122757.fb2
Do Prezydenta sektora „Ural-Północ”
Data: 15 czerwca 94 roku
Autor: Maksym Kammerer, naczelnik wydziału NW
Temat: 009 „Wizyta starszej pani”
Treść: śmierć Izaaka Bromberga
Prezesie,
Profesor Izaak Bromberg zmarł nagle w sanatorium „Starołeka” rano 11 czerwca br. W jego prywatnym archiwum nie znaleziono żadnych notatek na temat modelu „Monokosm” i w ogóle żadnych notatek na temat Wędrowców. Nadal prowadzimy poszukiwania. Załączam podpisane przez lekarza świadectwo zgonu.
Maksym Kammerer
(koniec Dokumentu 2)
Dokładnie w tej kolejności przeczytał te dokumenty młody stażysta Tojwo Głumow na samym początku 95-ego roku i oczywiście nie mogły nie wywrzeć one na nim określonego wrażenia, nie mogły nie spowodować zupełnie konkretnych skojarzeń, tym bardziej że umacniały jego najgorsze przewidywania. Nasiona padły na żyzną glebę. Tojwo niezwłocznie odszukał świadectwo zgonu i nie znalazłszy w nim dokładnie niczego, co mogłoby potwierdzić jego podejrzenia, jak się wydawało tak oczywiste, zażądał spotkania ze mną.
Dobrze pamiętam ten ranek — szary, śnieżny, z prawdziwą zamiecią za oknami gabinetu. Być może właśnie na skutek kontrastu, dlatego że ciałem byłem tu, na Uralu, w zimie, i moje oczy bezmyślnie śledziły strumyczki topniejącego śniegu spływające po szybach, oczyma zaś duszy widziałem tropikalną noc nad ciepłym oceanem i obnażone martwe ciało, które kołysze się w fosforyzującej pianie, liżącej łagodny, piaszczysty brzeg. Przed chwilą otrzymałem właśnie z Ośrodka informacje o trzecim śmiertelnym wypadku na wyspie Matuku.
W tym właśnie momencie stanął przede mną Tojwo Głumow, wiec odpędziłem widziadło i poprosiłem chłopca, żeby usiadł i mówił.
Bez żadnego wstępu zapytał mnie, czy śledztwo w sprawie śmierci doktora Bromberga zostało zamknięte.
Z niejakim zdziwieniem odpowiedziałem, że właściwie nie było żadnego śledztwa, podobnie jak nie było żadnych szczególnych okoliczności w fakcie śmierci półtorawiekowego starca.
W takim razie gdzie są notatki doktora Bromberga na temat „Monokosmu”?
Wyjaśniłem, że takie notatki najprawdopodobniej w ogóle nigdy nie istniały. List doktora Bromberga, jak można przypuszczać, jest najpewniej improwizacją. Doktor Bromberg był wspaniałym improwizatorem.
Czy wobec tego należy rozumieć, że list doktora Bromberga i świadectwo zgonu, które Maksym Kammerer wysłał do Prezydenta, znalazły się obok siebie czystym przypadkiem?
Patrzyłem na niego, na jego wąskie wargi, bardzo kategorycznie zaciśnięte, na jego wypukłe czoło wysunięte do przodu z kosmykiem białych włosów i było dla mnie absolutnie oczywiste, co chciałby ode mnie teraz usłyszeć. „Tak, Tojwo, mój chłopcze — chciał usłyszeć — myślę dokładnie to samo, co ty. Bromberg domyślał się wielu rzeczy, wiec Wędrowcy usunęli go z drogi, a bezcenne notatki ukradli”. Ale nic podobnego naturalnie nie myślałem i nic podobnego naturalnie Tojwo nie powiedziałem. Dlaczego dokumenty znalazły się obok siebie, sam nie wiedziałem. Prawdopodobnie rzeczywiście przypadkowo. Tak też mu to wyjaśniłem.
Wtedy zapytał mnie, czy teoria Bromberga została praktycznie opracowana.
Odpowiedziałem, że ten problem jest właśnie dyskutowany. Wszystkie osiem modeli, które zaproponowali eksperci, miało mnóstwo słabych stron. Jeżeli zaś chodzi o hipotezy Bromberga, to okoliczności nie bardzo sprzyjały, aby traktować je poważnie.
