122757.fb2 Fale t?umi? wiatr - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Fale t?umi? wiatr - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

DOKUMENT 4

RAPORT-MELDUNEK

nr 013/99

KOMKON-2

Ural-Północ

Data: 26 marca; 99 roku

Autor: Tojwo Gumow, inspektor

Temat: 009 „Wizyta starszej pani”

Treść: fukamifobia historia poprawki do „Prawa o obowiązkowej bioblokadzie”.

Analizując wypadki powstawania masowych fobii w ciągu ostatnich stu lat, doszedłem do wniosku, że w ramach tematu 009 mogą być dla nas interesujące wydarzenia, które poprzedzały przyjęcie 2.02.85 roku przez Światową Radę, znanej poprawki do „Prawa o bioblokadzie”.

Należy wziąć pod uwagę:

1. Bioblokada czyli Procedura Tokijska jest systematycznie stosowana na Ziemi i na Peryferiach przez około 150 lat. Bioblokada Jest terminem nienaukowym, używanym na ogół przez dziennikarzy. Lekarze specjaliści nazywają ten zabieg fukamizacją na część sióstr Natalii i Hosiko Fukami, które po raz pierwszy uzasadniły teoretycznie i zastosowały ten zabieg w praktyce. Celem fukamizacji jest podwyższenie naturalnego poziomu zdolności adaptacyjnej organizmu ludzkiego do zewnętrznych warunków (bio-adaptacja). W swojej klasycznej formie fukamizacje stosuje się wyłącznie wobec noworodków, zaczynając od ostatniego okresu rozwoju płodu. O ile udało mi się stwierdzić, zabieg ten podzielony jest na dwa etapy.

Wprowadzenie surowicy (kultura „bakterii życia”) o kilka rzędów wielkości zwiększa odporność organizmu na wszelkie znane infekcje wirusowe, bakteryjne, zarodnikowe, a także na wszelkie trucizny organiczne. (I to jest właściwa bioblokada).

Odhamowywanie pod wzgórza mikrofalami wielokrotnie podwyższa zdolność organizmu do przystosowywania się do takich fizycznych czynników środowiska zewnętrznego jak twarde promieniowanie, szkodliwy skład atmosfery, wysokie temperatury. Poza tym wielokrotnie wzrastają regeneracyjne zdolności organizmu, zwłaszcza jeżeli chodzi o uszkodzone organy wewnętrzne, zwiększa się zakres widma świetlnego, które odbiera siatkówka, wzmacnia się podatność na psychoterapie itd.

Pełny tekst instrukcji dotyczącej fukamizacji przytaczam poniżej.

2. Fukamizacje stosowano do 85 roku jako zabieg obowiązkowy zgodnie z prawem „O obowiązkowej bioblokadzie”. W 82 roku pod obrady Światowej Rady wniesiono projekt poprawki przewidującej zniesienie obowiązku fukamizacji dla noworodków urodzonych na Ziemi. Poprawka przewidywała zmiany fukamizacji na tak zwaną szczepionkę, dojrzałości, przeznaczoną dla osób, które ukończyły szesnaście lat. W85 roku Rada Światowa (większością zaledwie 12 głosów) przyjęła poprawkę do „Ustawy o obowiązkowej bioblokadzie”. Zgodnie z tą poprawką obowiązek fukamizacji został zniesiony, jej stosowanie zależy wyłącznie od zgody rodziców. Osoby, które nie przeszły fukamizacji w wieku niemowlęcym, otrzymały prawo; w myśl którego mogły się następnie nie zgodzić na „szczepionkę dojrzałości”, jednakże w takim wypadku traciły one możliwość pracy w zawodach związanych ze znacznymi fizycznymi i psychicznymi obciążeniami. Według danych WMI, w chwili obecnej żyje na Ziemi około miliona nastolatków, które nie przeszły fukamizacji i około dwudziestu tysięcy osób, które nie zgodziły się na „szczepionkę dojrzałości”.

INSTRUKCJA

w sprawie przeprowadzenia etapowej antenatalnej i postnatalnej fukamizacji noworodka

1. Ustalić ścisły termin początku akcji porodowej metodą całkowitej parzystej. Zalecane metody diagnozowania: radioimmunologiczny analizator NIMB, zestaw FDH-4 i FDH-8.

2. Nie później niż 18 godzin przed pierwszymi skurczami macicy określić objętość płodu i objętość wód płodowych ODDZIELNIE.

Uwaga: poprawkę Lazarewicza stosować OBOWIĄZKOWO! Obliczenia przeprowadzać WYŁĄCZNIE według normografów Instytutu Bioadaptacji, biorąc pod uwagę różnice rasowe.

3. Ustalić niezbędną dawkę surowicy UNBLAF. Pełną, stabilną i trwałą immunizacje na białkowe czynności i związki organiczne białkopodobne oraz struktury gantoidalne otrzymujemy przy dawce 6.8094 gamma-molów na gram tkanki limfoidalnej.

Uwaga: A) Przy indeksie objętości mniejszej niż 3.5 dawkę zwiększa się o 16 %;

B) Przy ciąży wielorakiej łączna dawka surowicy musi być zmniejszona o 8 % na każdy płód (bliźnięta — 896, trojaczki -16 % itd.).

4. Na sześć godzin przed pierwszymi skurczami poprzez przednią ścianę brzucha w jamę owodni wprowadzić za pomocą zero-iniektora obliczoną dawkę surowicy UNBLĄF. Wprowadzać surowice od strony przeciwnej niż plecy płodu.

5. 15 minut po urodzeniu wykonać scyntygrafie grasicy noworodka. Przy indeksie grasicy mniejszym niż 3.8 wprowadzić dodatkowo przez pępowinę 2.6750 gamma-molów surowicy UNBLAF-II.

6. W razie podwyższenia temperatury NATYCHMIAST umieścić noworodka w sterylnym inkubatorze. Pierwsze karmienie piersią dopuszczalne jest dopiero po 12 godzinach normalnej temperatury.

7. 72 godziny po urodzeniu przeprowadza się odhamowanie adaptacyjnych stref podwzgórza. Topograficzne określenie stref oblicza się według programu BINAR-I. Objętość stref podwzgórza powinna odpowiadać:

I — strefa — 36 42 neurony

II strefa -178-194 neurony

III strefa -125-139 neuronów

IV strefa — 460–510 neuronów

V stref a — 460–510 neuronów

Uwaga: przy przeprowadzaniu pomiarów należy upewnić się o całkowitym zaabsorbowaniu porodowej hematomy.

Otrzymane dane należy wprowadzić do BIO-IMPULSU. RĘCZNA KOREKTA IMPULSU JEST KATEGORYCZNIE ZAKAZANA!

8. Umieścić noworodka w operacyjnej komorze BIO-IMPULSU. Przy umiejscawianiu główki SPECJALNIE UWAŻAĆ, żeby odchylenie według skali „stereotaks” wynosiło nie więcej niż 0.0014.

9. Odhamowywanie adaptacyjnych-stref podwzgórza mikrofalami przeprowadza się w paradoksalnej fazie snu, co odpowiada 1,8–2,1 mw rytmu alfa encefalogramu.

10. Wszystkie obliczenia muszą być OBOWIĄZKOWO odnotowane w karcie informacyjnej noworodka.

Jeżeli chodzi o istotę wydarzeń, które poprzedzały w 85-ym roku przyjęcie poprawki do „Ustawy o bioblokadzie” ustaliłem co następuje:

1. Wciągu stu pięćdziesięciu lat praktykowania fukamizacji nie odnotowano ani jednego przypadku, w którym fukamizacja zaszkodziłaby dziecku. Dlatego nie ma nic zaskakującego w stwierdzeniu, że do wiosny 81 roku brak zgody matek na fukamizację należał do niezmiernie rzadkich wyjątków. Zdecydowana większość lekarzy, z którymi się konsultowałem, do wyżej wymienionej daty w ogóle nie słyszała nigdy o takich przypadkach. Zaś wystąpienia przeciwko fukamizacji o charakterze teoretycznym oraz propagandowym zdarzały się często. Oto najbardziej charakterystyczne publikacje w naszym stuleciu:

Ch. Debouque „Skonstruować człowieka?” Lyon, 32.

Pośmiertne wydanie ostatniej książki wybitnego (zapomnianego dzisiaj) antyeugenika. Druga część książki jest w całości poświęcona krytyce fukamizacji, określonej jako „bezpardonowe, a zarazem podstępne wtargnięcie w naturalny stan żywego organizmu”. Podkreśla nieodwracalny charakter zmian, spowodowanych przez fukamizację („… nigdy i nikomu nie udało się ponownie zahamować odhamowanego podwzgórza…”), ale główny nacisk kładzie się na tę okoliczność, że ów typowo eugeniczny zabieg, poparty autorytetem ogólnoświatowego prawa, od bardzo wielu już lat stanowi szkodliwy precedens dla przeprowadzania nowych eksperymentów eugenicznych.

K. Pumiwur „Reader — prawa i obowiązki” Bangkok, 15.

Autor, wiceprezydent Światowego Stowarzyszenia Readerów, jest zwolennikiem maksymalnie aktywnego uczestnictwa we wszystkich działaniach ludzkości. Występuje przeciwko fukamizacji, opierając się na osobiście zebranych danych statystycznych. Twierdzi, że fukamizacja wpływa negatywnie na powstawanie u człowieka reader-potencjału i chociaż relatywnie ilość readerów nie uległa zmniejszeniu w epoce fukamizacji, jednakże w tym okresie, nie pojawił się ani jeden reader, którego moc dałaby się porównać z mocą tych, którzy działali pod koniec 21-ego i na początku 22-ego wieku. Wzywa do zmiany dekretu o przymusowej fukamizacji, na początek chociażby dla dzieci i wnuków readerów. (Wszystkie materiały zawarte w książce zestarzały się beznadziejnie — w trzydziestych latach pojawiła się cała plejada readerów o niebywałej mocy — Aleksander Solemba, Peter Dzmomny i inni).

August Ksesys „Kamień obrazy” Ateny, 37

Znany teoretyk i misjonarz neofilizmu poświęcił swoją broszurę gwałtownej krytyce fukamizacji, zresztą krytyce raczej poetyckiej niż racjonalnej. W ramach pojęć neofilizmu, jako oryginalnej wulgaryzacji teorii lakowtza, Wszechświat jest kontenerem nookosmosu, do którego po śmierci wpływa mentalno-emocjonalny kod osoby ludzkiej. Jak można sądzić, Ksesys nie ma pojęcia o fukamizacji, wyobraża ją sobie jako coś w rodzaju apendektomii i namiętnie wzywa do wyrzeczenia się brutalnego zabiegu, który okalecza i deformuje mentalno-emocjonalny kod. (Według danych WMI po przyjęciu poprawki ani jeden z członków kongregacji neofilistów nie zgodził się na fukamizację swoich dzieci).

Tosyvill „Człowiek zuchwały”. Birmingham, 51.

Ta monografia reprezentuje dosyć typowy przykład całej biblioteki książek i broszur poświeconej propagandzie likwidacji postępu technicznego. Dla wszystkich tego rodzaju publikacji charakterystyczna jest apologia spetryfikowanych cywilizacji w rodzaju cywilizacji Tagory albo biocywilizacji Leonidy. Autorzy twierdzą, że postęp techniczny na Ziemi spełnił już swój cel. Ekspansja człowieka w Kosmosie potraktowana jest jako swego rodzaju społeczna rozrzutność, w perspektywie prowadząca do okrutnego rozczarowania. Człowiek Rozumny przekształca się w człowieka Zuchwałego, który w pogoni za ilością racjonalnej i emocjonalnej informacji traci jej jakość. (Należy przez to rozumieć, że informacja w psychokosmosie ma nieporównywalnie większą wartość niż informacja o Zewnętrznym Kosmosie w najszerszym sensie tego słowa). Fukamizacja okazuje ludzkości niedźwiedzią przysługę właśnie a go, że sprzyja wyrodzeniu się Człowieka Rozumnego w Człowieka Zuchwałego, rozszerzając i faktycznie stymulując jego ekspansjonistyczne instynkty. Autorzy tych książek proponują, aby na początek odstąpić chociażby od odhamowywania podwzgórza.

K. Oksowiju „Ruch pionowy”. Kalkuta, 61.

K. Oksowiju — kryptonim uczonego albo też grupy uczonych, którzy sformułowali i wprowadzili do obiegu znaną teorie tak zwanego pionowego postępu ludzkości. Pseudonimów nie udało mi się rozszyfrować. Mam podstawy przypuszczać, że K. Oksowiju to albo przewodniczący KOMKONu-1, Genadij Kosmow, albo ktoś z jego zwolenników z Akademii Społecznego Prognozowania. Książka, o której mowa, jest pierwszą monografią „Wertykalistów”. Rozdział szósty poświecony jest szczegółowej analizie wszystkich aspektów fukamizacji — biologicznych, społecznych i etycznych — z punktu widzenia teorii pionowego postępu. Podstawowe niebezpieczeństwo fukamizacji autor upatruje w możliwości jej niekontrolowanego wpływu na genotyp. Na potwierdzenie tych obaw autor przytacza po raz pierwszy (o ile udało mi się stwierdzić) dużo danych o wielu przypadkach dziedziczenia cech organizmu poddawanego fukamizacji. Omówiono ponad sto przypadków, w których embrion jeszcze w łonie matki produkował przeciwciała, charakterystyczne dla skutków działania surowicy UNBLAF i ponad dwieście przypadków noworodków, które dziedzicznie miały już odhamowane podwzgórze. Ponadto zarejestrowano ponad trzydzieści przypadków przekazywania tych cech w trzecim pokoleniu. Autor podkreśla, ze chociaż zjawiska te nie stanowią bezpośredniego niebezpieczeństwa dla zdecydowanej większości ludzi, niemniej są jaskrawą ilustracja faktu, że fukamizacja wcale nie jest tak dokładnie zbadana, jak twierdzą jej zwolennicy. Nie sposób nie zauważyć, że materiał został zebrany z niezwykłą starannością i podany niezmiernie sugestywnie. Na przykład kilka efektownych akapitów poświeconych jest tak zwanym alergikom G, dla których odhamowywanie podwzgórza jest przeciwwskazane. G — alergia jest niezwykle rzadkim stanem organizmu, który to stan można bardzo łatwo stwierdzić u płodu jeszcze w łonie matki i dlatego nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa — takiego noworodka po prostu nie poddaje się drugiemu etapowi fukamizacji. Jeśli zaś odhamowanie podwzgórza będzie G-alergikowi przekazane jako cecha dziedziczna, medycyna okaże się bezsilna i przyjdzie na świat człowiek nieuleczalnie chory. K. Oksowiju udało się wykryć jeden taki przypadek i nie szczędzi czarnej farby przy jego omawianiu. Jeszcze bardziej apokaliptyczny obraz maluje autor opisując świat przyszłości, w którym ludzkość pod wpływem fukamizacji rozpada się na dwa genotypy. Monografie te wydawano wielokrotnie i odegrała ona najwidoczniej niepoślednią role w dyskusji nad Poprawką. Interesujący natomiast jest fakt, że ostatnie wydanie książki (Los Angeles 99) nie zawiera ani słowa o fukamizacji. Można to zrozumieć tylko w taki sposób, że autor jest w pełni usatysfakcjonowany przyjęciem Poprawki i los 99,9…% ludzkości, która w dalszym ciągu poddaje swoje dzieci fukamizacji absolutnie go nie interesuje.

