122757.fb2
RAPORT-MELDUNEK
nr 020/99
KOMKON-2
Ural-Północ
Data: 13 maja 99
Autor: Tojwo Głumow, inspektor
Temat: 009 „Wizyta starszej pani”
Treść: porównanie listy osób z inwersją „syndromu pingwina” z listą „Temat”.
Zgodnie z otrzymanym poleceniem, opierając się na wszystkich dostępnych mi źródłach, sporządziłem spis przypadków inwersji „syndromu pingwina „. Udało mi się zgromadzić 12 przypadków, z czego zidentyfikowałem 10. Porównanie tych dziesięciu z listą „T” wykazało, że na obu listach figurują następujące osoby:
1. Kriwokłykow Iwan Georgiewicz, lat 65, psychiatra, baza „Lemboy”;
2. Pakkala Alf Christian, lat 31, budowniczy-operator, Alaska Anchorage
3. Io Nika, lat 48, prządka-dekoratorka, kombinat „Irawadi”, Phepoun;
4. Tuul Albert, lat 59, gastronomik, miejsce pobytu nieznane (patrz nr 047/99 Sandro Mtbewari).
Procent ludzi wspólnych dla obu list wydaje mi się zaskakująco wysoki. Fakt, że Albert Tuul znajduje się faktycznie na trzech listach wydaje mi się jeszcze bardziej zdumiewający.
Uważam za konieczne zwrócić uwagę pana na pełną listę osób z inwersją „syndromu pingwina”. Listę załączam.
Tojwo Głumow
(koniec Dokumentu 18)
„DOM LEONIDA” (KRASŁAWA, ŁOTWA). 14 MAJA 99 ROKU. 15.00.
Daugawa pod Krasławą była niezbyt szeroka, czysta, o bystrym nurcie. Żółciło się suchym piaskiem pasmo plaży, a nad plażą biegła ku sosnom stroma, piaszczysta skarpa. Na wzniesionym nad wodą szarym w białą kostkę owalu lądowiska piekły się w słońcu ustawione byle jak różnokolorowe flajery. Było ich trzy — staromodne, ciężkie aparaty, jakich używają dzisiaj najwyżej starcy, urodzeni w minionym wieku.
Tojwo wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwi glidera, ale powiedziałem:
— Nie trzeba. Poczekaj.
Patrzyłem w górę, tam gdzie wśród sosen kremowo prześwitywały ściany domku, skąd zygzakiem po skarpie prowadziły w dół stare, poszarzałe od upływu lat drewniane schody. Po schodach powoli schodził ktoś biało ubrany, ociężały, prawie kwadratowy, najwidoczniej bardzo stary, prawą ręką trzymał się poręczy, pokonywał stopień za stopniem, za każdym razem przystawiając nogę, a słoneczna plama kołysała się na jego wielkiej, łysej czaszce. Poznałem go. To był August Johann Bader, Komandos i Zwiadowca. Ruina heroicznej epoki.
— Poczekajmy aż zejdzie — powiedziałem. — Nie chce się z nim spotkać.
Odwróciłem się i zacząłem patrzeć w przeciwną stronę, na drugi brzeg rzeki, Tojwo zaś taktownie również odwrócił głowę i tak siedzieliśmy aż nie usłyszeliśmy ciężkiego skrzypienia stopni i aż nie dobiegł do nas świszczący, ciężki oddech i jeszcze jakieś niestosowne dźwięki, przypominające przerywany szloch. Starzec przeszedł obok glidera, szurając podeszwami po plastyku, znalazł się w moim polu widzenia i mimo woli spojrzałem na jego twarz.
Z bliska ta twarz wydała mi się absolutnie nieznajoma. Była zniekształcona rozpaczą. Miękkie policzki trzęsły się i obwisły, usta bezwolnie otwarte, z zapuchniętych oczu płynęły łzy.
Bader podszedł zgarbiony do staroświeckiego żółto-zielonego flajera, najstarszego z trzech, z burtą ozdobioną jakimiś idiotycznymi szyszkami, ze szpetnymi szczelinami wizorów zabytkowego autopilota, z wgnieceniami na burcie, zmatowiałym niklem klamek — podszedł, otworzył drzwi i ni to postękując, ni to szlochając, wcisnął się do kabiny.