Wtedy Tojwo zebrał się na odwagę i zapytał mnie wprost, czy ja, Maksym Kammerer, naczelnik wydziału, zamierzam zająć się opracowaniem hipotez Bromberga. I w tym właśnie momencie miałem wreszcie możliwość usatysfakcjonować Tojwo. Usłyszał ode mnie dokładnie to, co chciał usłyszeć.
— Tak, mój chłopcze — powiedziałem mu. — Właśnie po to wziąłem cię do mojego wydziału.
Wyszedł uszczęśliwiony. Ani on, ani ja nie podejrzewaliśmy wówczas, że w tej właśnie chwili zrobił swój pierwszy krok do Wielkiej Iluminacji.
Jestem psychologiem-praktykiem. Kiedy mam do czynienia z jakimkolwiek człowiekiem, bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że w każdym momencie dokładnie orientuje się w stanie jego ducha, widzę kierunek jego myśli i całkiem nieźle mogę przewidzieć jego zachowanie. Jednakże gdyby poproszono mnie, żebym wyjaśnił w jaki sposób to robię, albo co gorsza kazano mi narysować, sformułować słownie, jaki obraz powstaje w mojej świadomości, znalazłbym się w niezmiernie kłopotliwej sytuacji. Jak każdy psycholog-praktyk musiałbym uciec się do analogii z dziedziny sztuki albo literatury. Powołałbym się na bohaterów Szekspira albo Dostojewskiego, albo Strogowa, albo Michała Anioła, albo Johannesa Surda.
Tak więc Tojwo Głumow przypominał mi Meksykanina Riviere. Mam na myśli znane opowiadanie Jacka Londona. Dwudziesty wiek. A może nawet dziewiętnasty, nie pamiętam dokładnie.
Z zawodu Tojwo Głumow był Progresorem. Słyszałem od specjalistów, że mógłby się stać Progresorem najwyższej klasy, Progresorem asem. Miał wszelkie dane po temu. Wspaniale panował nad sobą, umiał zachować zimną krew, miał też niezwykły refleks, a był także urodzonym aktorem i mistrzem impersonacji. I przepracował jako Progresor nieco ponad trzy lata, a potem bez jakichkolwiek widocznych przyczyn podał się do dymisji i wrócił na Ziemie. Jak tylko zakończył okres aklimatyzacji, zadał odpowiednie pytania WMI i bez szczególnego wysiłku dowiedział się, że jedyną organizacją na naszej planecie, która może mieć związek z jego nowymi zamierzeniami jest KOMKON-2.
Pojawił się przede mną w grudniu 94-ego roku przepełniony lodowatą gotowością odpowiadania na wciąż od nowa i od nowa zadawane pytania, dlaczego on, Tojwo, tak obiecujący, idealnie zdrowy, wszechstronnie zachęcany, rzuca nagle swoją prace, swoich nauczycieli, swoich kolegów, dezorganizuje szczegółowo opracowane plany, burzy pokładane w nim nadzieje… O nic podobnego, rzecz jasna, nie zamierzałem go pytać. W ogóle nie interesowało mnie, dlaczego nie ma ochoty nadal być Progresorem. Interesowało mnie, dlaczego zapragnął zostać Kontrprogresorem, jeśli można tak to określić.
Zapamiętałem jego odpowiedź. Że odczuwa niechęć do samej idei Progresorstwa. Jeśli wolno, nie będzie zagłębiać się w szczegóły. Po prostu on, Progresor, ma negatywny stosunek do Progresorstwa. I tam (pokazał kciukiem za siebie) przyszła mu do głowy bardzo banalna myśl: w czasie kiedy on, potrząsając pantalonami i wymachując szpadą, szlifuje bruki placów w Arkanarze, tu (dźgnął wskazującym palcem sobie pod nogi) jakiś spryciarz w modnym płaszczyku koloru tęczy i z metawizorem przez ramię, przechadza się po ulicach Swierdłowska. O ile on, Tojwo Głumow, się orientuje, ta prosta myśl niewielu ludziom przychodzi do głowy, a jeżeli nawet przychodzi, to w kretyńsko humorystycznej lub romantycznej formie. Zaś jemu, Tojwo, myśl ta nie daje spokoju — żadnym bogom nie wolno zezwalać na wtrącanie się w nasze sprawy, bogowie nie mają czego szukać na Ziemi, ponieważ „łaski bogów — to wiatr, który napełnia nasze żagle, lecz może także zrobić nawałnice”. (Później z wielkim trudem odnalazłem ten cytat — to z Verblibena).