Uwaga: kończąc ten rozdział, uważam za konieczne podkreślić, że wybór materiałów przeprowadziłem według zasady oryginalności zawartych w nich koncepcji kierując się moim osobistym punktem widzenia. Z góry przepraszam, jeśli niezbyt wysoki poziom mojej erudycji wywoła niezadowolenie.

2. Najwidoczniej pierwsza odmowa poddania dziecka fukamizacji, która pociągnęła za sobą całą epidemie, została zarejestrowana w izbie porodowej osiedla K’sawa (Afryka równikowa). 17.04.81roku wszystkie trzy rodzące, które zostały przyjęte w ciągu doby, zupełnie niezależnie od siebie, w różnej formie, ale absolutnie kategorycznie zabroniły personelowi szpitalnemu dokonywania fukamizacji. Rodząca A. (pierwszy poród) motywowała swój zakaz życzeniem męża, który niedawno zginął w nieszczęśliwym wypadku. Rodząca B. (pierwszy poród) nawet niczego nie próbowała uzasadniać, a najmniejsze próby przekonania jej powodowały histerie. „Nie chce i koniec!” — powtarzała. Rodząca C. (trzeci poród, protestowała po raz pierwszy) zachowywała się bardzo rozsądnie i spokojnie, i uzasadniała swoją decyzje niechęcią do decydowania o łosie dziecka bez jego wiedzy i zgody. Jak urośnie, niech samo decyduje” — oświadczyła.

(Cytuje te uzasadnienia dlatego, że są bardzo typowe. Z pewnymi wariacjami argumentacja powtarzała się w 95 % przypadków. W literaturze przedmiotu przyjęta jest następująca klasyfikacja. Odmowa zgody typu A — w pełni racjonalna, ale uzasadnienie w zasadzie nie do sprawdzenia, 25 %. Odmowa typu B — fobia w czystej formie, zachowanie histeryczne, irracjonalne, 65 %. Odmowa typu C — argumenty natury etycznej, 10 %. Typ R (rzadki) — nadzwyczaj różnorodne w formie i treści odwoływanie się do przyczyn natury religijnej, związki z egzotycznymi systemami filozoficznymi itd., około 5 %.

18 kwietnia, w tym samym szpitalu, nie wyraziły zgody jeszcze dwie kobiety, podobne odmowy zarejestrowano na innych oddziałach położniczych regionu. Pod koniec miesiąca tego rodzaju przypadki liczono już w setki i rejestrowano je we wszystkich zakątkach naszego globu, a 5 maja przyszła pierwsza wiadomość o odmowie już poza granicami Ziemi (Mars, Wielki Syrt). Epidemia, wybuchając i opadając, trwała do 85 roku, także w momencie przyjęcia Poprawki liczba kobiet odmawiających zgody na szczepienie wyniosła około 50 000 (0,1 % wszystkich rodzących).

Rozwój epidemii pod kątem fenomenologii zbadany został bardzo dokładnie i z wysokim stopniem wiarygodności, jednakże pomimo to nie udało się znaleźć przekonywającego wyjaśnienia.

Stwierdzono na przykład, że epidemia miała jakby dwa geograficzne ośrodki — jeden w Afryce równikowej i drugi na północno-wschodniej Syberii. Narzuca się analogia z prawdopodobnymi ośrodkami powstania człowieka, ale analogia ta, rzecz jasna, niczego nie wyjaśnia.

Drugi przykład. Odmowy były zawsze indywidualne, jednakże w granicach każdego oddziału położniczego kolejna odmowa jakby powodowała następną. Stąd określenie „łańcuch odmów z N ogniw”. Liczba N mogła być bardzo znaczna — na oddziale położniczym kliniki w Howeko „łańcuch odmowy” zaczął się 11. 09.83 roku i trwał do 21.09. wciągając wszystkie rodzące, które były przyjęte do szpitala, tak że ostateczna długość „łańcucha” wyniosła 19 kobiet.

W niektórych szpitalach epidemia wybuchała i wygasała wielokrotnie. Na przykład w Bernie, w Pałacu Niemowlęcia powracała dwanaście razy.

Pomimo wszystkiego, co zostało powiedziane, w znakomitej większości szpitali na Ziemi nikt o odmowach nawet nie słyszał. Podobnie rzecz się miała w większości pozaziemskich kolonu. Jednakże w tych miejscowościach, w których wybuchała epidemia (Wielki Syrt, baza Saula, Kurort), rozwijała się według tych samych prawidłowości co na Ziemi.

3. Na temat przyczyn powstania fukamifobii istnieje dość obszerna literatura. Zaznajomiłem się z najbardziej istotnymi pozycjami, które zarekomendował mi profesor Deruyod z Centrum Psychologii w Lhassie. Jestem zbyt słabo przygotowany, aby sporządzić kompetentny przegląd tych prąc, ale wydaje mi się, na ile mogę sądzić, że nie istnieje jakakolwiek spójna teoria dotycząca fukamifobii. Dlatego ograniczę się do przytoczenia fragmentu mojej rozmowy z profesorem Deruyodem.

Pytanie: Czy uważa pan za możliwe, aby fobia powstała u człowieka zdrowego i zadowolonego z siebie?

Odpowiedz: Szczerze mówiąc uważam to za niemożliwe. Fobia u zdrowego człowieka powstaje zawsze jako skutek przeciążenia psychicznego bądź fizycznego. Jest raczej wątpliwe, czy taki człowiek może być zadowolony z siebie. Inna rzecz, że człowiek, szczególnie w naszych burzliwych czasach, nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego, że przechodzi kryzys… Subiektywnie może uważać, że jest absolutnie w porządku, może być zadowolony i pojawienie się fobii z punktu widzenia dyletanta może wydawać się niepojęte…

Pytanie: Czy dotyczy to również fukamifobii?

Odpowiedź: Wie pan, ciąża z pewnego punktu widzenia do dziś jeszcze okryta jest tajemnicą… Wystarczy powiedzieć, że dopiero bardzo niedawno zrozumieliśmy, że psychika ciężarnej kobiety jest psychiką binarną, wynikiem diabelnie skomplikowanego oddziaływania ukształtowanej już psychiki dorosłego człowieka i antenatalnej psychiki płodu, o której dzisiaj praktycznie nie wiemy nić… A jeżeli dodać nieuniknione stresy fizyczne, nieuniknione neurotyczne zjawiska… Wszystko to, mówiąc z grubsza, stanowi grunt sprzyjający powstawaniu fobii. Jednakże wyciąganie wniosku, że tego rodzaju spekulacjami można cokolwiek wyjaśnić w tej zdumiewającej historii? To byłoby przedwczesne. Zdecydowanie przedwczesne i niepoważne.

Pytanie: Czy istnieją jakieś różnice miedzy kobietami, które nie zgodziły się na szczepienie, a innymi? Fizjologiczne, psychiczne… Czy przeprowadzano badania tego rodzaju?

Odpowiedź: Mnóstwo. I nic konkretnego nie udało się stwierdzić. Ja osobiście zawsze uważałem i uważam do dzisiaj, że fukamifobia to fobia uniwersalna, jak na przykład fobia na zero-przejścia. Tylko że fobia na zero-przejścia jest zjawiskiem bardzo rozpowszechnionym, lek przed pierwszym zero-przejściem odczuwa praktycznie każdy człowiek niezależnie od płci i zawodu, później ten lek mija bez śladu… fukamifobia zaś jest zjawiskiem bardzo rzadkim, na szczęście. Mówię „na szczęście”, ponieważ do tej pory nie umiemy fukamifobii leczyć.

Pytanie: Jeśli pana dobrze zrozumiałem, profesorze, nie znamy ani jednej konkretnej przyczyny wywołującej fukamifobie.?

Odpowiedź: Potwierdzonej przyczyny nie znamy. Istnieje natomiast mnóstwo, dziesiątki hipotez.

Pytanie: Na przykład?

Odpowiedź: Na przykład propaganda przeciwników fukamizacji. Na wrażliwą nature, do tego jeszcze w ciąży, tego rodzaju propaganda mogła wywrzeć określony wpływ. Albo, powiedzmy, hipertrofia instynktu macierzyńskiego, instynktowna potrzeba uchronienia swojego dziecka od jakichkolwiek zewnętrznych czynników, chociażby nawet pożytecznych… Chce pan zaprzeczyć? Nie trzeba. Zupełnie się z panem zgadzam. Te wszystkie hipotezy w najlepszym wypadku wyjaśniają tylko nadzwyczaj wąski zestaw faktów. Jeszcze nikomu nie udało się wyjaśnić zjawiska „łańcucha odmowy” ani geograficznych osobliwości zjawiska… i absolutnie nikt nie rozumie, dlaczego to wszystko zaczęło się akurat na wiosnę 81 roku i to nie tylko na Ziemi, ale i bardzo daleko od Ziemi…

Pytanie: A dlaczego to się skończyło w 85 roku, to można objaśnić?

Odpowiedź: A wie pan, że można. Niech pan sobie wyobrazi, że sam fakt przyjęcia Poprawki mógł odegrać wystarczającą role w wygaśnięciu epidemii. Oczywiście, nadal zostaje wiele niejasności, ale to są szczegóły.

Pytanie: Czy nie sądzi pan, że epidemia mogła powstać w wyniku jakichś nieostrożnych eksperymentów?

Odpowiedź: Teoretycznie jest to możliwe. W swoim czasie sprawdzaliśmy i te hipotezę. Żadnych eksperymentów, które mogłyby spowodować masowe fobie na Ziemi się nie przeprowadza. Poza tym, niech pan nie zapomina, że fukamifobia powstała jednocześnie i poza granicami Ziemi…

Pytanie: A jakiego rodzaju eksperymenty mogłyby wywołać fobie?

Odpowiedź: Zapewne wyraziłem się niezbyt precyzyjnie. Mogę wyliczyć cały szereg, jeśli tak można powiedzieć, technicznych sposobów za pomocą których u pana, u zdrowego człowieka, można wywołać jakąś tam fobie. Proszę zwrócić uwagę — właśnie JAKĄŚ TAM. Na przykład będę pana naświetlać przy określonym reżymie koncentratem Neutrino i wywołam u pana fobie. Ale jaka to będzie fobia? Lek próżni? Lek wysokości? Lek leku? Tego nie mogę z góry przewidzieć. A o tym, żeby wywołać u człowieka taką specyficzną fobie jak fukamifobia, lek przed fukamizacją… nie, o tym nie może być mowy. Może tylko w połączeniu z hipnozą? Ale jak to zrealizować praktycznie? Nie, nie, to jest niepoważne.

4. Przy całej swojej geograficznej (i kosmograficznej) specyfice, przypadki fukamifobii pozostały jednak zjawiskiem nadzwyczaj rzadkim w praktyce lekarskiej i same z siebie raczej nie doprowadziłyby do zmian w prawodawstwie. Jednakże epidemia fukamifobii bardzo szybko z problemu medycznego stała się problemem o charakterze społecznym.

Sierpień 81. Pierwsze zarejestrowane protesty ojców, noszące jeszcze prywatny charakter (skargi do miejscowych i regionalnych instytucji medycznych, pojedyncze listy do miejscowych Rad.)

Październik 81. Pierwsza zbiorowa petycja 124 ojców i dwóch lekarzy położników do Komisji Ochrony Macierzyństwa i Małego Dziecka przy Radzie Światowej.

Grudzień 81. Na XW Światowym Kongresie Stowarzyszenia Położników po raz pierwszy występują przeciwko fukamizacji grupy lekarzy i psychologów.

Styczeń 82. Powstaje grupa inicjatywna WEPI (nazywana tak według inicjałów założycieli), jednocząca lekarzy, psychologów, socjologów, filozofów i prawników. To właśnie grupa WEPI rozpoczęła i doprowadziła do końca walkę, o przyjęcie Poprawki.

Luty 82. Pierwszy mityng przeciwników fukamizacji przed gmachem Światowej Rady.

Czerwiec 82. Formalne ukonstytuowanie się opozycji wobec „Ustawy” wśród członków Komisji Ochrony Macierzyństwa i Małego Dziecka.

Dalsza chronologia wydarzeń moim zdaniem nie jest już interesująca. Czas (trzy i pół roku) potrzebny Światowej Radzie na wszechstronne przestudiowanie zagadnienia i przyjęcie Poprawki jest czasem dość typowym. Za to nietypowa wydaje mi się proporcja miedzy ogromną liczbą zwolenników Poprawki i liczbą ekspertów. Przeważnie masowi zwolennicy nowego prawa — to minimum dziesięć milionów ludzi, eksperci zaś reprezentujący ich interesy (prawnicy, socjologowie, specjaliści w danej dziedzinie) — to zaledwie kilkadziesiąt osób. W naszym przypadku masowi zwolennicy Poprawki (kobiety odmawiające zgody, ich mężowie, krewni, przyjaciele, sympatycy, osoby popierające ruch z przyczyn religijnych lub filozoficznych) właściwie nigdy nie byli naprawdę masowi. Liczba uczestników ruchu nigdy nie przewyższała pół miliona. Jeżeli zaś chodzi o specjalistów, to jedna tylko grupa WEPI w chwili przyjęcia Poprawki liczyła 536 specjalistów.

