122757.fb2
TOJWO GŁUMOW INSPEKTOR
DO NACZELNIKA WYDZIAŁU
NW MAKSYMA KAMMERERA
RAPORT
Proszę o udzielenie mi sześciomiesięcznego urlopu w związku z koniecznością towarzyszenia żonie w czasie jej długotrwałego służbowego pobytu na Pandorze.
Tojwo Głumow
10.05.99
DECYZJA: Nie wyrażam zgody. Proszę nadal wykonywać otrzymane zadanie.
Maksym Kammerer, 10 maja 99 r.
WYDZIAŁ NW. GABINET „D”, li MAJA 99 ROKU.
Rano 11 maja ponury Tojwo przyszedł do pracy i zapoznał się z moją decyzją. Widocznie w ciągu nocy trochę, się uspokoił. Nie protestował ani też nie domagał się zgody na wyjazd, tylko zasiadł w gabinecie „D” i zabrał się do sporządzania listy ludzi z inwersją „syndromu pingwina”, których miał już siedmiu, a z których tylko dwoje byli wymienieni z nazwiska, pozostali zaś występowali jako „pacjent Z., serwisomechanik”, „Teodor P., entolingwista” i tak dalej.
Około południa w gabinecie „D” pojawił się Sandro Mtbewari, zabiedzony, żółty i rozczochrany. Usiadł za swoim biurkiem i bez żadnych wstępów i tradycyjnych w takiej sytuacji (po powrocie z dalekiej wędrówki) żarcików zameldował Tojwo, że na polecenie Big Buga stawia się do jego dyspozycji, ale najpierw chciałby zakończyć sprawozdanie z delegacji. Wiec o co chodzi? — niespokojnie zapytał Tojwo, nieco przerażony wyglądem Sandro. A chodzi o to — odpowiedział Sandro z irytacją — że wydarzyło mu się coś takiego, o czym nie wiadomo, czy należy napisać w sprawozdaniu, a jeżeli należy to nie bardzo wiadomo, w jaki sposób.
I natychmiast zaczął opowiadać, z trudem dobierając słowa, plącząc się w szczegółach i przez cały czas nienaturalnie naśmiewając się z samego siebie.
Dzisiaj rano wyszedł z kabiny-T w uzdrowiskowej miejscowości Rozalinda (opodal Biarritz), przemaszerował z pięć kilometrów pustynną kamienistą ścieżką miedzy winnicami i około dziesiątej był już u celu — na dole leżała Dolina Róż. Ścieżka prowadziła w dół do dworku „Dobry wietrzyk”, którego stromy dach sterczał wśród masy bujnej zieleni. Sandro automatycznie zarejestrował godzinę — była za minutę dziesiąta, jak zresztą przypuszczał. Przed zejściem do dworku usiadł na okrągłym, czarnym kamieniu i zaczął wytrząsać kamyczki z sandałów. Było już bardzo gorąco, rozpalony kamień parzył przez szorty i strasznie chciało się pić.
Najwidoczniej w tej właśnie chwili zrobiło mu się słabo. Zadzwoniło w uszach, słoneczny dzień poczerniał. Sandro wydało się, że schodzi na dół ścieżką, idzie, nie czując pod sobą nóg, mija uroczą altankę, której nie zauważył z góry, mija glider z otwartą maską i rozgrzebanym (jakby ktoś wyjął z niego całe bloki) silnikiem, mija wielkiego kudłatego psa, który leży w cieniu z wysuniętym, czerwonym jeżykiem i patrzy obojętnie na Sandro. Potem wchodzi po schodkach na werandę, uwitą różami. Przy tym słyszał bardzo wyraźnie skrzypienie stopni, ale nóg pod sobą nadal nie czuł. W głębi werandy stał stół zawalony jakimiś niepojętymi przedmiotami, a nad stołem, wsparty szeroko rozstawionymi dłońmi o blat, nawisał ten właśnie człowiek, który był mu potrzebny.
Człowiek ten podniósł na Sandro maleńkie, ukryte pod siwymi brwiami oczka, a na jego twarzy pojawiła się lekka irytacja. Sandro przedstawił się i prawie nie słysząc własnego głosu, zaczął referować swoją legendę, ale nie zdążył wypowiedzieć nawet dziesięciu słów, kiedy człowiek okropnie się skrzywił i powiedział coś w rodzaju „Och, jak okropnie nie w porę!”, po czym Sandro odzyskał przytomność, cały zlany potem, z sandałem w ręku. Siedział na kamieniu, gorący granit palił go przez szorty, a zegarek nadal wskazywał za minutę 10-ta. No, minęło może piętnaście sekund, ale nie więcej.
