122132.fb2
– Rodzinę całą na gościniec o żebraczym kiju posłał!
– Prać Smoliwąsa!
Kołodrub huknął pięścią w stół, aż echo poszło po izbie.
– Czym niby – mruknął do Samuela – będziesz Smoliwąsa prał? Tą jedną szablą po pradziadach, co w twej chałupie na was pięciu została, czy kijem leszczynowym? Skąd prochy weźmiecie, bracia? Skąd rusznice? Pożyczycie? Złupicie na gościńcu? To wtedy na zamku przemyskim w wieży pognijecie!
Szaraczkowie uciszyli się.
– Smoliwąsa – mruknął milczący dotąd Szczerbak – można przejednać. Dać mu coś na zadatek, winem i miodem ułagodzić.
– A może – ozwał się znowu Kołodrub – o przebaczenie go uprosić i pannę oddać? Czy ty, Konstancjo, zrozumiesz wreszcie, że w twoim ręku los nas wszystkich?!
– Jeśli chcesz mnie zmusić, abym poszła za Smoliwąsa, tedy się kindżałem pchnę!
– Akurat.
– Nie pójdę za Smoliwąsa! Ucieknę!
– Dokąd, siostrzyczko?
– A choćby na Ukrainę! Do Kozaków.
– A myślisz ty, że Kozacy tylko czekają na ciebie? Idzie ci już dwudziesta i trzecia wiosna, siostrzyczko. Czas ci za mąż, nawet wedle konstytucji. Na kogo ty czekasz? Kto cię weźmie bez posagu?! Panu Bogu pobłogosław, że ci się Smoliwąs trafia! Ja ci radzę, porzuć niewieści upór, włodarzowi do nóg padnij! I o wybaczenie poproś!
Konstancja zerwała się od stołu, chwyciła próżny dzban po miodzie, a potem cisnęła go pod nogi Kołodrubowi. Naczynie roztrzaskało się na kawałki, a Dwerniccy aż rzucili się w tył, przerażeni wybuchem gniewu dziewczyny. Konstancja stanęła nad bratem jak rozwścieczona kocica.
– Nie pójdę za Smoliwąsa! Nie, nie, nie! Veto!
– Tedy spłać nasze długi u niego. Ocal choć cząstkę tego, co nam ojcowie ostawili! Kto nas obroni, kiedy tu Smoliwąs ze zbrojną kompanią przyjdzie?!
– A choćby Dydyńskiego o pomoc poprosimy!
– Ty myślisz, że Dydyński przyjdzie nas bronić za twe piękne oczy? Toż on więcej za pomoc weźmie, niż mamy długu u Smoliwąsa! W chłopy nam przyjdzie pójść, braciszkowie, aby go wynająć.
– Poza tym – wtrącił Berynda – pan Dydyński jest teraz na służbie u starosty zygwulskiego, który złotem mu płaci i we wszystkich sprawach sądowych daje zastępstwo. A po zwadzie w Tyczynie nie wiem, kogo się bardziej bać, gdyby tu przyszli – Smoliwąsa czy swawolników Dydyńskich.
– Radźmy, bracia – mruknął Szczerbak. – Proponujecie, aby pannę Smoliwąsowi oddać i sprawę załagodzić? A co wy na to, ojcze Hermolausie? Macie jakąś mądrą radę?
Konstancja spojrzała błagalnie na swego dziada. Na próżno. Złota Czasza spał, pochrapywał z odchyloną do tyłu głową. Widać znużyło go wysłuchiwanie kłótni i awantur krewniaków.
– Moja rada jest taka – rzekł Kołodrub. – Posłać umyślnego do Smoliwąsa, rzec mu, że panna już zmądrzała i gotowa do zaślubin!
– Nie pozwalam! – krzyknął Samuel. – Co to ma znaczyć? Chcesz siostrę naszą, szlachciankę, wydać za chłopa, grubianina i prostaka? Toż Prandota w grobie się przewraca na takie dictum!