Było widać gołym okiem, że mam przed sobą katolika, znacznie bardziej katolickiego niż papież, to znaczy niż ja. I bez dalszych rozmów wziąłem go do siebie i od razu posadziłem nad tematem „Wizyta starszej pani”.
Okazał się znakomitym pracownikiem. Był energiczny, pełen inicjatywy, nie wiedział co to zmęczenie. I — a to bardzo rzadkie w jego wieku — nie załamywały go niepowodzenia. Nie istniały dla niego negatywne rezultaty. Więcej — negatywne rezultaty badań cieszyły go w równym stopniu, co i bardzo rzadkie pozytywne. Jakby z góry nastawił się na to, że za jego życia nie uda się wykryć nic określonego i umiał czerpać zadowolenie z samej (częstokroć dosyć nudnej) procedury analizowania minimalnie podejrzanych NW Ciekawe, że moi starzy pracownicy — Grisza Serosowin, Sandro Mtbewari Andruisza Kikin i inni — jakby podciągnęli się przy Tojwo, przestali się obijać, stali się mniej ironiczni i znacznie bardziej rzeczowi. Nie dlatego, by brali z niego przykład, o tym nie mogło być mowy, był dla nich zbyt młody, zbyt zielony, ale jakby zaraził ich swoją powagą, umiejętnością koncentracji, najbardziej zaś, jak przypuszczam, zdumiewała ich ta ciężka nienawiść do przedmiotu badania, nienawiść, której można się było domyśleć w nim i której oni sami byli dokładnie pozbawieni. Kiedyś przypadkowo wspomniałem przy Griszy Serosowinie o Meksykaninie Rivierze i dość szybko wykryłem, że wszyscy oni odszukali i przeczytali owo opowiadanie Jacka Londona.
Jak i Riviera, Tojwo nie miał przyjaciół. Otaczali go wierni i niezawodni koledzy, on sam był wiernym i niezawodnym partnerem w dowolnym przedsięwzięciu, ale przyjaciół jakoś nie zdobył do końca. Jak sądzę dlatego, że zbyt trudno było być jego przyjacielem — nigdy nie był z siebie zadowolony i dlatego nigdy i w niczym nie pobłażał swemu otoczeniu. Była w nim bezlitosna koncentracja na jednej sprawie, jaką widywałem tylko u wybitnych uczonych i twórców. O jakiej przyjaźni można tu mówić…
Ale jednego przyjaciela jednak miał. Mam na myśli jego żonę, Asię Stasową, czyli Anastazję Piotrownę. Kiedy poznałem ją, była to urocza, maleńka kobietka, cała jak żywe srebro, cięta jak osa i w najwyższym stopniu skłonna do wypowiadania pochopnych opinii i nieopatrznych sądów. Dlatego atmosfera w ich domu była zawsze podobna do atmosfery pola bitwy i było bardzo przyjemnie obserwować (z boku) ich wybuchające co chwila słowne batalie.
