122401.fb2 Dziecko Wednesday - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Dziecko Wednesday - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Fabian postawił szklankę na stole.

— Wierszyk? Jaki wierszyk?

— No wiesz, ten o dniach tygodnia. Nauczyłam się go, kiedy jeszcze byłam mała, i już wtedy mnie przerażał. To brzmiało tak:

Poniedziałkowe śliczną ma buzię.Wtorkowe dziecię to wdzięku róża,Lecz środy córka od ludzi przeklęta,A przed czwartkową droga tak kręta,Dziecko zaś piątku oddane i czułe…

I tak dalej. Kiedy byłam mała i mieszkałam w sierocińcu, powtarzałam sobie: „Moje imię oznacza ŚRODA. Jestem inna od wszystkich dziewcząt, bo mam te różne dziwne rzeczy. A moje dziecko…”

— Kto ci dał takie imię?

— Ktoś mnie zostawił pod domem dla podrzutków tuż po Nowym Roku, to była środa rano. Więc nie wiedzieli, jak mnie inaczej nazwać, zwłaszcza kiedy odkryli, że nie mam pępka. A potem, już ci o tym mówiłam, kiedy państwo Gresham mnie adoptowali, otrzymałam ich nazwisko.

Ujął delikatnie jej rękę. Z jakąś niezrozumiałą satysfakcją upewnił się, że na jej paznokciach naprawdę rosną włosy.

— Wednesday Gresham, jesteś po prostu śliczna.

Spojrzała na niego badawczo i zobaczyła, że mówi poważnie, spłonęła rumieńcem i wpatrzyła się we wzory na obrusie.

— I naprawdę nie masz pępka?

— Nie mam. Naprawdę.

— Co jeszcze jest u ciebie inne? — zapytał nagle Fabian. — To znaczy poza tym, co mi powiedziałaś.

— No, jest jeszcze to moje ciśnienie.

— Opowiedz — zachęcił ją. Opowiedziała mu.

Po dwóch randkach oznajmiła Fabianowi, że doktor Lorington chciałby z nim porozmawiać. W cztery oczy.

Pojechał daleko na peryferie miasta i dotarł do starego domu z piaskowca, gryząc ze zdenerwowania paznokcie. Miał do niego tyle pytań!

Doktor Lorington był wysokim, starszym panem o bladej skórze i całkowicie białych włosach. Dostojnym ruchem wskazał gościowi fotel, ale jego oczy bacznie i z niepokojem wpatrywały się w twarz Fabiana.

— Wednesday powiedziała mi, że dość często się pan z nią spotyka, panie Balik. Czy mogę spytać, po co?

— Podoba mi się — wzruszył ramionami Fabian. — Ciekawi mnie.

— Ciekawi! W jaki sposób? Chorobliwie — jak jakiś okaz!

— Cóż za podejrzenia, doktorze! To piękna dziewczyna, miła, czemuż miałaby mnie ciekawić jako okaz?

Doktor pogładził się po niewidzialnej bródce, wciąż, uważnie przyglądając się Fabianowi.

— To piękna dziewczyna — zgodził się — ale jest dużo pięknych dziewczyn. Jest pan młodzieńcem najwyraźniej pnącym się po szczeblach kariery, a także najwyraźniej o kilka stopni wyżej od niej na drabinie społecznej. Z tego, co mi powiedziała — a proszę pamiętać, że były to same pozytywne rzeczy — odniosłem wrażenie, że traktuje ją pan jako okaz, i to taki, wobec którego odczuwa pan specyficzną pasję zbieracza. Skąd się to bierze, nie umiem powiedzieć, bo za mało pana znam. Ale choćby nie wiem jak się rozwodziła nad pana zaletami, ja nadal wyczuwam u pana brak normalnego do niej stosunku, jakiego można by oczekiwać. A przyjrzawszy się panu dokładnie, jestem przekonany, że tak właśnie jest.

— Miło mi słyszeć, ze rozwodzi się nad moimi zaletami. — Fabian spróbował się uśmiechnąć. — Nie ma powodu do obaw, doktorze.

— Moim zdaniem jest kilka powodów do obaw. Szczerze mówiąc, panie Balik, pański wygląd potwierdził moje wcześniejsze zdanie na pana temat. Jestem pewien, że pan mi nie odpowiada. Co więcej, nie odpowiada mi pański związek z Wednesday.

Fabian pomyślał nad tym przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— To fatalnie. Ale nie sądzę, aby ona pana posłuchała. Zbyt długo obywała się bez męskiego towarzystwa i nazbyt pochlebiają jej względy, jakimi ją darzę.

— Niestety, obawiam się, że ma pan rację. Proszę posłuchać, panie Balik. Bardzo lubię Wednesday i wiem, jak jest bezbronna. Proszę pana niemal jak ojciec, niech pan ją zostawi w spokoju. Opiekowałem się nią, od kiedy znalazła się w tym domu dla podrzutków. To dzięki mnie jej przypadek nie trafił do czasopism medycznych, by miała szansę prowadzić w miarę normalne życie. W tej chwili jestem na emeryturze. Wednesday Gresham jest moją jedyną pacjentką. Czy nie mógłby pan mieć odrobiny serca i dać sobie z nią spokój?

— Co to za pomysł, że ona się nie urodziła, tylko została skonstruowana? — zareplikował Fabian. — Podobno tak pan powiedział.

Starszy pan westchnął i przez dłuższą chwilę kiwał głową nad blatem biurka.