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Flajer stał z otwartymi drzwiami, a starzec wewnątrz, czy to zbierał siły przed startem, czy to płakał z łysą głową opartą na odrapanym sterze. Potem wreszcie brązowa ręka wysunęła się z białego mankietu i zatrzasnęła drzwi. Staroświecka maszyna z nieoczekiwaną lekkością i absolutnie bezdźwięcznie uniosła się z lądowiska i poleciała nad rzekę, miedzy urwistymi brzegami.
— To Bader — powiedziałem. — Przyszedł się pożegnać…Chodźmy. Wyleźliśmy z glidera i zaczęliśmy wchodzić po schodach. Powiedziałem, nie odwracając się:
— Opanuj emocje. Idziesz złożyć sprawozdanie. Będzie bardzo ważna rozmowa. I konkretna. Weź się w garść.
— Konkretna rozmowa to coś wspaniałego — powiedział Tojwo do moich pleców. — Ale mam wrażenie, że nie czas teraz na rozmowy. Nawet konkretne.
— Mylisz się. Właśnie teraz jest czas. A jeśli chodzi o Badera… Nie myśl teraz o tym. Myśl o naszej sprawie.
— Dobrze — powiedział pokornie Tojwo.
Domek Gorbowskiego. „Dom Leonida” był absolutnie standardowy, w architektonicznym stylu początków wieku — ulubione mieszkanie astronautów, podwodników, transgeologów stęsknionych za sielanką, bez warsztatu, bez obory, bez kuchni… ale za to z przybudówką dla urządzeń dających energie dla obsługi prywatnej zero-linii, przysługującej Gorbowskiemu jako członkowi Rady Światowej. A dookoła były sosny, zarośla wrzosu, pachniało rozgrzane igliwie i sennie buczały pszczoły w nieruchomym powietrzu.
Wdrapaliśmy się na werandę i przez szeroko otwarte drzwi weszliśmy do domu. W living-roomie, w którym okna były starannie zasłonięte portierami, paliła się tylko lampa stojąca obok kanapy, z nogą na nodze siedział jakiś człowiek i oglądał pod światło ni to mapę, ni to mentogram. To był Komow.
— Dzień dobry — powiedziałem, a Tojwo ukłonił się w milczeniu.
— Dzień dobry, dzień dobry — powiedział Komow jakby trochę niecierpliwie. — Wchodźcie, siadajcie. On śpi. Zasnął. Ten przeklęty Bader kompletnie go uhajdakał… Pan — to Głumow?
— Tak — powiedział Tojwo.
Komow patrzył na niego uważnie i z ciekawością. Odkaszlnąłem i Komow natychmiast się opamiętał.
— Czy przypadkiem nie jest pan synem Mai Głumowej? — zapytał.
— Jestem — odpowiedział Tojwo.
— Miałem przyjemność z nią pracować — powiedział Komow.
— Tak? — powiedział Tojwo.
— Tak. Nie opowiadała panu? Operacja „Arka”…
— Tak, znam te historie — powiedział Tojwo.
— Co Maja teraz robi?
— Jest ksenotechnikiem.
— Gdzie? U kogo?
— Na Sorbonie. Zdaje się u Saliniego.
Komow pokiwał głową. Wciąż patrzył na Tojwo. Oczy mu błyszczały. Można przypuścić, że widok dorosłego syna Mai Głumowej obudził w nim jakieś żywe wspomnienia. Znowu odkaszlnąłem i Komow natychmiast odwrócił się do mnie.
— Gdybyście chcieli się odświeżyć… Napoje są w barku. Będziemy musieli poczekać. Nie chciałbym go budzić. Uśmiecha się we śnie. Śni mu się coś przyjemnego… Żeby diabli wzięli te płaczkę Badera!
— Co mówią lekarze? — zapytałem.
— Wciąż to samo. Odechciało mu się żyć. Na to nie ma lekarstwa… To znaczy są, tylko on nie chce ich przyjmować. Życie przestało go interesować i na tym wszystko polega. My nie umiemy tego zrozumieć… No i już przekroczył stopiećdziesiątkę… Niech mi pan powie, Głumow, co robi pański ojciec?
— Prawie wcale go nie widuje — powiedział Tojwo. — Zdaje się, że teraz zajmuje się hybrydyzacją. Chyba na Jajle.