5. Po przyjęciu Poprawki odmowy nadal trwały, chociaż zmniejszyła się ich liczba i to znacznie. Ale co najważniejsze — w ciągu całego 85 roku zmienił się charakter epidemii. Ściślej mówiąc, nie można już teraz tego zjawiska nazwać epidemią. Jakie by istniały prawidłowości („łańcuchy odmowy”, koncentracja w określonych punktach geograficznych), wszystkie znikły. Teraz każdy przypadek odmowy nosi absolutnie przypadkowy, jednostkowy charakter, przy czym uzasadnienia typu A i B w ogóle znikły, przeważa powoływanie się na Poprawkę. Z tego widocznie powodu, faktów odmowy nie uważa się za przejaw fukamifobii. Ciekawe, że wiele kobiet, które w swoim czasie kategorycznie nie zgadzały SIĘ na fukamizacje, a także aktywnie uczestniczyły w ruchu zwolenników Poprawki, obecnie całkowicie utraciły zainteresowanie tym problemem i przy porodzie nawet nie wykorzystują prawa odwołania się do Poprawki. Z kobiet, które nie wyraziły zgody na fukamizacje wiatach 81–85, przy następnych porodach nadal nie zgadzało się zaledwie 12 %. Trzecia odmowa fukamizacji zdarza się niezmiernie rzadko, w ciągu piętnastu lat zarejestrowano kilka przypadków.

6. Uważam za konieczne szczególne zwrócenie uwagi na dwie okoliczności:

A) Prawie zupełne znikniecie fukamifobii po przyjęciu Poprawki objaśnia się zwykle dobrze znanymi czynnikami natury psychosocjologicznej. Współczesny człowiek akceptuje tylko te ograniczenia-i obowiązki, które wypływają z moralno-etycznych zasad rządzących społecznością. Każde inne ograniczenie, czy też zobowiązanie innego rodzaju, człowiek odbiera z uczuciem (nieuświadomionej) wrogości i (instynktownego) wewnętrznego sprzeciwu. Wobec tego naturalne jest, że zwalczywszy przymus fukamizacji, człowiek traci powód do wrogości i zaczyna traktować fukamizacje neutralnie, jak każdy zwyczajny zabieg medyczny.

Zgadzając się w całości z przytoczonymi wyżej argumentami, niemniej jednak podkreślam możliwość innej interpretacji, interesującej z punktu widzenia tematu 009. Konkretnie — cała zreferowana przez mnie historia pojawienia się i zniknięcia fukamifobii daje się znakomicie wytłumaczyć jako rezultat ukierunkowanego i precyzyjnie obliczonego działania obcej i rozumnej woli.

B) Epidemia fukamifobii dokładnie zbiega się w czasie z pojawieniem się „syndromu pingwina” (patrz mój raport-meldunek nr 011/99).

Sapienti sat

Tojwo Głumow

(koniec Dokumentu 4)

Teraz już mogę stwierdzić z całkowitą pewnością, że właśnie ten konkretny raport-meldunek spowodował w mojej świadomości jakby zrzucenie pętających ją więzów, co w ostatecznym rezultacie doprowadziło mnie do Wielkiej Iluminacji. I przy tym, chociaż brzmi to teraz dosyć zabawnie, ten zwrot zaczął się od mimowolnej irytacji, którą wywołały u mnie niedwuznaczne i dość prostackie aluzje Tojwo do jakoby złowieszczej roli „wertykalistów” w historii Poprawki. W oryginale raportu ten akapit jest upstrzony grubymi, czerwonymi podkreśleniami — świetnie pamiętam, że zamierzałem solidnie zmyć Tojwo głowę za to, że do takiego stopnia puścił wodze swojej fantazji. Ale wtedy właśnie dotarły do mnie informacje o wizycie Szamana w Instytucie Dziwaków, nareszcie doznałem olśnienia i zapomniałem o zmywaniu jakichkolwiek głów.

Moja sytuacja była okropna, ponieważ nie miałem z kim porozmawiać. Po pierwsze nie miałem żadnych propozycji. A po drugie nie wiedziałem, z kim jeszcze mogę rozmawiać, a z kim już mi nie wolno. Znacznie później wypytywałem swoich pracowników, czy moje zachowanie w te straszne (dla mnie) kwietniowe dni 99-ego roku nie wydało im się cokolwiek dziwne. Sandro był wtedy zajęty tematem „Rip Van Winkle”, sam znajdował się w stanie absolutnego oszołomienia i dlatego nic nie zauważył. Grisza Serosowin twierdził, że byłem wtedy szczególnie skłonny do przemilczeń i na każdą jego inicjatywę odpowiadałem zagadkowym uśmiechem. A Kikin jak to Kikin — dla niego już wtedy było „wszystko jasne”. Zaś Tojwo Głumowa moje ówczesne zachowanie niewątpliwie musiało doprowadzać do szału. I doprowadzało. Tylko że ja naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić! Ganiałem swoich pracowników jednego po drugim do Instytutu Dziwaków, za każdym razem czekałem, co z tego wyniknie, nigdy nic nie wynikało, wiec goniłem tam następnego i znowu czekałem.

W tym samym czasie Gorbowski umierał u siebie w Krasławie.

W tym samym czasie Atos-Sidorow czekał aż go znowu położą do szpitala i nie było żadnej pewności, że kiedyś jeszcze z. niego wyjdzie.

W tym samym czasie Dania Łogowienko pierwszy raz po wieloletniej przerwie wprosił się do mnie na herbatę i przez cały wieczór wspominał jakieś nieistotne głupstwa z dawnych lat.

W tym czasie nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji.

I wtedy wybuchła ta historia w Małej Peszy.

Nocą, z piątego na szósty maja, wyrwała mnie z łóżka służba awaryjna. W Małej Peszy (nad rzeką Peszą, która wpada do Zatoki Czeskiej Morza Barentsa) pojawiły się jakieś potwory, które spowodowały wybuch paniki wśród mieszkańców osiedla Grupa awaryjna w drodze, śledztwo trwa.

Zgodnie z obowiązującą pragmatyką byłem zobowiązany wysłać na miejsce wypadku któregoś ze swoich inspektorów. Posiałem Tujwo.

Niestety raport — meldunek inspektora Głumowa o wydarzeniach; jego działalności w Małej Peszy zaginął. Mnie w każdym razie nie udało się go odnaleźć. Tymczasem bardzo chciałbym pokazać, w jaki sposób Tojwo prowadził dochodzenie i to pokazać możliwie szczegółowo, dlatego więc będę musiał uciec się do rekonstrukcji wydarzeń, opartej na mojej pamięci i na rozmowach z uczestnikami tych wydarzeń.

Nietrudno zauważyć, że proponowana rekonstrukcja (jak również wszystkie następne) zawiera oprócz niewątpliwych, potwierdzonych faktów również pewne opisy, metafory, epitety, dialogi i inne elementy literatury pięknej. Bo jednak chciałbym, aby czytelnik zobaczył przed — sobą żywego Tojwo, takiego jakim go pamiętam. A same dokumenty do tego nie wystarczą. Zresztą, jeżeli się chce, można traktować moje rekonstrukcje jako szczególnego rodzaju zeznania świadka.

* * *

MAŁA PESZĄ. 6 MAJA 99 ROKU. WCZESNE RANO.

Z góry osiedle Mała Peszą wyglądało tak, jak powinno wyglądać takie osiedle o godzinie czwartej rano. Sennie. Spokojnie. Pusto. Około dziesięciu różnobarwnych dachów półkolem, placyk zarośnięty trawą, kilka gliderów stojących tu i ówdzie na skarpie nad rzeką. Rzeka wydawała się nieruchoma, bardzo zimna i nieżyczliwa, strzępy białawej mgły wisiały nad sitowiem po przeciwnej stronie.

Na ganku klubu stał człowiek z głową zadartą do góry i śledził wzrokiem glider. Jego twarz wydała się Tojwo znajoma i nie było w tym nic dziwnego — Tojwo znał wielu ze służby awaryjnej, mniej więcej co drugiego.

Posadził maszynę obok ganku i wyskoczył na wilgotną trawę. Ranek był tu zimny. Człowiek na ganku miał na sobie ogromną puchatą kurtkę z mnóstwem specjalnych kieszeni, z gniazdkami do najróżniejszych butli, regulatorów, gaśnic oraz innych przedmiotów koniecznych w czasie pełnienia służby.

— Dzień dobry — powiedział Tojwo. — Bazyli, jeśli się nie mylę?

— Witaj, Głumow — odparł tamten, wyciągając rękę. — Zgadza się Basile. Dlaczego tak długo? Tojwo wyjaśnił mu, że zero-T tu, w Małej Peszy, nie wiadomo dlaczego nie przyjmuje, że wyrzuciło go w Dolnej Peszy, że musiał wziąć tam glider i lecieć dodatkowe czterdzieści minut ponad rzeką.

— Jasne — powiedział Basile i obejrzał się na pawilon. — Tak właśnie myślałem. Rozumiesz, oni w panice prawie rozwalili swoją zero-kabine.

— To znaczy, że nikt z nich do tej pory nie wrócił?

— Nikt.

— I nic więcej się nie działo?

— Nic. Nasi zakończyli oględziny półtorej godziny temu, nie znaleźli nic istotnego i wrócili przeprowadzać analizy. Mnie zostawili, żebym nikogo nie wpuszczał i przez ten cały czas reperowałem zero-kabine.

— Zreperowałeś?

— Raczej tak.

Domki w Małej Peszy były stare, zbudowane w ubiegłym stuleciu, utylitarna architektura, naturyzowana organika, jadowicie odblaskowe kolory — skutek starości. Wokół każdego domku — gęste zarośla czarnej porzeczki, bzu, polarnych truskawek, a od razu za półkolem domów las, żółte pnie gigantycznych sosen, szarozielone we mgle iglaste korony, a nad nimi już dosyć wysoko — szkarłatny dysk słońca na północnym wschodzie…

— Jakie analizy? — zapytał Tojwo,

— No, znaleźliśmy tu sporo śladów… To paskudztwo wylazło najwidoczniej z tej tam willi i rozpełzło się na wszystkie strony… — Basile zaczął pokazywać rękami. — Na krzakach, na trawie, gdzieniegdzie na werandach został wyschnięty śluz, jakieś łuski, grudki czegoś takiego…

— A co widziałeś na własne oczy?

— Nic. Kiedy przylecieliśmy, wszystko wyglądało dokładnie jak teraz, tylko mgła jeszcze wisiała nad rzeką.

— To znaczy, że świadków nie ma?

— Najpierw myśleliśmy, że uciekli wszyscy co do jednego. Ale później okazało się, że nie. O, w tamtym domku, ostatnim, na samym brzegu, świetnie sobie żyje dosyć sędziwa osoba, która nie miała najmniejszego zamiaru uciekać…

— Dlaczego? — zapytał Tojwo.

— Nie mam pojęcia! — odpowiedział Basile, unosząc brwi i rozkładając ręce. — Wyobrażasz sobie? Dookoła panika, wszyscy latają jak opętani, drzwi zero-kabiny wyrwali z korzeniami, a ta jak gdyby nigdy nic… Potem my przylatujemy, rozwijamy szyki bojowe, szable do boju, bagnet na broń i wtedy ona wychodzi na ganek i surowym głosem prosi nas o zachowanie ciszy, ponieważ swoimi wrzaskami przeszkadzamy jej spać!

— A czy rzeczywiście była panika? — zapytał Tojwo.

— I to jeszcze jaka — powiedział Basile, ostrzegawczo unosząc dłoń. — Było tu osiemnaście osób, kiedy się to wszystko zaczęło. Dziewięcioro zwiało na gliderach. Pięcioro uciekło przez kabinę. A troje oszalałych ze strachu popędziło do lasu, tam zabłądzili, tak że odnaleźliśmy ich z najwyższym trudem. Możesz nie mieć żadnych wątpliwości, była panika, była… Była panika, były jakieś potwory i nawet ślady zostały. Ale dlaczego staruszka się nie przestraszyła, tego nie wiemy. W ogóle jest jakaś dziwna, ta staruszka. Słyszałem na własne uszy, jak oświadczyła naszemu dowódcy: „Trochę późno przylecieliście, gołąbeczki. Nic im już nie pomożecie. Wszystkie zginęły…”

Tojwo zapytał:

— Co ona miała na myśli?

— Nie wiem — odparł Basile z niezadowoleniem. — Przecież mówię, dziwna jakaś staruszka. Tojwo spojrzał na jadowicie różową willę, zawierającą dziwną staruszkę. Ogródek wokół domu był wyraźnie znacznie bardziej zadbany. Obok stał glider.

— Nie radzę jej niepokoić — powiedział Basile. — Lepiej niech się sarna obudzi, może wtedy…

W tym momencie Tojwo wydęto się, że za jego piecami coś się rusza i gwałtownie się odwrócił. Zza drzwi klubu wyzierała blada twarz o szeroko otwartych, przerażonych oczach. Przez kilka sekund nieznajomy milczał, następnie jego bezkrwiste wargi poruszyły się i człowiek powiedział ochrypłym głosem:

— Wyjątkowo głupia historia, prawda?

— Stop, stop — dobrodusznie przerwał mu Basile i ruszył przed siebie, wystawiając dłonie. — Przepraszam, ale nie wolno tu wchodzić. Służba awaryjna.

Niemniej jednak nieznajomy przekroczył próg i natychmiast przystanął.

— Właściwie ja na nic nie pretenduje — powiedział i odkaszlnął. — Ale okoliczności… Proszę, mi powiedzieć, czy Grigorij i Ela już wrócili?

Wyglądał dosyć niezwykle. Miał na sobie futrzaną doche, której poły rozchylały się tak, że można było zobaczyć bogato wyszywane futrzane buty, jak również jaskrawą letnią siatkową koszule, jakie najchętniej nosili wtedy mieszkańcy ziem stepowych. Tak na oko mógł mieć 40–50 lat, twarz prostoduszna i sympatyczna, tylko jakby zbyt blada — może ze strachu, może z zażenowania.

— Nie, nie — odpowiedział Basile, nacierając na niego z bliska. — Nikt nie wrócił, trwa dochodzenie i nikogo nie wpuszczamy…

— Poczekaj, Basile powiedział Tojwo. — Kim są Grigorij i Ela? — zapytał nieznajomego.