— To jedyne sensowne wytłumaczenie — odezwał się w końcu złamanym głosem. — Biorąc pod uwagę nieprawidłowości i ambiwalencje somatyczne.

Fabian wsparł podbródek na splecionych dłoniach i w zamyśleniu tarł łokciem o oparcie fotela.

— Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że może istnieć inna przyczyna? Może jest mutantem, nowym gatunkiem w ewolucji człowieka albo potomstwem istot z innej planety, które los rzucił na naszą Ziemię.

— Wysoce nieprawdopodobne. — Doktor Lorington pokręcił głową. — Żadna z tych modyfikacji nie jest specjalnie przydatna w żadnym możliwym do wyobrażenia środowisku, być może z wyjątkiem stale odrastających zębów. Nie są to też zgubne właściwości. Są one raczej po prostu niewygodne. Jako lekarz, który w życiu przebadał wiele ludzkich istot, powiedziałbym, że Wednesday jest z całą pewnością niezaprzeczalnie człowiekiem. Tylko jest zrobiona trochę — hm, właściwym słowem jest chyba — po amatorsku.

— Doktor usiadł prosto. — Jeszcze jedno, panie Balik. Uważam, że absolutnie przeciwwskazane jest, aby osoby w rodzaju Wednesday miały własne dzieci.

W oczach Fabiana błysnęło zainteresowanie.

— A to dlaczego? Jakie byłyby to dzieci?

— Jakie tylko można sobie wyobrazić — lub nie można sobie wyobrazić. Przy takim bałaganie w normalnych funkcjach organizmu zmiany w układzie rozrodczym muszą być również olbrzymie. Dlatego właśnie proszę pana, panie Balik, aby nie widywał się pan więcej z Wednesday, aby nie pobudzał jej do myśli o małżeństwie. Ponieważ jestem przekonany, że nie powinna mieć dzieci!

— Zobaczymy. — Fabian wstał i wyciągnął rękę, aby się pożegnać. — Bardzo panu dziękuję, doktorze, za poświęcony mi czas.

Doktor Lorington podniósł głowę i popatrzył na niego. Potem nie zwracając uwagi na wyciągniętą dłoń, rzekł cichym, spokojnym głosem:

— Nie ma za co. Żegnam, panie Balik.

Wednesday naturalnie przygnębił fakt, że ci dwaj ludzie się nie zgadzają. Ale nikt nie miał wątpliwości, komu pozostanie wierna w razie potrzeby. Wszystkie te lata tłumionego głodu uczuć sprawiły, że żarłocznie chłonęła wszystkie nowe przeżycia. Gdy tylko raz pozwoliła sobie na romantyczne westchnienie wobec Fabiana, już było po niej. Wyznała mu, że w pracy — gdzie jak na razie udawało im się ukryć ten romans — wprost omdlewała, myśląc o nim.

Fabian przyjmował jej hołdy z zachwytem. U większości kobiet, które znał do tej pory, z czasem pojawiały się w głosie nutki pogardy. Wednesday z dnia na dzień coraz bardziej go podziwiała, stawała się coraz milsza i coraz bardziej ustępliwa.

Z pewnością nie mogła nikogo olśnić, ale była, powtarzał to sobie, nadzwyczaj piękna i w związku z tym mógł się z nią pokazać publicznie. Dla pewności postanowił porozmawiać o tym z panem Slaughterem, najstarszym spośród właścicieli firmy, pod pretekstem spraw personalnych. Wspomniał mimochodem, że nieco interesuje go jedna z dziewcząt wśród sekretarek. Czy istnieją jakieś trudności natury formalnej?

— Czy istnieje możliwość, że ożenisz się z nią? — spytał pan Slaughter, przyglądając mu się spod ogromnych, krzaczastych brwi.

— Może. Niewykluczone, że do tego dojdzie, proszę pana. Jeśli pan nie ma nic prze…

— Nie mam, drogi chłopcze, nie mam nic przeciwko temu! W zasadzie nie lubię, żeby kierownicy działów uganiali się za personelem, ale jeśli to odbędzie się spokojnie i skończy się ślubnym kobiercem, może mieć doskonałe efekty dla biura. Przydałoby się, żebyś znalazł sobie kogoś i wreszcie się ustatkował. Może dzięki tobie reszcie tych samotników wpadnie jakaś rozsądna myśl do głowy. Tylko pamiętaj, Balik, bez wygłupów. Żadnego migdalenia się, zwłaszcza podczas pracy.

Fabian, w pełni usatysfakcjonowany, poświęcił się teraz odizolowaniu Wednesday od doktora Loringtona. Przypomniał jej, że starszy pan może długo nie pożyć i że potrzebny jej będzie stały lekarz, dość młody, który potrafi pomóc przy ewentualnych komplikacjach, jakie mogą ją czekać przez resztę życia. Ktoś młody, jak na przykład Jim Rudd.

Wednesday popłakała się, ale na dłuższą metę nie mogła mu stawić czoła. W końcu zgodziła się pod jednym warunkiem. Że doktor Rudd zachowa tajemnicę — tak jak Loring-ton. Nie chciała być fenomenem dla czasopism medycznych ani wzruszającą bohaterką jakiegoś reportażu.

Powód, dla którego Fabian się na to zgodził, miał niewiele wspólnego z wielkodusznością. Po prostu chciał ją mieć wraz ze wszystkimi dziwactwami tylko dla siebie. Sandrę mógł nosić na piersi, niczym lśniący klejnot na łańcuszku. Wednesday wolał trzymać w małym woreczku, do którego mógł od czasu do czasu z radością skąpca zaglądać.