122368.fb2
Teraz czyta nasz szyld, powiedział Gregor, stojąc twarzą przyciśniętą do judasza w drzwiach biura,
— Daj mi popatrzeć, poprosił Arnold.
Gregor odepchnął go. Zaraz zapuka. Nie, rozmyślił się. Odchodzi.
Arnold wrócił do biurka i rozłożył karty do pasjansa. Gregor nadal obserwował przez judasza.
Judasza w drzwiach zamontowali po prostu z nudów trzy miesiące po założeniu spółki i wynajęciu biura. Przez cały ten czas interesy AAA Agencji Doskonałej Adaptacji Pianet nie szły dobrze — mimo że była na pierwszym miejscu w książce telefonicznej. Adaptacja planet była specjalnością istniejącą od dawna i całkowicie zmonopolizowaną przez dwa duże przedsiębiorstwa. Dla małej, nowej firmy prowadzonej przez dwóch młodych ludzi o wspaniałych pomysłach i z wieloma nie zapłaconymi rachunkami za aparaturę było to zniechęcające.
— Wraca, — krzyknął Gregor. — Szybko — udawaj zapracowanego i ważnego!
Arnold zgarnął karty do szuflady i ledwie skończył zapinać fartuch, kiedy rozległo się pukanie.
Ich gość był niskim, łysym mężczyzną o zmęczonej twarzy. Spojrzał na nich niepewnie.
— Panowie adaptują planety?
— Tak, proszę pana — powiedział Gregor i odsunąwszy stos papierów ścisnął wilgotną dłoń mężczyzny — jestem Richard Gregor. A to mój wspólnik, doktor Frank Arnold.
Arnold wyglądający efektownie w białym fartuchu i okularach w czarnej rogowej oprawce, kiwnął głową w zamyśleniu, nie przerywając bacznego przyglądania się starym probówkom.
— Proszę, niech pan usiądzie, panie…
— Ferngraum
— Panie Ferngraum. Sądzę, że możemy prowadzić każdą sprawę, jaką pan nam zleci — powiedział Gregor zachęcająco. — Kontrolę flory i fauny, oczyszczanie atmosfery i zasobów wody, sterylizację gleby, próby stabilności, kontrole wulkanów i trzęsień ziemi — słowem, wszystko co jest konieczne, by umożliwić zasiedlenie planety.
Ferngraum nadal miał niewyraźną minę.
— Bedę z panami szczery. Mam problemy z moją planetą.
Gregor kiwnął głową z pewną siebie miną. — Nasza praca polega na rozwiązywaniu problemów.
— Jestem pośrednikiem w handlu nieruchomościami, mówił dalej Ferngraum. — Wie pan jak to jest — kupuję planety, sprzedaję — jakoś trzeba zarabiać na życie. Zwykle zajmuję się dzikimi planetami i adaptację pozostawiam nabywcom. Ale kilka miesięcy temu trafiła mi się okazja kupienia planety o naprawdę dużej wartości — sprzątnąłam ją sprzed nosa wielkij spółce handlowej.
Ferngraum z zatroskaniem wytarł czoło.
To jest piękne miejsce — ciągnął dalej bez entuzjazmu — przeciętna tęmperatura dwadzieścia dwa stopnie. Teren górzysty, ale gleba żyzna. Wodospady, tęcze, wszystkie te cuda. I zupełny brak fauny.
— Brzmi to wspaniale — powiedział Gregor. — A mikroorganizmy?
— Nic, co mogłoby być niebezpieczne.
— O co w takim razie chodzi?
Ferngraum wyglądał na zakłopotanego.
— Może panowie słyszeli o tej planecie. Numer ewidencyjny RJC — 5. Ale wszyscy nazywają ją Duch V.
Gregor uniósł brwi.
— Duch to dość dziwna nazwa dla planety, ale słyszał już dziwniejsze. W końcu trzeba było je jakoś nazywać. W zasięgu lotów kosmicznych znajdowało się tysiące słońc z planetami zamieszkałymi przez ludzi lub nadającymi się do zasiedlenia. I w cywilizowanych światach było wielu ludzi którzy chcieli założyć kolonie. Sekty religijne, mniejszości polityczne, grupy filozoficzne — czy po prostu pionierzy chcący zacząć eszystko od nowa.
— Nie przypominam sobie, żebym coś o tym słyszał — powiedział Grogor.
Ferngraum poruszył się niespokojnie.
— Powinienem był posłuchać mojej żony. Ale nie — chciałem zostać wielkim przedsiębiorcą. Zapłaciłem za Ducha V dziesięć razy więcej niż zwykle płace i nabrałem się.
— — Ale w czym tkwi problem? — zapytał Gregor.
— — Wygląda na to, że tam straszy, odpowiedział z rozpaczą w głosie Ferngraum.
Ferngraum zbadał swoją planetę radarami, potem wydzierżawił ją spółce farmerów z Dijon VI. Ośmioosobowa grupa rozpoznawcza wylądowała na miejscu i nie minął dzień, kiedy zaczęły nadchodzić zniekształcone raporty o demonach, duchach, wampirach, dinozaurach i innych potworach.
Kiedy przybył po nich statek ratunkowy, wszyscy byli martwi. Raport po autopsji stwierdził, że cięcia i rany na ich ciałach mogły być zadane przez wszystko, nawet demony, duchy, wampiry czy dinozaury, jeśli takie istnieją — Ferngraum musiał zapłacić karę za niewłaściwe przygotowanie planu. Farmerzy zrezygnowali z dzierżawy. Ale udało mu się wydzierżawić ją grupie czcicieli słońca z Opalu II.
Czciciełe słońca byli ostrożni. Wysłali swój ekwipunek i tylko trzech ludzi na rekonesans. Ludzie ci założyli obóz, rozpakowali rzeczy i ogłosili, że planeta jest rajem. Właśnie przekazywali wiadomość, by grupa przybyła na miejsce, kiedy rozległ się przeraźliwy krzyk i… cisza.
Statek patrolowy poleciał na Ducha V, pogrzebano ciała i opuszczono planetę w ciągu dokładnie pięciu minut.
— I tak to się skończyło — powiedział Ferngraum. — Teraz nikt jej nie chce za żadną cenę. Załogi statków nie chcą na niej lądować: A ja nadal nie wiem co się stało.
Westchnął głęboko i spojrzał na Gregora.
— Jeśli chcecie, możecie się tym zająć
Gregor i Arnold przeprosili go na chwile i wyszli do przedpokoju.
Arnold wydał okrzyk radości: — Mamy robotę!
— Taak — powiedział Gregor, — ale jaką robotę.
— Chcieliśmy coś trudnego, — zwrócił mu uwagę Arnold.,Jeśli nam się uda, zdobędziemy rozgłos — nie mówiąc już o zyskach.
— Zdaje sie, że zapominasz, — powiedział Gregor, — że to ja mam polecieć na te planetę. Ty tylko będziesz tu siedział i wyciągał wnioski z przysłanych przeze mnie danych.
— Tak przecież ustaliliśmy, przypomniał Arnold. — Ja jestem dział naukowy, a ty przeprowadzasz ekspertyzę. Pamiętasz?
Gregor pamiętał. Od najmłodszych lat ciągle pakował się w kłopoty, podczas, gdy Arnold siedział spokojnie i tłumaczył mu dlaczego to robił.
— Nie podoba mi się ta sprawa, — powiedział.
— Chyba nie wierzysz w duchy?
— Nie, oczywiście, że nie.