— Zdaje się, że znowu trafiłem nie tam, gdzie chciałem… — odezwał śle z jakąś powiedziałbym nawę! rozpaczą i spojrzał przez ramie, tam, gdzie w głębi pawilonu połyskiwały polerowane powierzchni; kabiny zero-T. — Przepraszam, to jest… m-m-m… O Boże, znowu zapomniałem… Mała Peszą? Czy in nie?

— To jest Mała Peszą — powiedział Tojwo.

— No to w takim razie musi pan go znać… Grigorij Jarygin… Jeśli dobrze zrozumiałem, spędza tu każde lato… i nagle zawołał z radością pokazując palcem. O, w tamtej wilii! Tam na werandzie wisi mój płaszcz!

Wszystko z miejsca się wyjaśniło. Nieznajomy okazał się świadkiem. Nazywał się Anatolij Siergiejewicz Krylenko, był zootechnikiem i rzeczywiście pracował w stepach — w agzirskim kombinacie rolnym. Wczoraj, na corocznej wystawie nowości w Archangielsku, najzupełniej przypadkowo wpadł na swojego szkolnego przyjaciela Grigorija Jarygina, którego nie widział prawie od dziesięciu lat. Oczywiście Jarygin zaciągnął go do siebie, to znaczy tutaj, cło tej…o, do diabła, znowu wyleciało… no, do tej Małej Peszy. Spędzili wspaniały wieczór we trójkę: on, Jarygin i żona Jarygina, Ela, pływali łodzią, spacerowali po lesie, mniej więcej około dziesiątej wrócili do domu, do tej tam willi, zjedli kolacje i usiedli na werandzie, żeby wypić herbatę. Było zupełnie jasno, z rzeczki dobiegały dziecięce głosy, było ciepło i zdumiewająco pachniały polarne truskawki. A potem Anatolij Siergiejewicz Krylenko nagle zobaczył oczy…

W tej najważniejszej części swojej opowieści Anatolij Siergiejewicz stał się, mówiąc łagodnie, dosyć niewyraźny. Tak jakby nadaremnie próbował opowiedzieć jakiś koszmarny, poplątany sen.

Oczy patrzyły z ogródka… zbliżały się, ale cały czas nie ruszały się z ogródka… Dwoje ogromnych oczu, powodujących mdłości… Bez przerwy coś po nich spływało… A z boku po lewej stronie było jeszcze trzecie… a może trzy? I coś zwalało się, zwalało, zwalało przez balustradę werandy, podpływało już pod nogi… I do tego absolutnie nie można było się ruszyć. Grigorij gdzieś przepadł, nie widać nigdzie Grigorija. Ela jest gdzieś blisko, ale też jej nie widać, tylko słychać, jak histerycznie krzyczy… a może się śmieje… W tym momencie gwałtownie otwarły się drzwi do pokoju. Pokój po pas wypełniały galaretowe, drgające cielska, a oczy tych cielsk były tam, na zewnątrz, w ogródku…

Anatolij Siergiejewicz zrozumiał, że zaczyna się to, co najstraszniejsze. Wyszarpnął nogi z przyklejonych do podłogi sandałów, przeskoczył przez stół, wypadł do lasu i kiedy obiegł dom dookoła…Nie, nie obiegł domu, wybiegł do lasu, ale nie wiadomo dlaczego znalazł się na placu… biegł, gdzie oczy poniosą i nagle zauważył pawilon klubu i w otwartych drzwiach błysnęła liliowa iskra zero-T, zrozumiał, że jest uratowany. Jak bomba wpadł do kabiny, na chybił trafił zaczął naciskać klawisze, aż wreszcie automat się włączył…

W tym momencie tragedia się skończyła, a rozpoczęła komedia. Zero-T wyrzucił Anatolija Siergiejewicza w osiedlu Roosevelt na wyspie Piotra Pierwszego. Ta wyspa leży na Morzu Bellingshausena, termometr wskazuje czterdzieści dziewięć stopni poniżej zera, szybkość wiatru 18 metrów na sekundę, osiedle z powodu panującej tam właśnie zimy jest pawie puste.

Zresztą w klubie polarników automatyka była sprawna, ciepło, przytulnie, a w barze, jak wspaniała tęcza świecą naczynia z płynami do rozjaśniania ciemności polarnych nocy. Anatolij Siergiejewicz w swojej siatkowej koszulce i w szortach, jeszcze mokry od herbaty i straszliwych przejść, otrzymuje chwile, niezbędnego wytchnienia i powolutku wraca do siebie. I kiedy już wrócił, przede wszystkim, jak tego należało oczekiwać, ogarnia go palący wstyd. Dociera do niego, że w panice uciekł jak ostatni tchórz — o takich tchórzach do tej chwili najwyżej zdarzało mu się czytać w historycznych powieściach. Przypomina sobie, że opuścił Ele, i co najmniej jeszcze jedną kobietę, którą zauważył w sąsiedniej willi. Przypomina sobie dziecięce głosy nad rzeką i rozumie teraz, że te dzieci również opuścił. Ogarnia go rozpaczliwa potrzeba działania, ale — charakterystyczne — potrzeba ta rodzi się bynajmniej nie od razu, a po drugie, kiedy już je zrodziła, dosyć długo współistnieje z nie dającym się opanować przerażeniem na samą tylko myśl o tym, że trzeba wrócić tam, na werandę, znaleźć się w polu widzenia tych koszmarnych, cieknących oczu, w pobliżu obrzydliwych, galaretowatych cielsk…

Grupa hałaśliwych glacjologów, która z trzaskającego mrozu wpadła do klubu, zastała Anatolija Siergiejewicza na żałosnym załamywaniu rąk — wciąż jeszcze nie mógł się na nic zdecydować. Glacjologowie wysłuchali jego opowieści ze szczerym współczuciem i natychmiast postanowili wrócić razem z nim na straszną werandę. Jednakże wtedy okazało się, że Anatolij Siergiejewicz nie tylko nie zna zero-indeksu osiedli, a na dodatek zapomniał, jak się samo osiedle nazywa. Mógł tylko powiedzieć, że to gdzieś niedaleko Morza Barentsa, na brzegu niewielkiej rzeki w strefie polarnej kosówki. Wtedy glacjologowie spiesznie przyodziali Anatolija Siergiejewicza odpowiednio do miejscowego klimatu i przez wyjącą zamieć powlekli go do sztabu osiedla na przełaj, przez potworne zaspy, w towarzystwie gigantycznych psów przypominających dzikie zwierzęta… I oto w sztabie przed pulpitem WMI któremuś z polarników przyszła do głowy bardzo rozsądna myśl, ze to nie żadne żarty. Te potwory niewątpliwie albo uciekły i jakiegoś zwierzyńca, albo — aż strach pomyśleć — z jakiegoś laboratorium, zajmującego się konstruowaniem biomechanizmów. W każdym wypadku, chłopcy, nie ma co się tu zajmować improwizacją, trzeba zawiadomić służbę awaryjna.

I zawiadomili Centralną Awaryjną. W Centralnej Awaryjnej podziękowali i powiedzieli, że przyjmą do wiadomości. Po pół godzinie dyżurny Awaryjnej sam zadzwonił do sztabu, powiedział, że informacja została potwierdzona i poprosił Anatolija Siergiejewicza. Anatolij Siergiejewicz w najbardziej ogólnych zarysach opisał, co śle z nim działo i jak doszło do lego, że znalazł się na wybrzeżu Antarktydy. Dyżurny uspokoił go również w tym sensie, że nikt nie ucierpiał, mąż i żona Jaryginowie są cali i zdrowi, i że rano prawdopodobnie do Małej Peszy można będzie wrócić, a teraz on, Anatolij Siergiejewicz, powinien wziąć coś na uspokojenie i położyć się, żeby odpocząć.

I Anatolij Siergiejewicz wziął coś na uspokojenie, i na miejscu, w sztabie, położył się, na kanapie, ale nie spał nawet godziny, kiedy znowu zobaczył cieknące oczy nad balustradą werandy, usłyszał histeryczny śmiech Eli i obudził się od nieznośnego wstydu.

— Nie — powiedział Anatolij Siergiejewicz — oni mnie nie zatrzymywali. Widocznie rozumieli mój stan… Nigdy nie przypuszczałem, że może mi się wydarzyć coś podobnego. Oczywiście nie jestem Zwiadowcą ani Progrecorem… ale i mnie zdarzały się w życiu trudne sytuacje, i zawsze zachowywałem się zupełnie przyzwoicie… Nie rozumiem, co się ze mną stało. Próbuje to wyjaśnić sam ze sobą i nic tego nie wychodzi… Jakby coś na mnie naszło… — nagle zaczęły mu latać oczy. — Teraz też rozmawiam z wami, a w środku jestem niby zlodowaciały… Może myśmy się czymś zatruli?

— Czy zdaniem pana nie mogła to być halucynacja? — zapytał Tojwo.

Anatolij Siergiejewicz skulił się jakby z zimna i spojrzał w kierunku domku Jaryginów.

— N-nie wiem… — powiedział. — Nie, nie mam zdania na ten temat.

— Dobrze, chodźmy zobaczyć — zaproponował Tojwo.

— Mam iść z wami? — zapytał Basile.

— Niekoniecznie — powiedział Tojwo. — Ja jeszcze długo będę tu łaził tam i z powrotem. A ty trzymaj twierdze.

— A jeńców brać? — zapytał rzeczowo Basile.

— Koniecznie — powiedział Tojwo. — Jeńcy są mi potrzebni. Wszyscy, którzy cokolwiek widzieli na własne oczy.

I Tojwo z Anatolijem Siergiejewiczem poszli przez plac. Anatolij Siergiejewicz wyglądał zdecydowanie i poważnie, ale im bardziej zbliżali się do domu, tym większe napięcie malowało się na jego twarzy, wyraźniej zaciskały się szczeki, a dolną wargę przygryzł tak, jakby starał się opanować silny ból. I Tojwo uznał za stosowne dać mu chwile wytchnienia. Zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt kroków od żywopłotu, jakoby po to, żeby raz jeszcze rozejrzeć się po okolicy i zaczął zadawać pytania. A czy był ktoś w tym domku po prawej? Ach, tam było ciemno? A po lewej? Kobieta… Tak, tak, pamiętam, już pan mówił. Tylko jedna kobieta i nikt więcej? A czy nie było tu w pobliżu glidera?

Tojwo zadawał pytania, Anatolij Siergiejewicz odpowiadał, a Tojwo kiwał głową z bardzo poważną miną, z całej siły starając się pokazać, jak istotne dla dochodzenia jest to wszystko, co właśnie słyszy. I stopniowo Anatolij Siergiejewicz zebrał się w sobie, rozluźnił wewnętrznie, tak że na werandę weszli prawie jak koledzy.

Na werandzie panował nieporządek. Stół stał ukosem, jedno krzesło było przewrócone, cukiernica potoczyła się w kąt, znacząc swoją drogę pasmem cukru. Tojwo dotknął czajniczka na herbatę — był jeszcze gorący. Kątem oka spojrzał na Anatolija Siergiejewicza, który znowu pobladł i zacisnął szczeki. Patrzył na parę sandałów, sieroco przytulonych do siebie pod daleko stojącym krzesłem. Widocznie były to jego sandały. Były zapięte i wydawało się niepojęte, jak udało się wyrwać z nich stopy. Zresztą żadnych zacieków ani na nich, ani pod nimi, ani w ogóle gdziekolwiek obok, Tojwo nie zauważył.

— Zdaje się, że tu nikt nie uznaje domowych cyberów — powiedział Tojwo rzeczowym tonem, żeby sprowadzić Anatolija Siergiejewicza ze świata przeżytego koszmaru w świat codziennego bytu.

— Tak… — wymamrotał Anatolij Siergiejewicz. — To znaczy… Zresztą kto ich dzisiaj uznaje?… Widzi pan — moje sandały…

— Widzę. — powiedział Tojwo obojętnie. — Czy wszystkie okienne ramy były podniesione lak jak teraz?

— Nie pamiętam. Ta była podniesiona, tedy wyskoczyłem.

— Rozumiem — powiedział Tojwo i spojrzał na ogródek.

Tak, tu były ślady. Śladów było dużo — zgniecione i połamane krzaki, zdewastowany klomb, trawa pod balustradą werandy wyglądała tak, jakby się po niej tarzało stado koni. Jeżeli były tu jakieś zwierzęta, to zwierzęta wyjątkowo niezgrabne, zwaliste, nie skradały się do domu, tylko sunęły jak czołgi. Z placu, przez krzaki, po przekątnej i przez otwarte okno prosto do pokojów…

Tojwo wszedł na werandę i pchnął drzwi do domu. Tam żadnego nieporządku nie było. A mówiąc ściślej, żadnego takiego nieporządku, który mogłyby zrobić ciężkie, niezgrabne cielska.

Kanapa. Trzy fotele. Nie widać stolika. Należy przypuszczać, że jest tu tylko jeden wbudowany pulpit, w poręczy fotela pana domu. Serwis — systemu „polikryształ” — w pozostałych fotelach i w kanapie. Na przeciwległej ścianie pejzaż Lewitana, staroświecka chromofotograficzna kopia ze wzruszającym trójkątem w lewym dolnym rogu, żeby nie daj Boże, jakiś znawca nie pomyślał, że to oryginał. A na ścianie po lewej stronie — rysunek piórkiem w drewnianej, ręcznie robionej ramie, gniewna kobieca twarz. Bardzo piękna zresztą…

Przy dokładniejszych oględzinach Tojwo zauważył na podłodze ślady zelówek — widocznie ktoś ze służby awaryjnej. Przeszedł ostrożnie przez salon do sypialni. Ślady prowadziły tylko w jednym kierunku, tamten człowiek wyszedł oknem sypialni. No i podłogę w salonie pokrywała cieniutka warstwa brązowawego pyłu. I nie tylko podłogę. Siedzenia foteli. Parapety. A na ścianach tego pyłu nie było.

Tojwo wrócił na werandę. Anatolij Siergiejewicz siedział na stopniach ganku. Polarną doche zrzucił, a o futrzanych butach najwidoczniej zapomniał i dlatego wyglądał dosyć idiotycznie. Do swoich sandałów nawet się nie dotknął, nadal stały pod krzesłem. Żadnych zacieków w ich pobliżu nie było, ale i same sandały, i podłoga obok — wszystko było przypudrowane tym samym brązowawym pyłem.

— No i co słychać? — zapytał Tojwo jeszcze od progu.

Anatolij Siergiejewicz pomimo to wzdrygnął się i gwałtownie odwrócił.