— A pan… zaczął Komow, ale umilkł, ponieważ z głębi domu dobiegł słaby, zachrypnięty głos:
— Genadij! Kto tam przyszedł? Niech wejdzie…
— Idziemy — powiedział Komow, zrywając się na nogi.
Okna w sypialni były szeroko otwarte. Gorbowski leżał na kanapie, przykryty do ramion kraciastym pledem. Wydawał się niewyobrażalnie długi, chudy i rozpaczliwie żałosny. Policzki miał zapadnięte, słynny łapciowaty nos znieruchomiał, zapadłe głęboko oczy były smutne i matowe. Jakby nie chciały już na nic patrzeć, ale patrzeć było trzeba, no więc patrzyły.
— A, Maks… — powiedział Gorbowski na mój widok — Wciąż jesteś taki… przystojny… Cieszę się, cieszę się, że cię widzę…
To było pobłażanie i bezgraniczne cierpienie Gorbowskiego. Jakby teraz myślał — oto znowu ktoś przyszedł… no cóż, to nie potrwa długo… ten też odejdzie, jak odchodzili wszyscy przed nim i zostawi mi mój spokój…
— A to kto? — z wyraźnym trudem przezwyciężając apatie zainteresował się Gorbowski.
— To jest Tojwo Głumow — powiedział Komow. — Inspektor KOMKONu. Opowiadałem ci…
— Tak, tak… — ospale powiedział Gorbowski. — Pamiętam. „Wizyta starszej pani”… Siadaj, Tojwo, siadaj, mój chłopcze… Słucham cię…
Tojwo spojrzał na mnie pytająco.
— Zrelacjonuj swój punkt widzenia — powiedziałem. -1 uzasadnij. Tojwo zaczął:
— Sformułuje teraz pewne twierdzenie. Sformułowanie nie należy do mnie. Zrobił to doktor Bromberg pięć lat temu. A wiec twierdzenie. W początkach lat osiemdziesiątych pewna supercywilizacja, którą dla uproszczenia nazwiemy Wędrowcami, rozpoczęła aktywną, progresorską działalność na naszej planecie. Jednym z celów tej działalności jest przeprowadzenie selekcji. Najrozmaitszymi sposobami Wędrowcy wybierają spośród wszystkich ludzi tych, którzy z powodu określonych cech są im przydatni do… powiedzmy dla kontaktów… Albo dla dalszego doskonalenia gatunku. Albo nawet dla przekształcenia w Wędrowców. Z całą pewnością Wędrowcy mają też inne cele, których się nie domyślamy, ale to, że zajmują się sortowaniem, selekcją — jest dla mnie absolutnie oczywiste i teraz spróbuje to udowodnić.
Tojwo umilkł. Komow patrzył na niego uważnie. Gorbowski jakby spał, ale jego palce skrzyżowane na piersiach co chwila zaczynały się poruszać, kreśląc w powietrzu skomplikowane ornamenty. Potem nagle odezwał się, nie otwierając oczu:
— Genadij, przynieś gościom coś do picia… Na pewno jest im gorąco… Zerwałem się na nogi, ale Komow zatrzymał mnie:
— Sam przyniosę — burknął i wyszedł.
— Mów dalej, mój chłopcze — powiedział Gorbowski.
