć Wespazjan zmarszczył brwi na jej widok. Może wciąż nie mógł przeboleć krotochwili z koniem?

Szaraczkowie kłaniali się w milczeniu Hermolausowi, całowali go w rękę, a potem zasiedli przy stole w świetlicy. Berynda polał miodu do kuśtyków i srebrnych pucharów. Dwerniccy w milczeniu delektowali się trunkiem, spoglądali jeden na drugiego. Wreszcie pierwszy odezwał się Bieniasz.

– Wezwałem was – mruknął i odrzucił aż na ramię długiego wąsa – względem tego, co się dzisiaj stało. Przyjechał Smoliwąs, którego dobrze znacie. Cham i prostak, ale zausznik i przydupas pana z Łańcuta, włodarz z Saniny. Ten sam, u którego mamy dług zaciągnięty w zeszłym roku, in iulio, pod zastaw tych ośmiu morg podle strumienia. Smoliwąs postawił nam, bracia, ultimatum: wóz albo przewóz. Albo oddamy mu rękę naszej siostry Konstancji i nam dług daruje, a jeszcze stare skrypty u Żyda Szai spłaci, albo mamy oddać pieniądze na świętego Marcina. A u nas, jak wiecie, prędzej uświadczysz pohara w komorze niźli choć jednego złamanego szeląga.

– Zali tedy daliście rękę panny Konstancji Smoliwąsowi? – zapytał Pełczak. – Oddaliście szlacheckie dziecko chłopu?

– Panna sama zdecydowała – mruknął Berynda. – Chamskie zaloty Smoliwąsa odrzuciła ze wzgardą i precz go posłała, że mało postołów nie pogubił!

Hermolaus, Pełczak, Szczerbak i Samuel wybuchnęli śmiechem.

– A to i dobrze! – huknął Pełczak. – Nie pokaże się grubianin w Dwernikach jak świat światem!

– Doprawdy kawalerska w tobie fantazja, Konstancjo – zakrzyknął najmłodszy Samuel. – Pójdźże w me ramiona, siostrzyczko!

– Moja to krew, panie kochanku – zahuczał Złota Czasza. – Ot po czym poznać nieodrodną córę Prandoty!

– Poznać po głupocie – rzekł Kołodrub, a wówczas gwar i śmiechy urwały się jak ucięte nożem. – Przepędziła panna Smoliwąsa, ale on wróci. Po te osiem mórg podle strumienia, po naszą najlepszą ziemię. Przylezie z dekretem sądowym i z pachołkami starościńskimi. I co wtedy, mości panowie? Co uczynicie? O tym radzić mamy, a nie o fantazji kawalerskiej u białogłów.

Zapadła cisza. Szaraczkowie siedzieli, zmarszczywszy brwi. Berynda był chmurny jak gradowa chmura, a Kołodrub skupiony niczym Żyd rachujący dukaty.

– A nie możemy jakoś Smoliwąsa spłacić? – zapytał z głupia frant Samuel, jakby nie wiedział, że na zaścianku w Dwernikach było tuzin Krzysztofów, sześciu Samuelów, a talara ani jednego.

– Zbiory marne były, a co było wiwendy, tośmy wszystko już dawno, z przeproszeniem, przepili i przehulali. Nie trzeba było polowań z nagonką urządzać. Nie trzeba było sąsiadów spraszać, koni i chartów kupować, węgrzyna i małmazji pijać, ale źródlaną wodę, jako Pan Bóg przykazał. Bo teraz przyjdzie gołą rzycią przed ludźmi świecić, panowie bracia.

– Do świętego Marcina daleko – mruknął milczący dotąd Szczerbak. – Jeśli długu nie oddamy, tedy Smoliwąs do sądu ziemskiego nas poda. Roczki ziemskie najbliższe są zaś w Sanoku dopiero na koniec decembra. Siła rzeczy do tego czasu zdarzyć się może. Wojna jakaś albo wyprawa...

– A choćby Smoliwąs i nas pod sąd oddał, to co?! – zaperzył się Samuel. – Zanim dojdzie do induktów i replik, będą po drodze jeszcze dwie dylacje i ani się Smoliwąs obejrzy, a dwa lata zlecą na samych pozwach. A choćby wyrok miał, musi być jeszcze intromisja. A jak się zbrojno postawim, to się cała rzecz o rok jeszcze przewlecze, do rumacji! No to przez ten czas Smoliwąsa, takiego syna, spłacimy! Z procentami!

– A skąd ty weźmiesz pieniądze? – mruknął Kołodrub. – Myślisz, że ci się przez te dwa lata dukaty urodzą? Gdzie? Chyba między dyniami za chałupą.

– Ja mogę na wojnę iść! A choćby nawet na Moskwicina! Do kniazia Dymitra! Zawsze chciałem zobaczyć Moskwę! Cerkwie, panny, złote wrota. Kiedy wrócę, nasypię Smoliwąsowi w pysk złota jako gęsi tuczonej!

– Ci, co poszli z carową Mniszchówną, gniją teraz w tiurmach w Moskwie i Suzdalu. Albo im motłoch gardła urezał zeszłego roku w majowe gody, kiedy Samozwaniec ślub brał. Ci zaś, co wrócili, same guzy z tej awantury wynieśli. Gdzie ty chcesz iść? Na cara Szujskiego? A może samemu nowym Dymitrem się ogłosić?

– A na Turków?

– Na Turczyna chadzali nasi ojcowie. I do dziś nikt nie wrócił. Przez tę wyprawę zostaliśmy sami na zaścianku i mamy dług u Smoliwąsa. Pójdę na wojnę – mówisz – a skąd na konie weźmiesz i na moderunek? Szabli nawet nie masz, zbroi ani kulbaki. Nowe długi chcesz na to zaciągać?

– Wiele jesteśmy winni Smoliwąsowi?

– Półtorasta złotych. Nie licząc procentów.

– O święta Matko Rudecka – westchnął Berynda. – Kiedy mu to spłacim? I z czego? Ostatnią kapotę przyjdzie zastawić, za psiarczyka u Balów służyć. I wyzbyć się skrawka ziemi po rodzicach.

– Wszystko dlatego – uzupełnił Kołodrub – że nasza siostrzyczka wybujała jako ta topola przy płocie. I jej chłop śmierdzi, choć nasz los u niego w ręku. Bo ona pewnie na księcia czeka. Albo na wojewodzica!

– Chceszli mnie zmuszać do ślubu – wybuchła Konstancja – tedy mnie lepiej ożeń ze starym capem, byle nie z tym plebejem! Nie pójdę za Smoliwąsa!

– Nie ty za Smoliwąsa, to Smoliwąs za ciebie pójdzie – rzekł beznamiętnie Kołodrub. – Sam cię siłą weźmie. Bo Smoliwąs, bracia, nie poczeka na żadne dylacje ani dowody. Ledwie papier będzie miał w garści, sam nas zajedzie. A pomocy dostanie – choćby od Hoszowskich albo od panów Rosińskich, za dukaty.

– Niech przyjedzie! – mruknęła Konstancja. – Cóż to, stare baby się z was porobiły? Kramarki sanockie? Albo to nie jesteśmy szlachtą, rycerstwem koronnym, aby trwożył nas jeden chłopski syn?! A niechaj i z hajdukami starościńskimi nas zajedzie! Damy mu prochu zza parkanów powąchać!

– Hańba! – zakrzyknął Samuel. – Na pohybel! Nie oddamy siostry plebejowi grubemu!

– On zdrajca, psi syn!