— Nic… powoli przychodzę do siebie…

— I bardzo dobrze. Niech pan bierze swój płaszcz i może pan wracać do domu. Czy może woli pan zaczekać na Jaryginów?

— Właściwie nie wiem — powiedział niezdecydowanie Anatolij Siergiejewicz.

— Jak pan sobie życzy — powiedział Tojwo. — W każdym razie żadnego niebezpieczeństwa tu nie nie ma i nie będzie.

— Coś pan z tego zrozumiał? — zapytał Anatolij Siergiejewicz wstając.

— Coś niecoś. Potwory rzeczywiście tu były, ale tak naprawdę nie są niebezpieczne. Mogą bardzo przestraszyć i nic więcej.

— Chce pan powiedzieć, że one były sztuczne?

— Na to wygląda.

— Ale w jakim celu? Kto?

— Będziemy to wyjaśniać — powiedział Tojwo.

— Wy będziecie wyjaśniać, a one tymczasem jeszcze kogoś… nastraszą.,

Anatolij Siergiejewicz wziął swój płaszcz z balustrady, chwile stał wpatrzony w swoje futrzane buty. Wydawało się, że za moment usiądzie i zacznie je gwałtownie zdzierać z nóg. Ale zapewne nawet ich nie widział.

— Mówi pan, mogą tylko przestraszyć — wycedził, nie podnosząc oczu. — Gdyby tylko — przestraszyć! One, wie pan, mogą złamać człowieka!

Szybko spojrzał na Tojwo, odwrócił oczy i nie odwracając się więcej, zaczął schodzić po stopniach, potem dalej po zmiętej trawie, przez zdewastowany żywopłot, na ukos przez plac, przygarbiony, bezsensowny w długich futrzanych butach polarnika i wesolutkiej jaskrawej koszulce, poszedł wciąż przyspieszając kroku w kierunku żółtego pawilonu klubu, ale w połowie drogi gwałtownie skręcił w lewo, wskoczył w glider, który stal przed sąsiednią willą i świecą wzbił się w bladogranatowe niebo.

Była godzina szósta rano.

* * *

To moje pierwsze doświadczenie rekonstrukcji. Bardzo się starałem. Moją prace komplikował fakt, że nigdy nie byłem w Małej Peszy, jednakże miałem do swojej dyspozycji dostatecznie dużo kaset wideo nagranych przez Tojwo Głumowa, ludzi ze służby awaryjnej i ekipę Fleminga. Tak że w każdym razie za dokładność topografii ręczę. Również uważam za możliwe ręczyć za autentyczność dialogów. Poza wszystkim chciałbym również pokazać, jak wyglądało wtedy typowe dochodzenie. Wypadek. Służba awaryjna. Wyjazd inspektora wydziału MW. Pierwsze wrażenia (najczęściej słuszne) — czyjaś nieostrożność albo głupi żart. I narastające rozczarowanie, znowu nie to, znowu pudło; najlepiej byłoby machnąć na wszystko ręką, wrócić do domu, wyspać się. Zresztą tego w mojej rekonstrukcji nie ma. Jest gdzieś miedzy wierszami.

Teraz kilka słów o Flemingu.

To nazwisko kilkakrotnie pojawi się w moich pamiętnikach, ale spieszę uprzedzić, że człowiek ten nie miał żadnego związku z Wielką Iluminacją. W tamtych czasach nazwisko Aleksandra Jonatana Fleminga było bardzo dobrze znane w KOMKONie-2. Był najwybitniejszym specjalistą w dziedzinie konstruowania sztucznych organizmów. W swoim instytucie w Sydney, a także w licznych filiach tego instytutu z nieopisaną pracowitością i zuchwałością wysmażał nieprzebrane mnóstwo najdziwaczniejszych istot, na których stworzenie MATCE Naturze nie starczyło fantazji i umiejętności. Jego współpracownicy w swoim zapale nieustannie łamali obowiązujące prawa i ograniczenia Rady Światowej w dziedzinie pogranicznych eksperymentów. Przy całym naszym mimowolnym, czysto ludzkim podziwie dla geniuszu Fleminga, jednocześnie nie cierpieliśmy go za jego bezpardonową bezczelność, zupełny brak sumienia i absolutnie nie pasującą do tego przebiegłość. Dzisiaj każdy uczeń wie, co to biokompleksy Fleminga albo, powiedzmy, żywe studnie Fleminga. Ale w tamtych czasach jego popularność miała charakter raczej skandalizujący.

Dla mojego przekazu jest ważne, że jedna z filii instytutu Fleminga znajdowała się właśnie przy ujściu rzeki Peszy, w naukowym osiedlu w Dolnej Peszy, zaledwie czterdzieści kilometrów od Małej Peszy. I kiedy mój Tojwo dowiedział się o tym, o ile go dobrze zrozumiałem, nie mógł nie nadstawić uszu i nie powiedzieć sobie w myśli: „Aha, już wiem, czyja to robota!”

I jeszcze jedno. Kraboraki, o którym będzie mowa poniżej, to jeden z najpożyteczniejszych tworów Fleminga, który po raz pierwszy pojawił się na świecie, kiedy Aleksander Jonatan był jeszcze młodym pracownikiem rybnej farmy nad jeziorem Onega. Te kraboraki okazały się stworzeniami niezwykłymi jeśli chodzi o ich właściwości smakowe, ale na całej Północy nie wiadomo dlaczego zaaklimatyzowały się tylko w maleńkich strumykach? dopływach Peszy.

* * *

MAŁA PESZĄ. 6 MAJA 99 ROKU. 6 GODZINA RANO.

5 maja około 11 wieczór w letniskowym osiedlu Mała Peszą (trzynaście domków, osiemnastu mieszkańców) powstała panika. Przyczyną paniki było pojawienie się w osiedlu pewnej (nieznanej) liczby quasibiologicznych istot o nadzwyczaj odpychającym, a nawet przerażającym wyglądzie. Istoty te ruszyły na osiedle z willi nr 7 w dziewięciu wyraźnie określonych kierunkach, które można określić na podstawie pomiętej trawy, połamanych krzaków, a także plam wyschniętego śluzu na liściach, płytach okładzin, zewnętrznych ścianach domów i na parapetach. Wszystkie dziewięć tras kończy się wewnątrz pomieszczeń mieszkalnych, to znaczy w willach nr l, 4,10 (na werandach), 2,3,9,12 (w salonach), 6,11 i 13 (w sypialniach). Wille nr 4 i 9, jak można przypuszczać, są nie zamieszkane…

Jeżeli chodzi o wille nr 7, z której zaczęło się najście, to wyraźnie ktoś tam mieszkał i jedno tylko pozostawało do wyjaśnienia — kim był ten człowiek. Głupim żartownisiem czy nieodpowiedzialnym fajtłapą? Czy naumyślnie wypuścił embriofory, czy nie zauważył, kiedy same wylazły? Jeśli przegapił, to czy przez zbrodnicze niedbalstwo, czy z braku elementarnych kwalifikacji?

Jednak dwie rzeczy jakby tu nie pasowały. Tojwo nie znalazł żadnych śladów po otoczkach embriofor. To po pierwsze. A po drugie początkowo w żaden sposób nie udawało mu się ustalić danych personalnych mieszkańca domku nr 7. Albo mieszkańców.

Na szczęście nasza zamieszkała Ziemia w zasadzie urządzona jest dosyć sprawiedliwie. Na placu nagłe rozległy się gromkie głosy i po chwili wyjaśniło się, że poszukiwany mieszkaniec zjawił się w centrum wydarzeń we własnej osobie i na dodatek nie sarn, tylko z gościem.

Był to krepy, jakby odlany z żelaza mężczyzna w polowym kombinezonie i z brezentowym workiem, z którego dolatywały dziwne szeleszczące i skrzypiące dźwięki. Gość zaś żywo przypominał Tojwo starego, dobrego Duremara świeżo wydobytego ze stawu ciotki Tortilli — wysoki, długowłosy, długonosy, chudy, w nieokreślonej chlamidzie oblepionej wysychającym mułem. Natychmiast okazało się, że żelazny lokator nazywa się Ernst Jurgen, że pracuje jako operator-ortomistrz na Tytanie, na Ziemi jest na urlopie… co roku dwa miesiące urlopu spędza na Ziemi, miesiąc w zimie, miesiąc w lecie, i w lecie zawsze tutaj w Peszy, w tym właśnie domku… Jakie znowu potwory? Kogo pan właściwie ma na myśli, młody człowieku? Jakie potwory mogą być w Małej Peszy, niech się pan zastanowi, nie macie w służbie awaryjnej nic lepszego do roboty, czy co?

Za to Duremar, przeciwnie, okazał się istotą całkowicie ziemską, prawie tubylcem. Nazywał się Tołstow Lew Nikołajewicz. Ale co innego było w nim interesujące. Okazało się, że mieszka na stałe i pracuje zaledwie czterdzieści kilometrów stąd, w Dolnej Peszy, gdzie, jak się okazuje, już od kilku lat działa filia firmy znanego nam dobrze Fleminga!

Dodatkowo jeszcze się okazało, że Ernst Jurgen i jego dawny przyjaciel Lowa są wybrednymi smakoszami. Corocznie spotykają się tu, w Małej Peszy, ponieważ mniej więcej pięć kilometrów dalej z biegiem rzeki, wpada do Peszy maleńki strumyk, w którym żyją jakieś kraboraki. Właśnie dlatego on, Ernst Jurgen, spędza swój urlop w Małej Peszy, właśnie dlatego razem ze swoim przyjacielem Lową Tołstowem wczoraj wczesnym wieczorem wybrali się łodzią na połów kraboraków i właśnie dlatego Ernst Jurgen razem ze swoim przyjacielem Lową byliby bardzo wdzięczni służbie awaryjnej, gdyby w obecnej chwili dała im spokój, gdyż kraboraki (Ernst Jurgen potrząsnął ciężkim workiem, z którego dochodziły dziwaczne dźwięki) bywają tylko jednej świeżości, dokładnie mówiąc, wyłącznie pierwszej…

Ten zabawny, hałaśliwy mężczyzna w żaden sposób nie mógł wyobrazić sobie, że na Ziemi, nie tam u nich na Tytanie, nie na Pandorze, nie gdzieś tam na Jajle, a na Ziemi! w Małej Peszy! mogło wydarzyć się coś, co wywołało strach i panikę. Bardzo interesujący typ zawodowego zdobywcy kosmosu! Przecież widzi, że osiedle jest puste, widzi przed sobą funkcjonariusza służby awaryjnej, przedstawiciela KOMKONu-2, widzi, nie neguje ich autorytetu, ale to, co się stało, próbuje wyjaśniać na wszelkie sposoby, byle tylko nie przyznać się, że na jego ciepłej, ojczystej Ziemi może się okazać coś nie w porządku…

Następnie, kiedy wreszcie udało się go przekonać, że stało się to, co się stało, obraził się — urażony jak dziecko, wydął wargi i poszedł sobie, wlokąc po ziemi worek z drogocennymi kraborakami, usiadł bokiem na swoim ganku, tyłem do wszystkich, nie życząc sobie nikogo widzieć, nie życząc sobie nikogo słyszeć, wzruszając od czasu do czasu ramionami i porykując „Ładnie odpocząłem… Raz do roku człowiek przyjeżdża i proszę — Żeby coś podobnego…!”

Zresztą Tojwo interesowała raczej reakcja przyjaciela Ernsta, Lwa Tołstowa, pracownika Fleminga, specjalisty w dziedzinie konstruowania i uruchamiania sztucznych organizmów. A reakcja specjalisty była następująca: najpierw kompletne niezrozumienie, spontaniczne mruganie oczami i niepewny uśmiech człowieka podejrzewającego, że ktoś robi z niego balona i to w dość głupi sposób, następnie — frasobliwie zmarszczone brwi, spojrzenie puste, jakby zwrócone do wewnątrz, zatroskane ruchy dolnej szczeki. I pod koniec wybuch zawodowego oburzenia. Czy panowie rozumiecie o czym mówicie? Czy macie chociaż najmniejsze pojecie o temacie? Czy w ogóle kiedykolwiek widzieliście sztuczny organizm? Ach, tylko na kronice? A więc dowiedzcie się, że nie ma i nie może być sztucznych stworzeń, które byłyby zdolne włazić przez okna do czyjejkolwiek sypialni. Przede wszystkim są powolne i niezgrabne, a jeśli już w ogóle się poruszają, to nie idą do ludzi, tylko od łudzi, uciekają, ponieważ naturalne biopole jest dla nich przeciwwskazane, nawet biopole domowego kota… Dalej, cóż to znaczy „mniej więcej wielkości krowy”? Czy próbowaliście chociaż w przybliżeniu obliczyć, jaka energia potrzebna jest embrioforowi, żeby rozrosnąć się do takiej masy, powiedzmy, nawet w ciągu godziny? Przecież tutaj kamień na kamieniu by się nie ostał, nie mówiąc już o krowach, wyglądałoby to po prostu jak wybuch.

Czy dopuszcza możliwość uruchomienia tu embrioforów nieznanego mu rodzaju?

W żadnym wypadku. Takie embriofry po prostu nie istnieją.

Wiec co tu się stało, jego zdaniem?

Lew-Tołstow nie rozumiał, co tu się stało. Musi się rozejrzeć, żeby dojść do jakichś wniosków.

Tojwo zostawił go, żeby się; rozejrzał, a sarn z Basilem poszedł do klubu z zamiarem przegryzienia czegoś.

Zjedli po kanapce z zimnym mięsem i Tojwo zaczął parzyć kawę. I wtedy:

— W-w-w-w! — wykrztusił Basile z nabitymi ustami

Połknął z wysiłkiem i patrząc obok Toiwu, ryknął świeżym głosem:

— Stop maszyna! Dokąd się wybierasz, synku?

Tojwo odwrócił się. To był chłopak mniej więcej dwunastoletni, w szortach i kurtce, o odstających uszach, opalonej twarzy. Donośny okrzyk Basila zatrzymał go tuż przy wyjściu z pawilonu.

— Do domu — odpowiedział z wyzwaniem.

— Chodź no tu do mnie, proszę! — powiedział Basile.

Chłopiec podszedł i przystanął z rękami na plecach.

— Mieszkasz tu? — chytrze zapytał Basile.

— Mieszkaliśmy — odparł chłopiec — pod szóstką. Teraz już nie będziemy tu mieszkać.