– A niech się przewraca. Niech mnie nawet w nocy jego duch nachodzi! Ja zdania nie zmienię. Bo jeśli ślubu nie będzie, tedy primo: Smoliwąs zabierze nam najlepsze grunta, secundo: pójdziemy z torbami na gościniec żebrać po jarmarkach jak dziady. A poza tym dziewka jest pod naszą władzą, prawda, Berynda? I to my, jako jej bracia, mamy prawo decydować, za kogo ją wydamy.
– Prawda – mruknął niechętnie Bieniasz. – Ale nie chcę jej przymuszać. Lepiej czekać, niż potem narzekać. Tedy poczekajmy jeszcze, obaczymy, co się stanie...
– Panowie bracia – rzekła zdecydowanym głosem Konstancja – słucham was tutaj i zaprawdę powiadam: bodaj was pioruny rozdarły! Bodaj wam haremu u Tatarów pilnować, a nie szlachtą być. Zaprawdę Smoliwąs ma rację! Wy już chłopi, zwykłe chamy z wioski, a nie herbowi bracia! O czym wy w ogóle mówicie?! Czekać, nie czekać. Dać, nie dać... Azaliż odbierze nam Smoliwąs rolę czy nie... Gdzie, do stu piorunów, wasza fantazja szlachecka?! Gdzie honor i klejnot rodowy? A może już je Żydowi w karczmie za piwo ostawiliście? A może podpiwek, a nie krew macie w żyłach? Ja wam jedno radzę: zajedźmy Smoliwąsa! Porwijmy psiego syna z chałupy, wyduśmy od niego skrypty dłużne, papiery w ogień rzućmy, a jego samego psami poszczujmy i batogami po zadzie schlastajmy! Za to, że śmiał cham podnieść rękę na mnie! Kto się zgłasza? Kto na koń zaraz wsiądzie i za mną na Smoliwąsa ruszy?!
– Ja! – zerwał się z miejsca Samuel. Lecz zaraz po tym jego brat Abraham porwał go za łeb, ułapił za kołnierz u żupana i usadził na miejscu jak dorodny tur byka.
– Siedź – wycharczał Abraham. – I przed starszych nie występuj!
Konstancja potoczyła wzrokiem po obecnych, przygryzła wargi.
– A zatem nikt nie chce mi pomóc, mości rodzino? Nikt nie stanie w obronie mej cnoty? Dobrze... Tegom się spodziewała! Bądźcie zdrowi! Sama to załatwię!
Odwróciła się i ruszyła do drzwi.
– Stój! – krzyknął Kołodrub. – Dokąd idziesz, szalona niewiasto!
– Zrobić wam dylację w sprawie o dług u Smoliwąsa – odrzekła, patrząc mu prosto w oczy. – Zaprawdę powiadam, źe po tym, co tu usłyszałam, Smoliwąs weźmie ode mnie taki basarunek, iż ręczę wam, że dylacja potrwa nie tylko do Kwietnej Niedzieli, ale i do Zielonych Świątek. Daję słowo, że cham będzie gnił na wyrze i gryzł poduszkę przez pół roku!
– Poczekaj! – zakrzyknął Berynda. – Nie rób głupstw, dziewczyno...
Za późno. Konstancja wskoczyła do sieni, trzasnęła drzwiami, podparła je brzozowym kołkiem, a potem chwyciła łuk i sajdak ze strzałami. Szybko zbiegła z ganku na podwórze, roztrącając kury i kaczki, pomknęła ku stajni. Przed otwartymi wrotami stał wołoszynek Beryndy uwiązany na kantarze do drewnianego słupka. Po końskim grzbiecie przeciągał zaś zgrzebłem gruby kozak Szawiłła, który nucił pod nosem jakąś ruską melodię.