Było to tym bardziej zdumiewające widowisko, że normalnie, to znaczy w miejscu pracy, Tojwo sprawiał wrażenie człowieka raczej flegmatycznego i małomównego. Jakby go coś hamowało, jakby nieustannie obmyślał coś niezwykle ważnego. Ale nie przy Asi. Tylko nie przy Asi. Przy niej był Demostenesem, Cyceronem, apostołem Pawłem, prorokował, układał aforyzmy, i niech mnie diabli wezmą, nawet ironizował! Trudno sobie nawet wyobrazić, do jakiego stopnia ci dwaj ludzie byli różni — milczący i powolny Tojwo-Głumow-Przy-Pracy i ożywiony, gadatliwy, filozofujący, nieustannie błądzący i żarliwie walczący w obronie swoich błędów Tojwo-Głumow-W-Domu. W domu nawet jadł ze smakiem. Nawet kaprysił z powodu jedzenia. Asia była degustatorką-gastronomem i zawsze gotowała sama. Tak było przyjęte w domu jej matki, tak było przyjęte w domu jej babki. Ta tradycja, która zachwycała Tojwo Głumowa w domu Stasowych, sięgała korzeniami niepamiętnych czasów, kiedy nie istniała jeszcze molekularna gastronomia i zwyczajny kotlet trzeba było przygotowywać za pomocą skomplikowanych i nie bardzo apetycznych procesów…
A poza tym Tojwo miał jeszcze mamę. Codziennie, czy był, czy nie był zajęty, gdziekolwiek przebywał, zawsze znajdował chwilę, żeby się z nią połączyć przez wideokanał i zamienić chociażby kilka słów. Nazywali to „kontrolnym dzwonkiem”. Wiele lat temu poznałem Maję Głumową, ale okoliczności towarzyszące temu były tak smutne, że już nie spotkaliśmy się nigdy później. Nie z mojej winy. Mówiąc krótko, miała o mnie jak najgorsze zdanie i Tojwo o tym wiedział. Nigdy ze mną o matce nie rozmawiał. Ale o mnie rozmawiał z nią niejednokrotnie — dowiedziałem się o tym znacznie później…
To rozdwojenie niewątpliwie musiało mu ciążyć. Nie sądzę, żeby Maja Głumowa mówiła mu o mnie źle. I już jest zupełnie nieprawdopodobne, żeby opowiedziała synowi straszną historie śmierci Lwa Abałkina. Najpewniej, kiedy Tojwo zaczynał opowiadać o swoim bezpośrednim przełożonym, Maja po prostu uchylała się od podjęcia tematu. Ale tego wystarczało aż zanadto.
Przecież dla Tojwo nie byłem zwyczajnym zwierzchnikiem. Przecież w istocie rzeczy byłem jego jedynym zwolennikiem, jedynym człowiekiem w całym bezkresnym KOMKONie-2, który absolutnie poważnie, bez żadnej taryfy ulgowej traktował problem, którym Tojwo był opanowany bez reszty. Oprócz tego Tojwo odnosił się do mnie z niezwykłym pietyzmem. Jego szefem był legendarny Mak Sym! Tojwo jeszcze nie było na świecie, kiedy Mak Sym wysadzał w powietrze wieże radiacyjne na planecie Saraksz, walczył z faszystami… Nieprześcigniony Biały Hetman! Organizator akcji „Wirus”, po której zakończeniu sam Superprezydent nadał mu przezwisko Big Bug! Tojwo jeszcze chodził do szkoły, kiedy Big Bug przeniknął do Wyspiarskiego Imperium, do samej Stolicy… pierwszy z Ziemian i nawiasem mówiąc ostatni… Oczywiście wszystko to były wyczyny Progresora, ale przecież powiedziane jest: Progresora może pokonać jedynie Progresor! A Tojwo był gorącym wyznawcą tej właśnie prostej idei.
I jeszcze jedno. Tojwo nie miał pojęcia, w jaki sposób będzie działać, kiedy wreszcie ingerencja Wędrowców w nasze ziemskie sprawy zostanie wykryta i udowodniona ponad wszelką wątpliwość. Żadne analogie historyczne dotyczące wielowiekowej działalności ziemskich Progresorów nie mogły być tu przydatne. Dla irukańskiego herzoga zdemaskowany Progresor-Ziemianin był demonem lub praktykującym czarownikiem. Dla kontrwywiadowcy Imperium Wyspiarskiego tenże Progresor był zręcznym szpiegiem z Kontynentu. A czym jest zdemaskowany Progresor-Wędrowiec z punktu widzenia pracownika KOMKONu-2?