— Kto — my? — zapytał Tojwo.

— Ja, mama i ojciec. To znaczy byliśmy tu na letnisku, a mieszkamy w Pietrozawodsku.

— A gdzie mama i tata?

— Śpią. W domu.

— Śpią — powtórzył Tojwo. — Jak się nazywasz?

— Kir.

— A twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś?

Kir przestąpił z nogi na nogę, wyraźnie skrępowany i powiedział:

— Wróciłem tu tylko na chwilkę. Muszę zabrać galerę, cały miesiąc się męczyłem.

— Galerę… — powtórzył Tojwo, wpatrując się w Kira.

Twarz chłopca nie wyrażała nic poza cierpliwą nudą. Widać było, że obchodzi go tylko jedno — chce jak najszybciej zabrać swoją galerę i wrócić do domu, zanim rodzice się obudzą.

— Kiedy stąd wyjechaliście?

— Dzisiejszej nocy. Wszyscy stąd wyjeżdżali i my też. A o galerze zapomnieliśmy.

— Dlaczego wyjechaliście?

— Była panika. Pan nie wie? Co się tu działo! Mama się przestraszyła, a ojciec powiedział: „Wiecie co, wynosimy się stąd, wracamy do domu”. Wsiedliśmy w glider i odlecieliśmy… To ja już pójdę, dobrze? A może nie wolno?

— Poczekaj chwile. Dlaczego była ta panika, jak myślisz?

— Dlatego, że przylazły te zwierzęta. Wyszły z lasu… albo z rzeki. Wszyscy się przestraszyli nie wiadomo dlaczego, zaczęli biegać… Ja spałem, mama mnie obudziła.

— A ty się nie przestraszyłeś?

Wzruszył ramionami.

— No, ja też się przestraszyłem na początku… ze snu… Wszyscy wrzeszczą, wszyscy krzyczą, wszyscy biegają, nic nie można zrozumieć…

— A potem?

— Przecież mówię — wsiedliśmy w glider i odlecieliśmy.

— Widziałeś te zwierzęta?

Chłopiec nagle się roześmiał.

— Oczywiście, że widziałem… jedno wlazło prosto przez okno, takie rogate, tylko że rogi nie były twarde, ale jak u ślimaka… bardzo zabawne…

— To znaczy, że ty sam się nie przestraszyłeś?

— Nie, przecież mówię — oczywiście, że się przestraszyłem, co będę kłamał. Mama wbiegła taka blada, bałem się, że jakieś nieszczęście… myślałem, z tatą coś się stało…

— Jasne, jasne. Ale czy przestraszyłeś się tych zwierząt?

Kir odpowiedział z irytacją:

— A dlaczego miałem się ich bać? Przecież one są dobre, śmieszne… takie miękkie, jedwabiste, jak mangusty, tylko sierści nie mają. A że takie duże, no to co? Tygrys też jest duży, no i może dlatego mam się go bać? Słoń jest duży i wieloryb… delfiny też bywają spore… A te zwierzęta wcale nie były większe od delfinów i tak samo łagodne… -

Tojwo spojrzał na Basila. Basilowi szczeka opadła, słuchał dziwnego chłopca, trzymając w powietrzu nadgryzioną kanapkę.

— I jak ślicznie pachną! — gorąco ciągnął dalej Kir. — Pachną jagodami. Myślę, że właśnie jagodami się żywią… Trzeba by je oswoić, a uciekać od nich, dlaczego? — westchnął. — Teraz już na pewno sobie poszły. Szukaj ich w tajdze jak wiatru w polu… Wszyscy tak na nie krzyczeli, tupali, machali rękami! Oczywiście musiały się wystraszyć! Trudno je będzie teraz przywabić…

Opuścił głowę i popadł w gorzką zadumę. Tojwo powiedział:

— Jasne. Ale rodzice nie zgadzają się z tobą? Prawda? Kir machnął ręką.

— A jakże… Ojciec jeszcze jako tako, ale mama kategorycznie — nigdy, za nic jej noga tu nie postanie! teraz odlatujemy na Kurort. A ich tam przecież nie ma… A może są? Nie wie pan, jak one się nazywają?

— Nie wiem, Kir — powiedział Tojwo.

— Ale tu już nie ma ani jednego?

— Ani jednego.

— Tak sobie pomyślałem — powiedział Kir. Westchnął i zapytał: — Czy mogę zabrać swoją galerę? Basile wreszcie wrócił do siebie, Podniósł się hałaśliwie i powiedział:

— Chodźmy, odprowadzę cię. Dobrze? — zapytał Tojwo.

— Oczywiście — odpowiedział Tojwo.

— Po co mnie odprowadzać? — z oburzeniem zapytał Kir, ale Basile położył już swoją dłoń na jego ramieniu.

— Chodźmy, chodźmy — powiedział. — Przez całe życie marzyłem o tym, żeby zobaczyć prawdziwą galerę.

— Ona nie jest prawdziwa, to tylko model…

— Tym bardziej. Całe życie marzyłem, żeby zobaczyć model prawdziwej galery. Odeszli. Tojwo wypił filiżankę kawy i również wyszedł z pawilonu.

Słońce już nieźle przypiekało, na niebie nie było ani jednej chmurki. W bujnej trawie na placu migały niebieskie koniki polne. I poprzez to metaliczne migotanie, niczym dziwaczna poranna zjawa płynęła w kierunku pawilonu majestatyczna starucha z absolutnie nieprzystępnym wyrazem wąskiej, brązowej twarzy.

Podtrzymując (diablo wykwintnie) brązową ptasią łapą dół zapiętej pod szyje śnieżnobiałej sukni, stara, jakby nie dotykając trawy, podpłynęła do Tojwo i stanęła, górując nad nim co najmniej o głowę. Tojwo pokłonił się z szacunkiem, stara kiwnęła w odpowiedzi głową, zresztą zupełnie życzliwie.

— Może pan nazywać mnie Albiną — oświadczyła miłościwie sympatycznym barytonem.

Tojwo przedstawił się pospiesznie. Zmarszczyła brązowe czoło pod bujną czupryną białych włosów.

— KOMKON? No cóż, niech będzie KOMKON. Niech pan będzie tak uprzejmy, Tojwo, i powie mi, jak wy w tym swoim KOMKONie objaśniacie to wszystko?

— Co pani konkretnie ma na myśli? — zapytał Tojwo. Pytanie nieco ją zirytowało.

— Mam na myśli, mój drogi, to właśnie — powiedziała. — Jak to się mogło zdarzyć, że w naszych czasach, pod koniec naszego stulecia, u nas na Ziemi żywe istoty błagające człowieka o pomoc i miłosierdzie nie tylko nie otrzymały pomocy ani miłosierdzia, ale stały się obiektem nagonki, zastraszania, a nawet aktywnych działań fizycznych o wyjątkowo barbarzyńskim charakterze. Nie chce wymieniać nazwisk, ale ci ludzie bili je grabiami, dziko na nie krzyczeli, a nawet próbowali rozgniatać je gliderami. Nigdy bym w to nie uwierzyła, gdybym nie widziała na własne oczy. Czy pan wie, co to takiego dzikość? Wiec to była dzikość! Jest mi wstyd.

Umilkła, nie spuszczając z, Tojwo przenikliwego spojrzenia gniewnych, czarnych jak węgiel, bardzo młodych oczu. Oczekiwała odpowiedzi i Tojwo wymamrotał:

— Pani pozwoli, że wyniosę dla niej fotel?

— Nie pozwolę — odpowiedziała. — Nie zamierzam się tu rozsiadywać. Życzę sobie usłyszeć pańskie zdanie o tym, co się stało z ludźmi w naszym osiedlu. Pańską opinie jako specjalisty. Kim pan jest? Socjologiem? Pedagogiem? Psychologiem? A wiec niech pan będzie łaskaw wyjaśnić! Proszę zrozumieć, nie chodzi o jakieś tam sankcje. Ale musimy zrozumieć, jak to się mogło stać, że ludzie jeszcze wczoraj cywilizowani, dobrze wychowani… powiedziałabym — wspaniali ludzie!… dzisiaj nagle tracą ludzkie oblicze! Czy wie pan, co różni człowieka od wszystkich innych istot?

— Eee… to, że jest rozumny? — zaproponował na chybił trafił Tojwo.

— Nie, mój drogi! Miłosierdzie! Miło-sier-dzie!

— Ależ oczywiście — powiedział Tojwo. — Ale skąd wiadomo, że wczorajsze stworzenia prosiły właśnie o miłosierdzie?

Popatrzyła na Tojwo z obrzydzeniem.

— Czy pan sam je widział? — zapytała.

— Nie.

— Wiec jak pan może wypowiadać się na ten temat?

— Nie wypowiadam się — odparł Tojwo. — Właśnie chciałbym ustalić, czego one chciały…

— Mam wrażenie, że wystarczająco jasno powiedziałam panu, że te żywe istoty, te biedactwa, szukały u nas pomocy! Znajdowały się na krawędzi zagłady. Z minuty na minutę groziła im śmierć! Przecież one zginęły, czy pan o tym nie wie? Na moich oczach umierały, rozpadając się w proch, w nicość, a ja nic nie mogłam poradzić, jestem tancerką, a nie biologiem, nie lekarzem, wołałam, ale czy ktokolwiek mógł usłyszeć mój głos w tym tumulcie, w tym rozpasaniu dzikości i okrucieństwa? A potem, kiedy pomoc wreszcie nadeszła, było już za późno, ani jedno nie przeżyło. Ani jedno! A te dzikusy… Nie wiem, jak wyjaśnić ich zachowanie… Być może była to zbiorowa psychoza… zatrucie… zawsze byłam przeciwna jedzeniu grzybów… Zapewne kiedy się już ocknęli, tak im się zrobiło wstyd, że wszyscy uciekli gdzie oczy poniosą! Znalazł ich pan?

— Tak — powiedział Tojwo.

— Rozmawiał pan z nimi?

— Tak. Z niektórymi. Nie ze wszystkimi.

— Wiec proszę mi powiedzieć, co się z nimi stało? Jakie są pańskie wnioski, chociażby wstępne?

— Widzi pani…

— Może mnie pan nazywać Albina.

— Dziękuje. Chodzi o to, że… Chodzi o to, że o ile możemy przypuszczać, większość pani sąsiadów odebrała te inwaz… to wydarzenie trochę inaczej niż pani.

— Ja myślę! — wyniośle powiedziała Albina. — Widziałam to na własne oczy!

— Nie, nie. Chce powiedzieć, że oni się przestraszyli. Śmiertelnie przestraszyli. Oszaleli z przerażenia. Nawet teraz boją się tu wrócić. Niektórzy chcą uciec z Ziemi po tym, co tu przeżyli. I o ile rozumiem, pani jest jedynym człowiekiem, który usłyszał błagania o pomoc.

Albina słuchała majestatycznie, ale uważnie.

— No cóż — powiedziała — widocznie tak im wstyd, że muszą tłumaczyć się strachem… Niech pan im nie wierzy, mój drogi, niech pan nie wierzy! To najprymitywniejsza, paskudna ksenofobia! Coś jak uprzedzenia rasowe. Pamiętam, że w dzieciństwie panicznie bałam się żmij i pająków… Tu było dokładnie to samo.

— To bardzo możliwe. Ale niektóre rzeczy chciałbym jednak uściślić. Te stworzenia błagały o pomoc. Domagały się miłosierdzia. Ale w czym to się wyrażało? Przecież o ile wiem, nie mówiły, nawet nie jęczały…

— Mój drogi! One były chore i umierały! Co z tego, że umierały w milczeniu? Delfinek wyrzucony na ląd też się nie odzywa… w każdym razie my go nie słyszymy… ale przecież rozumiemy, że potrzebna mu jest pomoc i spieszymy z tą pomocą… Albo idzie sobie chłopczyk, nie słyszymy stąd, co mówi, ale widać, że jest wesoły, zadowolony i szczęśliwy…

Od willi nr 6 zbliżał się do nas Kir i rzeczywiście najwyraźniej był wesoły, zadowolony i szczęśliwy. Basile, który maszerował obok, z szacunkiem niósł czarny model wielkiej, antycznej galery i jak się zdaje zadawał stosowne pytania, zaś Kir odpowiadał, pokazując rękami odpowiednie wymiary jakiejś formy, jakieś skomplikowane współzależności. Niewykluczone, że Basile sam był wielkim specjalistą w budowie antycznych galer.

— Pan wybaczy — powiedziała Albina — ale to przecież Kir!

— Tak — odparł Tojwo. — Wrócił po swój model.

— Kir jest dobrym chłopcem — oświadczyła Albina. — Ale jego ojciec zachował się ohydnie… Dzień dobry, Kir!

Kir pochłonięty swoimi sprawami dopiero teraz zauważył ją, przystanął i powiedział nieśmiało „Dzień dobry…”. Ożywienie znikło z jego twarzy. Zresztą z twarzy Basila również.

— Jak się czuje twoja mama?

— Dziękuje. Mama śpi.

— A tata? Gdzie jest twój ojciec, Kir? Gdzieś tu niedaleko? Kir w milczeniu pokręcił głową i zasępił się.

— A ty tu byłeś przez cały czas? — z zachwytem wykrzyknęła Albina i triumfująco popatrzyła na Tojwo.

— Kir wrócił po swój model — przypomniał Tojwo. Wszystko jedno. Przecież nie bałeś się tu wrócić, Kir?

— Dlaczego miałbym się ich bać, babciu Albino? — gniewnie wymruczał Kir, próbując chyłkiem ją wyminąć.

— Nie wiem, nie wiem — kłótliwie powiedziała Albina. — Bo na przykład twój tata…

— Tata ani trochę się nie przestraszył. To znaczy przestraszył się o mnie i o mamę. Po prostu w tym zamieszaniu nie zauważył, jakie one są łagodne.

— Nie łagodne, tylko nieszczęśliwe! — poprawiła Albina.

— Jakie tam nieszczęśliwe, babciu Albino? — oburzył się Kir, zabawnie rozkładając ręce gestem kiep — Magika. — Były takie wesołe, chciały się bawić. Nawet się łasiły!

Babcia Albina uśmiechała się z politowaniem.