Z Szawiłłą była zaś związana historia niemająca nic wspólnego z zaściankiem. Kozak nie był poddanym Dwernickich, lecz ich sługą. Trafił zaś, a właściwie ukrywał się tutaj od wiosny, obawiając się, jak sam powiadał, zemsty możnych panów Ostrogskich. Za co zaś mieliby się pomścić na biednym, starym Zaporożcu kniaziowie z dalekiego Wołynia, tego Szawiłła nie chciał rzec nawet pod przysięgą. Siedział jednak na zaścianku cicho jak mysz pod miotłą i chociaż służba u Dwernickich nie napełniła jego chudego trzosa złotem, miał jednak nieborak tę satysfakcję, że nigdy nie chadzał głodny. I to mu, zdaje się, wystarczyło. Konstancja lubiła go wielce, a z facecji i anegdot, które opowiadał, zaczynała powoli się domyślać, jakie przyczyny skłoniły go do porzucenia służby w Ostrogu.
Teraz wszakże nie był czas i pora na pogawędki. Konstancja przystąpiła do Szawiłły, a on skłonił się, zdejmując z podgolonego łba wilczą kapuzę.
– Szawiłła – rozkazała Konstancja – gotuj się.
– Za pozwoleniem, mościa panno – odrzekł rezolutny Zaporożec – jam, jak każdy kozak, zawsze gotowy. Starczy, że hajdawery opuszczę, i już mogę przystępować do owej rzeczy. Mam je opuścić? Tutaj? A może na sianko pójdziemy?!
– Stulże pysk, szelmo! Gotuj się do drogi, nie do łaźni!
– Rzeknijcie jeno, gdzie mamy jechać. Na wojnę? Na chadzkę? Do zamtuza?!
– Okulbacz konia i nie gadaj tyle, bo czasu szkoda! Sam weź podjezdka, pojedziesz ze mną jako asysta.
– Służba, mościa panno!
– I przynieś mi szablę dziadusia! Migiem!
– Szablę jego mości pana Dwernickiego? – Kozak wybałuszył oczy. – To jednak na zajazd waćpanna jedziesz?
– Ruszaj, bo czasu szkoda!
– W rzeczy samej czas ucieka – rzekł, nie przestając się uśmiechać – dzisiaj wżdy trzeba chwytać każdą najkrótszą chwilę jako nie przymierzając wróbla albo kutasa w garść. Znałem ja pewną znaczną panią, która kiedy tylko napotykała swego wiernego służkę w dobrą porę, bez obawy widoku i odkrycia, zaraz chwytała okazję, aby się zadowolić z nim najrychlej i najspieszniej jak mogła. Powiem mości pannie w sekrecie, że głupie były owe niegdysiejsze panie, które nazbyt chcąc wytrwać w swoich miłościach i rozkoszach, zamykały się albo w alkierzach, albo w innych ukrytych miejscach. Dzisiaj szkoda czas trwonić, trzeba tedy w try miga łaźnię sprawiać – obłapić się, żądło wypuścić i zaraz całą rzecz zakończyć, nim kto postronny zobaczy.
– Kulbacz konie! – syknęła Konstancja, widząc, że kozak znowu zaczyna snuć jedną ze swych facecji – równie bezwstydnych co żywe widowiska i obrazy na uczcie u pana nieboszczyka kanclerza Zamoyskiego. Jeśli Konstancja nie rumieniła się, słuchając rozlicznych opowieści o miłosnych podbojach Szawiłły, to po pierwsze dlatego, iż była biedną szlachcianką, a żyjąc na biednym folwarczku, oswoiła się z naturalną koleją pewnych rzeczy. Po drugie zaś zasób facecji kozaka zdawał się nie mieć końca i już po kilku miesiącach jego opowieści nie wzruszyłyby nawet nowicjuszki będącej świeżo po obłuczynach w klasztorze, a co dopiero panny chadzającej w męskich strojach i wychowywanej od dziecka razem ze starszymi braćmi.
Szawiłła posłusznie podreptał do stajni. Wyprowadził Werchatego, narzucił nań czaprak, sparciałą kulbakę, tręzel z munsztukiem zdobiony postrzępionymi forgami i kutasami, z których część odpadła ze trzy lata temu. Zakrzątnął się wokół podjezdka, dobył ze skrytki i przyniósł Konstancji starą batorówkę w czarnej pochwie. Panna przyczepiła rapcie do paska, skoczyła na siodło, a potem zwróciła konia ku bramie.