Tojwo mówił dalej. Opowiedział o „syndromie pingwina”: za pomocą jakiegoś „sita” ustawionego przy sektorze 41/02 Wędrowcy najwidoczniej wybrakowywali ludzi cierpiących na utajoną kosmofobie i wybierali utajonych filokosmitów. Opowiedział o wydarzeniach w Małej Peszy: tam, za pomocą niewątpliwie pozaziemskiej biotechniki, Wędrowcy przeprowadzili eksperyment, oddzielający ksenofobów od ksenofilów. Opowiedział o walce o „Poprawkę”. Widocznie fukamizacja albo przeszkadzała Wędrowcom w selekcji, albo groziła likwidacją w przyszłych pokoleniach cech potrzebnych Wędrowcom, wiec sobie tylko znanym sposobem zorganizowali i z powodzeniem przeprowadzili kampanie w sprawie zniesienia przymusu fukamizacji. Przez wszystkie lata liczba ludzi „wyselekcjonowanych” (nazwijmy ich tak) wciąż wzrastała i to nie mogło pozostać niedostrzeżone, musieliśmy zauważyć tych „wyselekcjonowanych” i zauważyliśmy ich. Zaginieni w latach osiemdziesiątych… nagłe przemiany zwyczajny ludzi w geniuszy… właśnie wykryci przez Sandro Mtbewari ludzie o fantastycznych uzdolnieniach… i wreszcie tak zwany Instytut Dziwaków w Charkowie, niewątpliwie centrum aktywności Wędrowców w dziedzinie selekcji…
— Nawet niespecjalnie kryją się ze swoją działalnością — mówił Tojwo. — Widocznie czują się tak silni, że już nie obawiają się zdemaskowania. Może zresztą uważają, że nie jesteśmy już w stanie czegokolwiek zmienić. Nie wiem… Właściwie skończyłem. Chce jeszcze tylko dodać, że w naszym polu widzenia znalazła się tylko mikroskopijna cześć ich działalności. Trzeba o tym pamiętać. I uważam za swój obowiązek wspomnieć dziś dobrym słowem doktora Bromberga, który jeszcze pięć lat temu, nie dysponując w istocie rzeczy żadnymi konkretnymi informacjami, OBLICZYŁ dosłownie wszystkie zjawiska, które teraz zaobserwowaliśmy: i powstanie masowych fobii, i niespodziewane wybuchy talentu u ludzi, i nawet irregularność w zachowaniach zwierząt, na przykład wielorybów.
Tojwo odwrócił się do mnie.
— Skończyłem — powiedział. Kiwnąłem głową. Wszyscy milczeli.
— Wędrowcy, Wędrowcy — nieomal zanucił Gorbowski. Teraz leżał przykryty pledem aż po sam nos. — Coś takiego, od jak dawna siebie pamiętam, od najwcześniejszego dzieciństwa trwają wciąż rozmowy o tych Wędrowcach… Ty ich za coś bardzo nie lubisz, prawda Tojwo, mój chłopcze?
— Nie lubię Progresorów — powiedział Tojwo beznamiętnie i zaraz dodał: — Sam przecież byłem Progresorem…
— Nikt nie lubi Progresorów — wymamrotał Gorbowski. — Nawet sami Progresorzy… — westchnął głęboko i znowu zamknął oczy. — Mówiąc uczciwie, nie widzę tu żadnego problemu. To tylko inteligentna interpretacja i nic poza tym. Przekażcie swoje materiały, powiedzmy, pedagogom, a niezawodnie okaże się, że istnieje jeszcze inna, równie inteligentna interpretacja. Oceanolodzy będą mieli jeszcze inną… mają swoje mity, swoich Wędrowców… Nie gniewaj się, Tojwo, ale samo wspomnienie Bromberga wzbudziło moją nieufność.
— A tymczasem wszystkie prace Bromberga dotyczące monokosmu rzeczywiście znikły — cicho powiedział Komo w.
— Ależ on nie miał żadnych prac, to oczywiste! — Gorbowski słabo zachichotał. — Nie znaliście Bromberga. To był jadowity staruch z fantastyczną fantazją. Maks posłał mu swoją ankietę. Bromberg, który nigdy w życiu nie myślał na ten temat, usiadł w wygodnym fotelu, wgapił się w swój palec wskazujący i migiem wyssał z niego hipotezę monokosmu. Zajęło mu to jeden wieczór. A następnego dnia o wszystkim zapomniał… Miał nie tylko kolosalną fantazje, był jeszcze znawcą zakazanej nauki, w jego głowie mieściło się nieprzebrane mnóstwo niewyobrażalnych analogii…
Jak tylko Gorbowski zamilkł, Komow powiedział:
— O ile dobrze pana rozumiem, Głumow, twierdzi pan, jakoby na Ziemi żyli i działali Wędrowcy? We własnej postaci, mam na myśli…
— Nie — odparł Tojwo. — Ja tego nie twierdze.
— O ile dobrze pana zrozumiałem, Głumow, twierdzi pan, jakoby na Ziemi żyli i działali świadomi wspólnicy Wędrowców? „Wyselekcjonowani”, jak ich pan nazywa…
— Tak.
— Czy może pan podać ich nazwiska?
— Tak. Z dużym prawdopodobieństwem.
— Proszę je wymienić.