* * *

Nie mogę się powstrzymać, aby natychmiast nie podkreślić pewnej cechy charakterystycznej dla Tojwo jako dla pracownika. Gdyby na jego miejscu był zielony stażysta, po rozmowie z Duremarem byłby pewien, że jego rozmówca kreci i że sprawa ogólnie i konkretnie jest absolutnie jasna — Fleming stworzył embriofory nowego typu, jego potwory wyrwały się na wolność, wiec można spokojnie wracać do łóżka, a rano zameldować o wszystkim przełożonym.

Pracownik doświadczony, na przykład Sandro Mtbewari, też nie spędzałby czasu na piciu kawy z Basilem — embriofory nowego typu to nie żarty — i Sandro niezwłocznie rozesłałby ze dwa i pół dziesiątka pytań do wszystkich możliwych instancji, a sam popędziłby do Dolnej Peszy, żeby chwycić za gardziel tych chuliganów i niedorajdów Fleminga, póki nie przygotowali się do odgrywania urażonych niewinności.

Tojwo Głumow nie ruszył się z miejsca. Dlaczego? Tojwo poczuł zapach siarki. Nawet nie zapach, lecz taki lekki zapaszek. Niebywały embriofor? Naturalnie, to poważna sprawa. Ale to nie zapach siarki. Histeryczna panika? Już ciepło, znacznie cieplej. Ale najważniejsza jest dziwna staruszka z willi nr 5. To jest to! Panika, histeria, ucieczka, służba awaryjna, a ona prosi, żeby nie hałasować i nie przeszkadzać jej spać. Tu już nie pasują tradycyjne wyjaśnienia. Tojwo zresztą nie próbował tego wyjaśniać. Po prostu został i czekał, kiedy staruszka wstanie, żeby jej zadać kilka pytań. Został i był wynagrodzony. „Gdyby mi nie wpadło do głowy zjeść śniadania z Basilem — opowiadał mi później — gdybym przyleciał z raportem do pana od razu po rozmowie z tym Tołstowem, pozostałoby mi już na zawsze wrażenie, że w Małej Peszy nie zdarzyło się nic zagadkowego, oprócz dzikiej paniki, spowodowanej najściem sztucznych zwierząt. Ale wtedy pojawił się ten chłopiec Kir oraz babcia Albina i wprowadzili istotny dysonans w zgrabny i prymitywny schemat…”

„Wpadło do głowy zjeść śniadanie”, tak się wyraził. Najprawdopodobniej po to, żeby nie tracić czasu na próby wyrażenia słowami tych niejasnych i trwożnych przeczuć, które kazały mu czekać.

* * *

MAŁA PESZĄ. TEN SAM DZIEŃ, 8 GODZINA RANO.

Kir z galerą w ręku jakoś jednak wcisnął się w kabinę zero-T i udał się do Pietrozawodska. Basile zdjął swoją upiorną kurtkę, uwalił się w cieniu na trawie i zdaje się, że przysnął. Babcia Albina odpłynęła do swojej willi nr 1.

Tojwo nie poszedł do pawilonu, po prostu usiadł na trawie, skrzyżował nogi i zaczął czekać.

W Małej Peszy nic szczególnego się nie działo. Żelazny Jurgen od czasu do czasu porykiwał z głębin swego domku nr 7 — coś w związku z pogodą, coś w związku z rzeką i coś w związku z urlopem. Albina, jak poprzednio cała w bieli, zjawiła się na werandzie i usiadła pod markizą. Dobiegł jej głos — melodyjny i niegłośny — widocznie rozmawiała przez wideofon. Kilkakrotnie w polu widzenia pojawił się Dudemar Tołstow. Krążył miedzy domkami, przykucał, oglądał ziemie, właził pod krzaki, czasami nawet przemieszczał się na czworakach.

O wpół do ósmej Tojwo wstał, wszedł do klubu i połączył się przez wideo z mamą. Normalny kontrolny dzwonek. Bał się, że dzień będzie tak wypełniony, że później zabraknie czasu. Porozmawiali o tym i owym… Tojwo opowiedział, że spotkał tu starą tancerkę, której na imię Albina. Czy to nie ta Wielka Albina, o której bez przerwy słyszał w dzieciństwie? Przedyskutowali to zagadnienie i doszli do wniosku, że niewykluczone, a zresztą była jeszcze jedna wielka primabalerina Albina, starsza o jakieś piętnaście lat od Wielkiej Albiny… Potem pożegnali się do jutra.

Na dworze rozległ się potężny ryk „A raki? Lowa, przecież mamy raki!…”

Lowa Tołstow szybkim krokiem zbliżał się do klubu, z irytacją machając lewą ręką. Prawą tulił do piersi sporą paczkę. Przy wejściu do pawilonu przystanął i piskliwym falsetem wrzasnął w kierunku willi nr 7 „Przecież wrócę! Niedługo wrócę!” W tym momencie zauważył, że Tojwo patrzył na niego i wyjaśnił jakby przepraszająco:

— Wyjątkowo dziwna historia. Muszę się w tym rozeznać.

Znikł w kabinie zero-T i jeszcze przez jakiś czas nie działo się zupełnie nic. Tojwo postanowił poczekać do godziny ósmej.

Za pięć ósma zza lasu wyleciał glider, zatoczył kilka kół nad Małą Peszą, zniżając się stopniowo, i miękko usiadł przed domkiem nr 10, tym samym, w którym sądząc po sprzętach mieszkała rodzina malarza. Z glidera wyskoczył rosły mężczyzna, lekko wbiegł po schodach na werandę, odwrócił się i krzyknął: „Wszystko w porządku! Nie ma nic i nikogo!” I w czasie kiedy Tojwo szedł w kierunku domu przez plac, z glidera wysiadła młoda kobieta o krótko obciętych włosach, w fioletowej chlamidzie przed kolana. Nie weszła na ganek, tylko stała obok glidera, przytrzymując drzwi.

Jak się okazało, malarzem w tej rodzinie była właśnie kobieta, Zosia Ladowa, i jak się wyjaśniło, to właśnie jej autoportret widział Tojwo w willi Jaryginów. Miała mniej więcej 25–26 lat, studiowała na Akademii w pracowni Komowskiego-Korsakowa i nie namalowała jeszcze nic, o czym warto by mówić. Była bardzo ładna, znacznie ładniejsza od swojego autoportretu. W jakiś sposób przypominała Tojwo jego Asie, — co prawda nigdy nie widział swojej Asi tak przerażonej.

A mężczyzna nazywał się Oleg Olegowicz Pankratow i był lektorem w Syktykwarze, a poprzednio, w przeciągu prawie trzydziestu lat, astroarcheologiem, pracował w grupie Fokina, brał udział w ekspedycji na Kala-i-Mug (czyli „paradoksalną planetę Marochasi”) i w ogóle jadł chleb z niejednego pieca. Bardzo spokojny, nawet można powiedzieć nieco flegmatyczny człowiek, o dłoniach jak łopaty, mocny, pewny, spychaczem trudno by go ruszyć z miejsca, a przy tym twarz — krew z mlekiem, nos jak kartofel, broda płowa, jaką nosił Ilia Muromiec…

I nie było nic w tym dziwnego, że w czasie nocnych wypadków małżonkowie zachowywali się zupełnie różnie. Oleg Olegowicz na widok żywych worków, włażących przez okno do sypialni, zdziwił się rzecz jasna, ale wcale nie przestraszył. Być może dlatego, że od razu przypomniał sobie o filii w Dolnej Peszy, w której swego czasu kilkakrotnie bywał, zresztą sam wygląd potworów nie wydał mu się szczególnie niebezpieczny. Obrzydzenie to było to, co poczuł przede wszystkim. Obrzydzenie i wstręt, ale w żadnym wypadku nie strach. Nie wpuścił worków do sypialni, wypchnął je z powrotem do ogrodu. wstrętne, śliskie i lepkie, nieprzyjemnie podatne, a zarazem sprężyste i chyba najbardziej przypominały wnętrzności jakiegoś ogromnego zwierzęcia. Zaczął biegać po sypialni, szukając czegoś, w co można by wytrzeć ręce, ale wtedy na werandzie zaczęła krzyczeć Zosia i natychmiast zapomniał o obrzydzeniu…

Tak, wszyscy nie zachowaliśmy się najlepiej, ale rozkleić się tak, jak rozkleili się niektórzy jednak nie wolno. Przecież są tacy, którzy do tej pory nie mogą się opamiętać, Frołowa musieliśmy umieścić w szpitalu od razu w Suli, wyrywaliśmy go z glidera na raty, popadł w jakąś psychozę… A Grigorianowie z dziećmi nawet nie zatrzymali się w Suli, popędzili do zero-kabiny całą czwórką i przenieśli się prosto do Mistrza-Czarle. Grigorian krzyknął na pożegnanie „Dokądkolwiek, byle jak najdalej i na zawsze!”

Ale Zosia rozumiała Grigorianów bardzo dobrze. Ona osobiście nigdy nie przeżyła czegoś równie przerażającego. I zupełnie nie o to chodzi, czy te zwierzęta były niebezpieczne, czy też nie były. Jeśli nas wszystkich gnało przerażenie… Nie wtrącaj się, Oleg, mówię o nas, o zwyczajnych, nie przygotowanych ludziach, a nie o takich pancernych facetach jak ty… Jeśli nas wszystkich gnało przerażenie, to wcale nie dlatego, że baliśmy się, że ktoś nas pożre, zadusi, żywcem strawi albo coś w tym rodzaju… Nie, to było zupełnie inne uczucie!” Zosi trudno je było sprecyzować. Najbardziej zbliżone było następujące jej sformułowanie: nie przerażenie, tylko poczucie całkowitej obcości, niemożność pozostawania z tymi stworzeniami w jakiejkolwiek ograniczonej przestrzeni. Ale najciekawsze w jej opowieści było coś innego.

Okazuje się, że te potwory były na domiar wszystkiego jeszcze przepiękne! Były do takiego stopnia straszne i odrażające, że stanowiły swego rodzaju doskonałość. Doskonałość szpetoty. Estetyczny styk idealnej szpetoty i idealnego piękna. Gdzieś, ktoś, kiedyś powiedział, że idealna szpetota powinna jakoby wywoływać u nas takie same wrażenie estetyczne jak idealne piękno. Do wczorajszej nocy to stwierdzenie wydawało się Zosi jedynie paradoksem. A tymczasem to nie paradoks! Chyba że ona, Zosia, jest wyjątkowo perwersyjnym człowiekiem?

Pokazała Tojwo swoje szkice, zrobione z pamięci około dwie godziny po tym, jak zaczęła się panika. Oboje z Olegiem zajęli jakiś pusty domek w Suli i na początku Oleg cucił ją tonikiem, następnie psychomasażem, ale to wszystko nie pomagało, wiec złapała kawałek papieru i jakieś paskudne piórka, twarde i rozcapierzone, i zaczęła spiesznie, kreska za kreską, cień za cieniem, przenosić na papier to, co jak okropny koszmar stało jej przed oczami, zasłaniając realny świat…

Nic szczególnego na tych rysunkach zauważyć się nie dało. Plątanina linii, kontury znajomych przedmiotów — poręcz na werandzie, stół, krzaki, a nad tym wszystkim rozmyte cienie o nieokreślonym kształcie. Rysunki te zresztą emanowały jakąś trwogę, opuszczenie, zagubienie… Oleg Olegowicz uważał, że w nich coś jest, chociaż jego zdaniem wszystko było prostsze i obrzydliwsze. Zresztą jest człowiekiem dalekim od sztuki. Cóż, niewykwalifikowany odbiorca, nic więcej…

Zapytał Tojwo, co udało się do tej pory wykryć. Tojwo zreferował mu swoje przypuszczenia — Fleming, Dolna Peszą, embriofory nowego typu i tak dalej. Pankratow pokiwał głową, że się zgadza, a potem oznajmił z niejakim smutkiem, że w całej tej historii najbardziej go martwi… jakby tu się wyrazić? No, powiedzmy, przesadna nerwowość współczesnego mieszkańca Ziemi. Przecież wszyscy uciekli, no dosłownie jak jeden mąż! Żeby chociaż ktoś jeden był ciekaw, okazał zainteresowanie… Tojwo pospieszył ratować honor współczesnego Ziemianina i opowiedział o Albinie i Kirze.

Oleg Olegowicz ożywił się nadzwyczajnie. Uderzał swoimi dłońmi jak łopaty po poręczach fotela, po blacie stołu, rzucał zwycięskie spojrzenia to na Tojwo, to na swoją Zosie i podśmiewając się, wykrzykiwał „Brawo, Kir! Zuch! Zawsze mówiłem, że będą z niego ludzie! A nasza Albina! Niby taka mizerota…” Na to Zosia oznajmiła zapalczywie, że nie ma w tym nic dziwnego, starcy i dzieci są siebie warci… „I pionierzy kosmosu! — wykrzykiwał Oleg Olegowicz. — Nie zapominaj o pionierach kosmosu, najmilsza moja!” Spierali się na wpół poważnie, na wpół żartobliwie, kiedy nagle wydarzył się maleńki incydent.

Oleg Olegowicz, który słuchał swojej najmilszej z uśmiechem od ucha do ucha, nagle uśmiechać się przestał i wyraz radości na jego twarzy ustąpił miejsca wyrazowi zatroskania, jakby coś wstrząsnęło nim do głębi duszy. Tojwo uchwycił jego spojrzenie i zobaczył, że w drzwiach domku nr 7 stoi oparty ramieniem o framugę niepocieszony i rozczarowany Ernst Jurgen, tym razem już nie w skafandrze do łowienia krabów, a w obszernym beżowym garniturze, że w jednej ręce dzierży płaską puszkę piwa, a w drugiej kolosalną kanapkę z czymś czerwono-białym, podnosi do ust na przemian to jedną rękę, to drugą, gryzie i potyka, i patrzy przy tym nieprzerwanie przez plac na drzwi klubu.

— Otóż i Ernst! — zawołała Zosia. — A ty mówiłeś!

— Zwariować można! — wolno powiedział Oleg Olegowicz ciągle z tym samym zatroskanym wyrazem twarzy.

— Ernst, jak widzisz, też się nie przestraszył — powiedziała Zosia nie bez jadu.

— Widzę — zgodził się Oleg Olegowicz.

Coś wiedział o tym Ernście Jurgenie, w żaden sposób nie spodziewał się go tutaj zobaczyć po wczorajszym. Ten Ernst Jurgen nie miał teraz co tu robić, nie miał po co stać na swojej werandzie w Małej Peszy, pijąc piwo i jedząc kraboraki, a powinien najwidoczniej zwiewać teraz gdzie pieprz rośnie, może do siebie na Tytana, a może jeszcze dalej.

