Odwrócili się na pięcie i odeszli. Lerner, rzuciwszy okiem wstecz, zobaczył czerwonawy kontur Góry Bez Imienia, odcinający się wyraźnie na tle nieboskłonu.
Sama planeta również pozbawiona była nazwy. Niewielka społeczność tubylców nazywała ją Umgcza lub Ongdża, ale nie miało to specjalnego znaczenia. Planeta miała pozostać bezimienna, dopóki specjaliści od reklamy z koncernu Stal Pozaziemska nie wynajdą dla niej oficjalnego miana. Powinno ono usatysfakcjonować pod względem semantycznym parę milionów potencjalnych osadników z zatłoczonych planet wewnętrznych. Do tego czasu zaś określano ją prowizorycznie jako Zlecenie 35. Na razie znajdowało się tu parę tysięcy wyposażonych w maszyny ludzi, którzy na rozkaz Morrisona mogli zdmuchiwać z jej powierzchni masywy górskie, tworzyć w ich miejscu równiny, przenosić całe potężne lasy, zmieniać bieg rzek, roztapiać czapy lodowe wokół biegunów, kształtować kontynenty, żłobić dna nie istniejących jeszcze mórz, jednym słowem czynić wszystko, by Zlecenie 35 stało się kolejnym przytulnym domem, spełniającym wymogi cywilizacji technologicznej stworzonej przez gatunek Homo sapiens.
Dziesiątki planet zostało przekształconych zgodnie z ziemskimi standardami. Zlecenie 35 nie powinno przedstawiać jakichś szczególnych problemów dla pracujących tu ekip. Było to spokojne miejsce, pełne cichych lasów i łagodnych pagórków, ciepłych mórz i falistych łańcuchów górskich widocznych na horyzoncie. Jednak coś było nie tak na tej nudnej planecie. Zdarzały się tu wypadki, których ilość przekraczała wszelkie statystyczne średnie, zaś zdenerwowani ludzie z obozu powodowali reakcję łańcuchową, która jeszcze powiększała ich liczbę. Można powiedzieć, że wszyscy przyczyniali się do powstania tego efektu. Toczyły się ostre kłótnie pomiędzy obsługą buldożerów a specjalistami od sztucznie prowokowanych eksplozji. Kucharz dostawał histerii nad kadzią tłuczonych kartofli, to znów spaniel księgowego ugryzł w łokieć rewidenta. Z drobnych wydarzeń wynikały duże incydenty.
Robota zaś — wydawałoby się prosta — ledwie się zaczęła.
W namiocie dowództwa Dengue nie spał już, spoglądając refleksyjnie na szklankę whisky z wodą sodową.
— I co tam? — zawołał. — Jak idzie robota?
— W porządku — odpowiedział Morrison.
Nie miał żadnej władzy nad Dengue’em i jego odżywkami. Rządowe przepisy dotyczące inżynierii planetarnej zastrzegały, że obserwatorzy z innych przedsiębiorstw mogą być obecni podczas realizacji każdego projektu. Miało to na celu wzmocnienie stworzonej przez specjalną komisję zasady „współdziałania w dziedzinie metod” w zakresie sposobów pracy na planetach. Jednak w praktyce obserwatorzy poszukiwali nie ulepszonych metod, lecz ukrytych słabości, które ich własne przedsiębiorstwa mogłyby wykorzystać. Jeśli zaś obserwator potrafił doprowadzić szefa robót z konkurencyjnej kompanii do nerwowej drżączki, tym lepiej był widziany przez swoich mocodawców. Dengue był ekspertem w tej dziedzinie.
— I do czego zabieracie się teraz? — spytał Dengue.
— Likwidujemy górę — odparł Lerner.
— Świetnie! — wykrzyknął Dengue, wyprostowując się w fotelu. — Tę dużą? — Rozłożył się swobodnie na oparciu i rozmarzonym wzrokiem zaczął wpatrywać się w sufit. — Ta góra była tu już, gdy człowiek grzebał w kurzu w poszukiwaniu larw owadów i dojadał resztki po tygrysie szablozębnym. Boże, ona jest nawet starsza! — Dengue roześmiał się radośnie i pociągnął łyk swojego drinka. — Góra trwała już na morskim brzegu, gdy człowiek, mam na myśli nasz szacowny gatunek homo sapiens, był jeszcze meduzą, próbującą zdecydować się, czy chce zamieszkiwać ocean, czy też stały ląd.
— W porządku — przerwał mu Morrison. — Wystarczy!
Dengue rzucił w jego stronę przenikliwe spojrzenie.
— Ależ Morrison, jestem z ciebie dumny, jestem dumny z nas wszystkich. Przeszliśmy długą drogę od czasu, gdy byliśmy meduzami. W ciągu jednego dnia możemy zniszczyć to, co natura tworzyła przez miliony lat. Możemy rozerwać tę śliczną górkę na strzępy i zastąpić ją betonowo-stalowym miastem, którego gwarantowana trwałość wynosi jeden wiek!