Zdemaskowanego czarownika należało spalić; niezłe byłoby również umieścić go w kamiennym lochu i zmusić do robienia złota z własnego gówna. Sprytnego szpiega z Kontynentu należało zwerbować, albo zlikwidować. A jak należało postąpić ze zdemaskowanym Wędrowcem? Tojwo nie znał odpowiedzi na te i podobne im pytania. I nikt z jego znajomych nie znał na nie odpowiedzi. Większość z nich same pytania uznała za nietaktowne. „Co robić” jeśli w śrubę twojej motorówki wplątała się broda wodnika? Rozplątywać? Odcinać bez najmniejszej litości? Łapać wodnika za kark?” Ze mną Tojwo na te tematy nigdy nie rozmawiał. A nie rozmawiał dlatego, że — jak mi się wydaje — na początek przekonał sam siebie, że Big Bug, legendarny Biały Hetman, chytry Mak Sym dawno już wszystko przemyślał, przeanalizował wszystkie możliwe warianty, sporządził szczegółowe opracowanie i zatwierdził je na samej górze.
Nie rozczarowywałem go. Oczywiście do czasu.
Muszę powiedzieć, że Tojwo Głumow w ogóle był człowiekiem skłonnym do apriorycznych sądów. (Zresztą jak mogło być inaczej przy jego fanatyzmie). Na przykład w żaden sposób nie chciał uznać związku swojej „Wizyty starszej pani” z od dawna rozpracowywanym u nas tematem „Rip Van Winkle”. Przypadki nagłych i absolutnie nie wyjaśnionych zaginień ludzi w siedemdziesiątych — osiemdziesiątych latach i równie nagłych i nie wyjaśnionych ich powrotów były jedynym punktem „Memorandum Bromberga”, który Tojwo kategorycznie odrzucał i w ogóle odmawiał wzięcia pod uwagę. „To jakaś pomyłka — twierdził. — Albo zrozumieliśmy go opacznie. Po co to potrzebne Wędrowcom, żeby ludzie nagle gdzieś znikali?” I to w sytuacji, kiedy „Memorandum Bromberga” stało się jego katechizmem, programem jego pracy, pracy na całe życie… Najwidoczniej nie mógł i nie chciał przyznać, że Wędrowcy posiadają moc nieomal nadnaturalną. Przyznanie czegoś takiego uczyniłoby jego prace bezwartościową. No bo rzeczywiście, jaki może mieć sens śledzenie, poszukiwanie i łowienie istoty, która w każdej chwili zdolna jest rozsypać się w powietrzu i następnie zmontować w innym punkcie?
Ale przy całej swojej skłonności do apriorycznych sądów, nigdy nie próbował walczyć ze stwierdzonymi faktami. Pamiętam jak Tojwo, jeszcze całkiem zielony neofita, przekonał mnie, abyśmy się włączyli w dochodzenie w sprawie tragedii na wyspie Matuku.
Zajmował się tym rzecz jasna sektor „Oceania”, w którym o żadnych Wędrowcach nikt nawet nie chciał słyszeć. Ale sprawa była unikalna, pozbawiona jakichkolwiek precedensów w przeszłości (mam szczerą nadzieje, że w przyszłości nic podobnego już nigdy się nie wydarzy), wiec przyjęto nas obu bez słowa sprzeciwu.
Na wyspie Matuku od niepamiętnych czasów sterczał starodawny, na wpół rozwalony radioteleskop. Kto go zbudował i po co, nie” udało się nigdy ustalić.
Wyspę uważano za bezludną, odwiedzały ją tylko nieliczne grupy delfinerów oraz przypadkowe pary, które szukały pereł w przejrzystych zatoczkach na północnym wybrzeżu. Jednakże, jak dosyć szybko stało się wiadome, właśnie tam w ciągu ostatnich kilku lat zamieszkała na stałe zdublowana rodzina Głowanów. (Obecne pokolenie może już nie pamięta, co to za jedni. Przypominam: to rasa rozumnych kynoidów z planety Saraksz, która na pewien okres nawiązała bardzo bliskie kontakty z Ziemianami. Te wielkogłowe, mówiące psy towarzyszyły nam w wędrówkach po Kosmosie i miały nawet na naszej planecie coś w rodzaju przedstawicielstwa dyplomatycznego. Mniej więcej trzydzieści lat temu odeszły i dalszych kontaktów z nami już nie nawiązały).