Wiec Tojwo pospieszył wyjaśnić nieporozumienie i opowiedział, że Ernsta Jurgena nie było wczorajszej nocy w osiedlu, lecz był wczoraj w nocy tam, gdzie łowił kraboraki, kilka kilometrów wyżej z biegiem rzeki. Zosia bardzo się zmartwiła, a Oleg Olegowicz, jak się wydało Tojwo, nawet odetchnął z ulgą. „To zupełnie co innego! — powiedział. — Trzeba było od razu tak mówić…” I chociaż oczywiście nikt żadnych pytań na temat jego zatroskania nie zadawał, zaczął nagle szczegółowo objaśniać — stropiło go to, że w nocy, w czasie paniki, widział na własne oczy, jak Ernst Jurgen, rozpychając wszystkich łokciami, pędził do pawilonu, w którym stoi zero-kabina. Teraz rozumie, że się pomylił, tak nie było i jak się okazuje być nie mogło, ale w pierwszej chwili, kiedy zobaczył Ernsta Jurgena z puszką piwa…

Nie wiadomo, czy uwierzyła mu Zosia, ale Tojwo nie uwierzył w ani jedno słowo. Nic podobnego się nie odbyło, żaden Ernst Jurgen nie przywidział się wczoraj Olegowi Olegowiczowi, tylko wiedział Oleg Olegowicz o tym Jurgenie coś, co było znacznie bardziej interesujące, ale chyba niezbyt chwalebne, jeżeli nie chciał opowiedzieć…

I wtedy cień upadł na Małą Peszę, przestrzeń dookoła wypełniło aksamitne bzyczenie, jak bomba wypadł zza węgła pawilonu zaniepokojony Basile, naciągając w biegu swoją kurtkę i słońce ponownie wzeszło nad Małą Peszą, na placu zaś majestatycznie, nie przygniatając ani jednego źdźbła, przysiadł cały złocisty i lśniący niczym gigantyczny kołacz pseudograwit klasy „puma” z tych najnowszych, supernowoczesnych. Błyskawicznie pękły na obwodzie jego niezliczone owalne luki i wysypali się na plac długonodzy, opaleni, rzeczowi, głośno mówiący chłopcy, wysypali się, ciągnąc jakieś lejowato zakończone skrzynki, rozwijali węże z dziwacznymi końcówkami, zaczęli błyskać blitz-kontaktorami, rozpoczęła się krzątanina, bieganie, machanie rękami i najbardziej wśród nich krzątał się i biegał, i machał rękami, ciągał skrzynki, rozwijał węże Lew Dudemar Tołstow, wciąż jeszcze w tym samym kombinezonie oblepionym zaschniętym zielonym iłem.

GABINET NACZELNIKA WYDZIAŁU NW. 6 MAJA 99 ROKU. OKOŁO PIERWSZEJ PO POŁUDNIU.

— I co im się udało osiągnąć tą techniką? — zapytałem.

Tojwo ze znudzeniem patrzył w okno, śledząc spojrzeniem Obłoczne Osiedle, płynące gdzieś nad południowymi peryferiami Swierdłowska.

— Nic szczególnie nowego — odpowiedział. — Zrekonstruowali najbardziej prawdopodobny wygląd zwierząt. Wyniki analiz, takie jakie otrzymali ci ze Służby Awaryjnej. Byli zdziwieni, że nie zachowały się otoczki embriofor. Zdumiała ich energetyka i twierdzili, że to niemożliwe.

— Wysłałeś pytania? — zapytałem, z ogromnym wysiłkiem.

Chce tu raz jeszcze podkreślić, że wtedy już wszystko widziałem. Wszystko wiedziałem, wszystko rozumiałem, ale nie miałem pojęcia, co mam zrobić z tym moim widzeniem, wiedzą i rozumem. Nic nie potrafiłem wymyślić, a moi pracownicy i koledzy tylko mi przeszkadzali. W szczególności Tojwo Głumow.

Najbardziej na świecie pragnąłem, aby natychmiast, nie czekając ani chwili, wysłać go na urlop. Wysłać na urlop wszystkich do ostatniego stażysty, samemu zaś odłączyć wszelkie linie łączności, aktywować ekranowanie, zamknąć oczy i chociażby na jedną dobę zostać zupełnie samemu. Żebym nie musiał uważać na swój wyraz twarzy. Żebym nie musiał zastanawiać się, jakie moje słowa zabrzmią naturalnie, a jakie dziwnie. Żebym w ogóle nie musiał myśleć o czymkolwiek, żeby w głowie powstała przepastna pustka i może wtedy poszukiwane rozwiązanie pojawi się w tej pustce samo przez się. To było coś w rodzaju halucynacji — takie halucynacje zdarzają się, kiedy człowieka trapi jednostajny, nieprzerwany ból. Trwało to już ponad pięć tygodni, moje siły duchowe były na wyczerpaniu, ale na razie udawało mi się jeszcze panować nad swoją twarzą, kierować swoim zachowaniem i zadawać absolutnie sensowne pytania.

— Wysłałeś pytania? — zapytałem Tojwo Głumowa.

— Pytania wysłałem — odpowiedział monotonnie. — Do Burgermeiera, do zjednoczenia „Embriomechanika”. Do Gorbackiego. Do rąk własnych. I do Fleminga. Na wszelki wypadek. Wszystko w pana imieniu.

— Dobrze — powiedziałem. — Poczekamy.

Teraz należało dać mu się wygadać. Przecież widziałem — musi się wygadać. Powinien być pewien, że to co najważniejsze dotarło do przełożonego. Idealny przełożony sam powinien wydzielić i podkreślić to najważniejsze, ale na to nie miałem już siły.

— Chcesz jeszcze coś dodać? — zapytałem.

— Tak. Chce — strącił prztyczkiem niewidzialny pyłek z powierzchni stołu. — Niezwykła technologia — ale nie ona jest najważniejsza. Najważniejsze — to dyspersja reakcji.

— To znaczy? — zapytałem. (Do tego wszystkiego musiałem go jeszcze poganiać).

— Mógł pan zauważyć, że wydarzenia te rozdzieliły świadków na dwie nierówne grupy. Mówiąc ściślej nawet na trzy. Przeważająca cześć świadków uległa nieopanowanej panice. Szatan na średniowiecznej wsi. Całkowita utrata samokontroli. Ludzie uciekali z Ziemi. Teraz druga grupa. Zootechnik Anatolij Sergiejewicz i malarka Zosia Lądowa, chociaż początkowo bardzo się wystraszyli, jednak następnie znaleźli w sobie dość sił, żeby wrócić, przy czym malarka dostrzegła w tych zwierzętach jakiś urok. I wreszcie — stara primabalerina i chłopiec Kir. I może jeszcze Pankratow, mąż Lądowej. Ci w ogóle się nie przestraszyli. Powiedziałbym nawet przeciwnie. Dyspersja reakcji — powtórzył Tojwo.

Wiedziałem czego on ode mnie oczekuje. Wnioski leżały na powierzchni. Ktoś przeprowadził w Małej Peszy eksperyment, polegający na selekcji, rozdzielił ludzi według ich reakcji na tych, którzy się nadają i na tych, którzy do czegoś tam się nie nadają. Dokładnie tak samo jak ten, który przeprowadzał selekcję w sektorze podprzestrzeni wejścia 41/02.1 jest zupełnie jasne, kto to jest ten ktoś, dysponujący nieznaną nam techniką. To ten sam, któremu z niewiadomego nam powodu przeszkadzała fukamizacja… Tojwo Głumow mógłby sam to wszystko sformułować, ale z jego punktu widzenia byłoby to naruszenie zasad służbowej etyki i zasady „sjao”. Wyciąganie takich wniosków — to prerogatywa przełożonego i starszego klanu.

Ale ja nie wykorzystałem swoich prerogatyw. Na to również już nie miałem siły.

— Dyspersja — powtórzyłem. — Brzmi to dość przekonywająco.

Zdaje się, że jednak sfałszowałem, ponieważ Tojwo podniósł nagle swoje białe rzęsy i spojrzał mi prosto w oczy.

— To wszystko? — zapytałem natychmiast.

— Tak — odpowiedział. — Wszystko.

— Dobrze. Poczekamy na wynik ekspertyzy. Co zamierzasz teraz robić? Pójdziesz spać?

Westchnął. Ledwie dosłyszalnie. „Szef nie uznał za stosowne”. Mniej opanowany człowiek na jego miejscu powiedziałby coś nieuprzejmego. Tojwo powiedział:

— Nie wiem. Chyba pójdę jeszcze trochę popracować. Dzisiaj powinny zakończyć się obliczenia.

— W związku z wielorybami?

— Tak.

— Dobrze — powiedziałem. — Jak chcesz. A jutro bądź łaskaw pojechać do Charkowa. Tojwo uniósł białe brwi, ale nie powiedział nic.

— Wiesz co to jest Instytut Dziwaków? — zapytałem.

— Tak. Kikin mi opowiadał.

Teraz ja uniosłem brwi. W myśli. Rozpuścili się jak dziadowskie bicze. Niech ich wszyscy diabli wezmą. Czy naprawdę, za każdym razem trzeba każdego uprzedzać, żeby trzymał język za zębami? Nie KOMKON-2, tylko pogaduszki w maglu…

— I co takiego opowiedział ci Kikin? — zapytałem.

— To filia Instytutu Badań Metapsychicznych. Badają graniczne i podgraniczne właściwości ludzkiej psychiki. Mnóstwo najdziwniejszych ludzi.

— Zgadza się — powiedziałem. — Wybierzesz się tam jutro. Zadanie będzie następujące.

Zadanie sformułowałem tak. 25 marca Instytut Dziwaków zaszczycił swoją wizytą słynny Szaman z planety Saraksz. Kto to taki ten Szaman? Niewątpliwie mutant. Więcej, jest panem i władcą wszystkich mutantów w radioaktywnych dżunglach za Błękitną Żmiją. Jest obdarzony wieloma zdumiewającymi zdolnościami, na przykład jest również psychokratą. Co to takiego psychokrata? — Psychokratą nazywamy istotę, zdolną podporządkować sobie cudzą psychikę. Do tego Szaman posiada niebywały potencjał intelektualny, jest z tych sapiensów, którym wystarczy kropla wody, żeby wywnioskować o istnieniu oceanów. Szaman przybył na Ziemie z prywatną wizytą. Nie wiadomo dlaczego w pierwszej kolejności zainteresował go przede wszystkim Instytut Dziwaków. Być może, pragnął znaleźć się wśród sobie podobnych, tego nie wiemy. Jego wizyta była przewidziana na cztery dni, ale wyjechał po godzinie. Wrócił na Saraksz i tam przepadł w swoich radioaktywnych dżunglach.

Do tego momentu moje informacje dla Tojwo zawierały samą tylko prawdę i nic poza prawdą. Dalej zaczynało się pseudoquasi.

W ciągu całego ostatniego miesiąca nasi Progresorzy na Sarakszu na moją prośbę próbują nawiązać łączność z Szamanem. I nijak się to im nie udaje. Czy, nie zdając sobie sprawy, tu na Ziemi uraziliśmy czymś Szamana, czy wystarczyła mu jedna godzina, żeby uzyskać całą potrzebną mu informacje, o; ludziach, czy też w ogóle zaszło coś specyficznie szamańskiego i dlatego absolutnie niepojętego dla nas — nie wiadomo. Mówiąc krótko, należy pojechać do Instytutu, przejrzeć tam całość materiałów dotyczących Szamana (jeśli przeprowadzono jakieś testy), porozmawiać z wszystkimi pracownikami, którzy mieli do czynienia z Szamanem, dowiedzieć się, czy nie zdarzyło się w czasie pobytu Szamana w Instytucie coś dziwnego, czy nie zapamiętano jakichś jego wypowiedzi na temat Ziemi albo też ludzi, i czy Szaman nie zrobił czegoś, co wtedy wydało się bez znaczenia, ale teraz nabrało wagi.

— Wszystko jasne? — zapytałem.

Tojwo znowu spojrzał na mnie i szybko spuścił oczy.

— Nie powiedział pan z jakim tematem związana jest moja delegacja.

Nie, to nie było przebłyskiem intuicji. I raczej nie złapał mnie na pseudoquasi. Po prostu całkiem szczerze nie mógł zrozumieć, dlaczego jego szef, dysponując taką istotną informacją dotyczącą infiltracji znienawidzonych Wędrowców, może zajmować się postronnymi sprawami. Wiec powiedziałem:

— Temat wciąż ten sam. „Wizyta starszej pani”.

(Właściwie tak właśnie było. W szerokim znaczeniu tych słów. W najszerszym.)

Czas jakiś Tojwo milczał, bezdźwięcznie postukując palcami po powierzchni stołu. Potem powiedział jakby przepraszająco:

— Nie widzę związku…

— Jeszcze zobaczysz — obiecałem.

Tojwo milczał.

— A jeśli nie ma związku, to tym lepiej — powiedziałem. — To jest czarownik, rozumiesz? Autentyczny czarownik, ja go znam. Prawdziwy czarownik z bajek, na ramieniu siedzi mu gadający ptak i tak dalej. Do tego jeszcze czarownik z innej planety. Jest potrzebny mi za wszelką cenę!

— Potencjalny sprzymierzeniec — powiedział Tojwo z cieniem pytania w głosie.

No proszę, sam sobie wszystko wyjaśnił. Teraz będzie pracować jak oszalały. Być może nawet odnajdzie Szamana. Co zresztą jest dosyć wątpliwe.

— Weź pod uwagę — powiedziałem — że w Charkowie będziesz występować jako pracownik Wielkiego KOMKONu. To nie konspiracja, Wielki KOMKON rzeczywiście poszukuje Szamana.

— Dobrze — powiedział Tojwo.

— Wszystko jasne? W takim razie idź już. No idź, idź. Pozdrowienia dla Asi.

Poszedł, a ja wreszcie zostałem sam. Na kilka błogosławionych minut. Do następnego dzwonka wideofonu. I oto w czasie tych błogosławionych minut zdecydowałem ostatecznie — trzeba iść do Atosa. Iść natychmiast, dlatego że kiedy Atos pójdzie do szpitala na operacje, nie będzie w pobliżu mnie ani jednego człowieka, do którego będę mógł iść.