Włożył sandały, otarł spoconą twarz i wtedy prawdopodobnie znowu go złapało. Znowu schodził drogą, nie czując nóg, wszystko wyglądało jak przepuszczone przez neutralny filtr świetlny, a w głowie błąkała się tylko jedna myśl, och, że też ja tak nie w porę. I znowu z lewej strony stała urocza altanka (na podłodze poniewierała się lalka bez rąk i jednej nogi), był też glider (na burcie ktoś nalepił zuchwałego diabełka), był też drugi glider nieco w głębi, również z podniesioną maską, pies schował jeżyk i teraz spał, położywszy ciężki łeb na przednich łapach. (Dziwny jakiś pies, zresztą, czy to aby na pewno pies?) Skrzypiące schodki. Chłód werandy. I znowu człowiek spojrzał spod siwych brwi i powiedział niby groźnym tonem, tak jak się rozmawia z niegrzecznym dzieckiem: „Ile razy mam powtarzać? Przyszedłeś nie w porę! Wynoś się!” I Sandro znowu się ocknął, ale teraz już nie siedział na kamieniu, tylko obok niego na suchej, kłującej trawie i trochę go mdliło.
Co się ze mną dzisiaj wyrabia? — pomyślał ze złością i strachem, próbując wziąć się w garść. Świat był nadal przygaszony, w uszach dzwoniło, ale jednocześnie Sandro kontrolował się w całej pełni. Była prawie dokładnie 10.00 godzina, bardzo chciało mu się pić, ale nie czuł już słabości i należało doprowadzić do końca to, po co tu przyszedł. Wstał i wtedy zobaczył, że z gąszczu zieleni wyszedł na drogę ten sam człowiek i przystanął, patrząc w stronę Sandro, a wtedy wyszedł z zarośli ten sam pies, zatrzymał się przy nodze człowieka i też zaczął patrzeć na Sandro, Sandro zaś machinalnie odnotował w głowie, że to nie żaden pies, tylko młody Głowan. I Sandro uniósł rękę, sam nie wiedząc po co, może na znak powitania, może chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale tymczasem ten człowiek odwrócił się do niego plecami, a świat przed oczami Sandro poczerniał i przechylił się ukośnie na lewo.
Kiedy znowu odzyskał przytomność, okazało się, że siedzi na ławce w uzdrowiskowej miejscowości Rozalinda, a obok stoi zero-kabina, ta sama, z której niedawno wyszedł. Nadal lekko mdliło i chciało się pić, ale świat był jasny i życzliwy, a godzina okazała się 10.42. Beztroscy, modnie ubrani ludzie, którzy przechodzili obok, zaczęli spoglądać na Sandro z niepokojem i zwalniać kroku, podjechał nagle cyber-kelner i podał wysoką, zapoconą szklankę z jakimś firmowym napojem…
Wysłuchawszy do końca, Tojwo czas jakiś milczał, a potem powiedział, starannie dobierając słów:
— Należy to koniecznie włączyć do raportu.
— Załóżmy — powiedział Sandra — Ale z jaką interpretacją?
— Tak napisz, jak mi opowiedziałeś.
— Ja ci opowiadałem tak, jakby mi się zrobiło słabo na upale i to wszystko zobaczyłem w malignie.
— To znaczy nie jesteś pewien, że to była maligna?
— Skąd mam wiedzieć? Ale mógłbym to opowiedzieć inaczej, że mnie zahipnotyzowano, że to była naprowadzona halucynacja…
— Myślisz, że halucynacje naprowadził Głowan?
— Nie wiem. Być może. Ale raczej nie przypuszczam. Stał za daleko, 70 metrów, nie mniej… Zresztą był za młody na takie numery… A poza tym — z jakiej racji?
Milczeli przez chwile, potem Tojwo zapytał:
— Co powiedział Big Bug?
— E, nawet ust mi nie dał otworzyć, w ogóle na mnie nie spojrzał. Jestem zajęty, idź, będziesz pracował dla Głumowa”.
— Powiedz — zapytał Tojwo — jesteś pewny, że ani razu nie zaszedłeś do tego domu?
— Niczego nie jestem pewny. Oprócz jednego — że z tymi „van winkle’ami” to bardzo nieczysta sprawa. Zajmuje się nimi od początku roku i nic się nie przejaśnia. Odwrotnie, z każdym nowym przypadkiem robi się coraz ciemniej. Oczywiście czegoś takiego jak dzisiaj jeszcze nie było, to coś ekstra…
Tojwo powiedział przez zęby:
— Czy ty rozumiesz, czym to pachnie, jeśli naprawdę tak było — nagle przypomniał sobie. — Poczekaj! A rejestrator? Co masz na rejestratorze?
Sandro odpowiedział z pełną pokorą wobec losu:
— Na rejestratorze nie ma nic. Okazało się, że nie był włączony.
— No wiesz!!!
— Wiem. Tylko dokładnie pamiętam, że go naładowałem i włączyłem przed wyjściem.