Na południu wyspy była okrągła wulkaniczna zatoka. Nieopisanie brudna, jej brzegi zarosły jakąś obrzydliwą, cuchnącą pianą. Prawdopodobnie paskudztwo to było pochodzenia organicznego, dlatego że przyciągało nieprzebrane stada morskich ptaków. Poza tym wody zatoki były martwe. Nawet wodorosty rozmnażały się w nich nad wyraz niechętnie.
I na tej wyspie miały miejsce zabójstwa. Ludzie zabijali się nawzajem i było to do takiego stopnia straszne, że nikt nie miał odwagi i to w ciągu kilku miesięcy — poinformować o tym środków masowego przekazu.
Dość szybko wyjaśniło się, że wina, a ściślej przyczyna wszystkiego, kryje się w szczególnych właściwościach gigantycznego syluryjskiego mięczaka, prehistorycznego, monstrualnego głowonoga, który jakiś czas temu osiedlił się na dnie zatoki. Prawdopodobnie zepchnął go jakiś tajfun. Biopole tego potwora, od czasu do czasu wypływającego na powierzchnie, wywierało depresyjny wpływ na wysoko rozwiniętą psychikę. W szczególności u człowieka powodowało katastrofalne obniżenie poziomu motywacji — pod wpływem tego biopola człowiek stawał się aspołeczny, mógł zabić kolegę, który niechcący wrzucił do wody jego koszule. I zabijał.
A wiec Tojwo Głumow wbił sobie do głowy, że ten mięczak to właśnie owa przepowiedziana przez Bromberga jednostka Monokosmu w procesie powstawania. Trzeba przyznać, że na samym początku, kiedy faktów jeszcze w ogóle nie było, te pomysły wyglądały dosyć przekonywająco (jeśli w ogóle można mówić o logice konstrukcji, zbudowanej na fantastycznych przesłankach). I trzeba było widzieć, jak krok za krokiem cofał się pod naporem nowych danych, które codziennie zdobywali wstrząśnięci tragedią specjaliści od głowonogów oraz paleontolodzy…
Dobił Tojwo pewien student biolog, który wygrzebał w Tokio japoński manuskrypt z trzynastego wieku, zawierający opis tego, czy też może identycznego monstrum (cytuje według swego dziennika): „We Wschodnich morzach widuje się katapumoridako w kolorze purpury o nieprzebranej mnogości długich cienkich rąk, wysuwa się z okrągłej muszli wielkości trzydziestu stóp z ostrzami i grzebieniami, oczy jakby gnijące, cały obrośnięty polipami. Kiedy wypływa, leży na wodzie płaski, na podobieństwo wyspy, rozsiewając wokół smród, wydziela białą materie, by przywabić ptaki i ryby. Kiedy się gromadzą, łapie je rękami bez żadnego wyboru i pożywia się nimi. W noce księżycowe leży kołysząc się na falach, wlepiając oczy w nieboskłon, rozmyśla o głębinach wód, które go zrodziły. Rozmyślania te są tak posępne, że porażają ludzi i stają się ludzie podobni tygrysom”.
Pamiętam, że kiedy Tojwo to przeczytał, milczał przez kilka minut pogrążony w głębokiej zadumie, następnie westchnął — jak mi się wydało — z ulgą i powiedział: „Tak. To nie to. I bardzo dobrze, byłoby, zbyt obrzydliwe”. Według jego wyobrażeń Monokosm powinien być istotą wystarczająco wstrętną, ale może jednak nie do tego stopnia.
Monokosm w postaci syluryjskiej ośmiornicy nie pasował do jego wyobrażeń. (Dokładnie tak, jak — co chciałbym przy okazji zaznaczyć — nie pasował ten mięczak do żadnych wyobrażeń specjalistów: ze swoim jadowitym biopolem, ze swoim rozsuwanym pancerzem, ze swoim wiekiem, przewyższającym czterysta milionów lat).
W ten sposób pierwsza poważna sprawa, do której zabrał się Tojwo Głumow, skończyła się na niczym. Podobnych niewypałów miał później jeszcze niemało i wreszcie w połowie 98-ego roku poprosił mnie o pozwolenie zajęcia się opracowaniem materiałów dotyczących masowych fobii. Zgodziłem się.