— Albert Tuul. Prawie na pewno. Siprian Okigbo. Emil Far-Ale. Również prawie na pewno. Mogę podać jeszcze około dziesięciu nazwisk, ale nie są jeszcze ostatecznie potwierdzone.
— Kontaktował się pan z którymś z nich?
— Sądzę, że tak. W Instytucie Dziwaków. Myślę, że jest ich tam wielu. Ale kto konkretnie, nie umiem powiedzieć.
— To znaczy, że nieznane są panu cechy odróżniające ich od innych ludzi?
— Oczywiście. Wcale się nie różnią wyglądem od pana czy ode mnie. Ale wytypować ich można. W każdym razie z wystarczającą dozą prawdopodobieństwa. A w Instytucie Dziwaków, jestem przekonany, musi być jakaś aparatura, za pomocą której bezbłędnie wykrywają swojego człowieka.
Komow rzucił mi szybkie spojrzenie. Tojwo zauważył to i powiedział z wyzwaniem: Tak! Uważam, że nie czas teraz na ceremonie! Będziemy musieli odstąpić od niektórych zasad! Mamy do czynienia z Progresorami i trzeba będzie zachowywać się po progresorsku!
— To znaczy? — zapytał Komow, pochylając się do przodu.
— Należy uruchomić cały arsenał naszej metodyki operacyjnej! Od wysyłania agentów do przeprowadzania przymusowych mentoskopii, od…
W tym momencie Gorbowski wydał przeciągły jęk, odwróciliśmy się do niego przerażeni. Komow nawet zerwał się na nogi. Jednak nic strasznego z Leonidem Anderejewiczem się nie działo. Leżał w poprzedniej pozie, tylko grymas wysilonej uprzejmości na jego chudej twarzy przemienił się w grymas irytacji i obrzydzenia.
— No i co tu urządzacie przy moim łóżku? — zapytał zbolałym głosem. — Przecież jesteście dorośli, nie sztubacy i nie studenci… Doprawdy, jak wam nie wstyd? To jest właśnie powód, dla którego nie znoszę tych rozmów o Wędrowcach… i nigdy nie znosiłem. Zawsze kończą się przerażonym gadaniem głupstw i intrygą kryminalną! I kiedy wreszcie wszyscy zrozumiecie, że to się wzajemnie wyklucza… Albo Wędrowcy to supercywilizacja i w takim razie w ogóle ich nie interesujemy, są istotami o innej historii, o innych zainteresowaniach i nie zajmują się Progresorstwem, w ogóle w całym Wszechświecie tylko nasza ludzkość zajmuje się Progresorstwem, a to dlatego, że mamy taką a nie inną historie, dlatego że opłakujemy naszą przeszłość… Nie możemy jej zmienić i dlatego staramy się chociażby pomóc innym, jeżeli już nie mogliśmy kiedyś pomóc samym sobie… Oto skąd się wzięło nasze Progresorstwo! Ale Wędrowcy, nawet jeśli ich przeszłość była podobna do naszej, tak daleko od niej odeszli, że już jej nie pamiętają, tak jak my nie pamiętamy udręki pierwszego pitekantropa, próbującego przerobić kamień na kamienny topór… — przez chwile milczał. — Dla supercywilizacji Progresorstwo byłoby zajęciem równie głupim, jak dla nas organizowanie kursów dla wiejskich diakonów…
Znowu zamilkł i milczał bardzo długo, przenosząc spojrzenie na każdego z nas po kolei. Popatrzyłem kątem oka na Tojwo. Tojwo spuścił oczy, kilkakrotnie wzruszył prawym ramieniem, jakby pokazując, że ma jeszcze w zanadrzu pewne kontrargumenty, ale nie uważa, aby mu wypadało ich użyć. Zaś Komow marszcząc gęste czarne brwi patrzył w bok.
— E-he-he-he-he… — zakasłał Gorbowski. — Nie udało mi się was przekonać. Dobrze, spróbuje wobec tego obrazić. Jeżeli nawet taki żółtodziób jak nasz miły Tojwo zdołał… e-e-e… namierzyć tych Progresorów, to jacy to u diabła Wędrowcy? No, sami się zastanówcie! Czyżby supercywilizacja nie potrafiła tak zorganizować swojej roboty, żebyście niczego nie mogli zauważyć? Wieloryby oszalały, to znaczy, ż€ winni są Wędrowcy!… Zejdźcie mi z oczu i dajcie umrzeć spokojnie!
Wstaliśmy. Komow przypomniał mi półgłosem:
— Zaczekajcie w living-roomie.
Rozstrojony Tojwo ukłonił się Gorbowskiemu. Starzec nie zwrócił na niego uwagi. Gniewnie wpatrywał się w sufit, poruszając szarymi wargami.
Wyszliśmy obaj z Tojwo. Starannie zamknąłem za sobą drzwi i usłyszałem, jak słabo cmoknął uruchomiony właśnie system izolacji akustycznej.
W living-roomie Tojwo natychmiast usiadł na kanapie pod lampą, położył dłonie na kolanach i znieruchomiał. Na mnie nie patrzył. Nie miał do mnie głowy.
(Powiedziałem mu dzisiaj rano:
— Pójdziesz ze mną. Zreferujesz wszystko Gorbowskiemu i Komowowi.
— Po co? — zapytał zaskoczony.
— A co, wyobrażasz sobie, że obejdziemy się bez Rady Światowej?
— Ale dlaczego ja?
— Dlatego, że ja im już referowałem. Teraz kolej na ciebie.
— Dobrze — powiedział, przygryzając wargi.
On był wojownikiem, mój Tojwo. Nigdy się nie cofał. Można go było tylko odrzucić.)
I oto odrzucono go. Obserwowałem go z mojego kąta.
Czas jakiś siedział nieruchomo, potem bezmyślnie przekartkował leżące przed nim na niskim stoliku mentogramy, podkreślone różnokolorowymi znaczkami lekarzy. Potem wstał i zaczął chodzić z kąta w kąt po ciemnym pokoju, z rękami założonymi na plecach.
W domu panowała niczym nie zakłócona cisza. Nie było słychać ani głosów z sypialni, ani szumu drzew za szczelnie zasuniętymi portierami. Nie słyszał nawet własnych kroków.
Jego oczy przywykły do półmroku. Living Leonida Andrejewicza był umeblowany po spartańsku. Stojąca lampa (z abażurem wyraźnie własnej produkcji), wielka kanapa, obok niski stolik. W przeciwległym kącie kilka siedzisk najwyraźniej pozaziemskiego pochodzenia i najwyraźniej przeznaczonych nie dla ziemskich tyłków. W sąsiednim kącie — ni to jakaś egzotyczna roślina, ni to staroświecki wieszak na kapelusze. To wszystko. No i może jeszcze jedno — drzwiczki barku w ścianie były uchylone i można było stwierdzić, że jest nieźle zaopatrzony. A nad barkiem wiszą obrazki w przezroczystych oprawach, największa — jak karta albumu.
Tojwo podszedł i zaczął je oglądać. To były rysunki dziecka. Akwarele. Gwasze. Tusz. Malutkie domki, a obok duże dziewczynki, którym sosny sięgają do kolan. Psy (albo Głowany?). Słoń. Tachorg. Jakaś kosmiczna konstrukcja — może fantastyczny gwiazdolot, może hangar… Tojwo westchnął i wrócił na kanapę. Śledziłem go bardzo uważnie.
Miał łzy w oczach. Już nie myślał o przegranej bitwie. Tam za drzwiami umierał Gorbowski, umierała epoka, umierała żywa legenda. Astronauta. Komandos. Odkrywca cywilizacji. Twórca Wielkiego KOMKONu. Członek Rady Światowej. Dziadek Gorbowski. Był jak z bajki — zawsze dobry i dlatego zawsze miał racje. Taka była jego epoka, że dobroć zawsze zwyciężała. „Ze wszystkich możliwych rozwiązań wybieraj to, w którym jest najwięcej dobroci”. Nie najbardziej obiecujące, najbardziej racjonalne, nie najbardziej postępowe, a już na pewno nie najbardziej efektywne, ale to, w którym jest najwięcej dobroci! Nigdy nie wypowiadał tych słów, nadzwyczaj jadowicie wyrażał się o swoich biografach, którzy przypisywali mu te słowa i z pewnością nigdy nie myślał tymi słowami, jednak cała treść jego życia zawarta jest w nich właśnie. Oczywiście słowa to nie recepta, nie każdemu jest dane być dobrym, to taki sam talent jak na przykład słuch muzyczny albo jasnowidzenie, tylko znacznie rzadszy. I będzie wyciosane w kamieniu „On był dobry”…
Wydaje mi się, że Tojwo tak właśnie myślał. Wszystkie moje wyliczenia opierały się na założeniu, że Tojwo myślał właśnie tak.
Minęły 43 minuty.
Nieoczekiwanie otwarły się drzwi. Wszystko było jak w bajce. Albo w kinie. Gorbowski, niewyobrażalnie długi w swojej pasiastej piżamie, chudy, wesoły, niepewnym krokiem wszedł do pokoju, ciągnąc za sobą kraciasty pled, którego frędzle zaczepiły się o jakiś guzik piżamy.
— Ach, jeszcze tu jesteś! — powiedział z radosnym zadowoleniem na widok Tojwo, który zamarł ze zdziwienia na kanapie. — Wszystko przed nami, mój chłopcze! Wszystko przed nami! Miałeś racje!
I wypowiedziawszy te zagadkowe słowa, ruszył lekko się chwiejąc do najbliższego okna i odsunął portierę. Zrobiło się oślepiająco jasno, wiec zmrużyliśmy oczy, a Gorbowski odwrócił się i popatrzył na Tojwo, który zamarł obok lampy w postawie zasadniczej. Spojrzałem na Komowa. Komow wyraźnie promieniał, błyskając białymi zębami, zadowolony jak kot, który przed chwilą pożarł złotą rybkę. Wyglądał jak swój chłop, któremu właśnie udał się wspaniały kawał. Zresztą na dobrą sprawę tak właśnie było.
— Nieźle, nieźle — powtórzył Gorbowski. — Nawet znakomicie!
Z głową pochyloną na bok przybliżał się do Tojwo, lustrując go otwarcie od stóp do głów, podszedł bardzo blisko, położył mu rękę na ramieniu i lekko ścisnął kościstymi palcami.
— Mam nadzieje, że darujesz mi szorstkość, mój chłopcze — powiedział. — Ale przecież i ja również miałem racje… A szorstkość to z rozdrażnienia. Muszę ci wyznać, że umieranie jest obrzydliwym zajęciem. Nie przejmuj się.
Tojwo milczał. Oczywiście, nic z tego nie rozumiał. Komow to wymyślił i przeprowadził. Gorbowski wiedział dokładnie tyle, ile Komow uznał za stosowne mu powiedzieć. Świetnie wyobrażałem sobie, jaka rozmowa odbyła się w sypialni. Ale Tojwo nie rozumiał nic.
Ująłem go za łokieć i powiedziałem Gorbowskiemu:
— Pójdziemy już. Gorbowski pokiwał głową:
— Oczywiście, idźcie. Dziękuje. Bardzo mi pomogliście. Zobaczymy się jeszcze i to nie raz. Kiedy wyszliśmy na ganek, Tojwo zapytał:
— Może mi pan wyjaśni, co to wszystko znaczy?
— Przecież widzisz, odechciało mu się umierać — powiedziałem.
— Dlaczego?
— Daruj, Tojwo, ale to głupie pytanie…
Tojwo milczał chwile., a potem powiedział:
— Bo ja jestem głupi. To znaczy, jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak głupio… Dziękuje za wszystko, Big Bug.
Coś tam odburknąłem. W milczeniu schodziliśmy po schodkach na lądowisko. Jakiś mężczyzna niespiesznie szedł nam na spotkanie.
— Dobra — powiedział Tojwo. — Czy mam kontynuować prace nad tematem?
— Oczywiście.
— Ale przecież wyśmiano mnie!
— Przeciwnie. Zrobiłeś świetne wrażenie.
Tojwo wymamrotał coś pod nosem. Na pierwszym podeście znaleźliśmy się równocześnie z mężczyzną, który szedł nam naprzeciw. To był zastępca dyrektora charkowskiej filii Instytutu Badań Metapsychicznych, Danił Łogowienko, zarumieniony i nader zafrasowany.
— Witaj — powiedział do mnie. — Czy bardzo się spóźniłem?
— Nie bardzo — odparłem. — On czeka na ciebie.
I w tym momencie Danił Łogowienko porozumiewawczo mrugnął do Tojwo Głumowa, po czym ruszył dalej po schodach na górę, teraz już z wyraźnym pośpiechem. Tojwo odprowadził go niedobrym spojrzeniem.