— Zamknij się! — warknął Morrison, ruszając ku niemu z poczerwieniałą z wściekłości twarzą. Lerner, powstrzymując go, położył mu dłoń na ramieniu. Uderzenie obserwatora było najlepszym sposobem na to, by zostać odprawionym z kwitkiem ze swojego stanowiska.
Dengue dokończył drinka i zaczął patetycznym tonem:
— Zejdź nam z drogi, Matko Naturo! Zadrżyjcie, prastare skały i wzgórza, zagrzmij z lęku, nieśmiertelny oceanie, aż do swych najmroczniejszych głębin, gdzie diabelskie potwory suną bezgłośnie w ciemnościach! Ponieważ Wielki Morrison przybył tu, by osuszyć ocean i uczynić zeń spokojny staw, by wyrównać góry i zbudować na ich miejscu dwunastopasmowe superautostrady, wyposażone dodatkowo w toalety dla drzew, stoły piknikowe dla krzewów, restauracje dla skał, stacje benzynowe dla jaskiń, tablice ogłoszeń dla górskich strumieni, a także wiele innych wyszukanych fanaberii, wymyślonych przez półboskiego człowieka.
Morrison wstał gwałtownie i wyszedł z namiotu, a za nim Lerner. Czuł w tej chwili, że wręcz warto byłoby rąbnąć Dengue’a w twarz i rzucić w diabły tę całą intratną posadę. Nie mógł jednak tego zrobić, ponieważ o to właśnie chodziło temu facetowi; w tym celu został wynajęty.
Morrison zadawał sobie także w duchu pytanie, czy byłby tak zdenerwowany, gdyby w tym, co mówił Dengue, nie znajdowało się ziarno prawdy?
— Ci tubylcy wciąż czekają — oznajmił Lerner, doganiając go.
— Nie chcę się z nimi teraz widzieć — odparł Morrison. Jednak z dużej odległości, z monumentalnych górskich zboczy docierał do niego odgłos bębnów i piszczałek. Był to kolejny fakt, który budził niepokój jego ludzi. — No dobrze — zgodził się w końcu.
Przy Północnej Bramie, w pobliżu tłumacza pracującego na użytek ludzi z obozu, stało trzech tubylców. Należeli oni do humanoidalnej rasy i byli nagimi, chudymi dzikusami z epoki kamienia łupanego.
— Czego chcą? — spytał Morrison.
— Cóż, panie Morrison, rzecz sprowadza się do tego, że zmienili zdanie — oznajmił tłumacz. — Chcą swoją planetę z powrotem i mają zamiar zwrócić wszystkie prezenty, które od nas dostali.
Morrison westchnął. Nie czuł się na siłach wytłumaczyć im, że Zlecenie 35 nie było „ich” ani w ogóle „czyjąkolwiek” planetą. Ziemia nie jest tu niczyją własnością, może być zaledwie przez kogoś zajmowana. W tym wypadku działało prawo bezwzględnej konieczności. Ta planeta w większym stopniu należała do kilku milionów ziemskich osadników, którzy mogli zrobić z niej jakiś użytek, niż do kilkuset tysięcy dzikusów, których hordy od czasu do czasu przemierzały jej powierzchnię. W każdym razie taki punkt widzenia panował w tej chwili na Ziemi.
— Więc opowiedz im znów — odezwał się Morrison — o wspaniałym rezerwacie, który pozostawiliśmy specjalnie dla nich. Zamierzamy ich karmić, ubierać, uczyć…
Od tyłu cicho podszedł Dengue.
— Zamierzamy zadziwić ich naszą szczodrością — oznajmił. — Każdemu mężczyźnie podarujemy zegarek, parę butów i wydany przez rząd katalog nasion. Każdej kobiecie szminkę do ust, mydło i zestaw prawdziwych bawełnianych firanek. Każdej wsi — dworzec kolejowy, sklep firmowy oraz…
— Teraz przeszkadzasz w pracy — przerwał mu Morrison. — I to przy świadkach.
Dengue znał reguły gry.
— Przepraszam, staruszku — powiedział, po czym wycofał się.
— Mówią, że zmienili zdanie — stwierdził tłumacz. — By wyrazić rzecz idiomatycznie, oznajmiają, że mamy wycofać się do krainy demonów na niebie albo zniszczą nas za pomocą swej potężnej magii. Ich święte bębny układają już przekleństwo na nas, duchy zaś już się zbierają.
Morrison spojrzał na dzikusów z politowaniem. Coś takiego zdarzało się z reguły na każdej planecie, na której mieszkała jakaś populacja tubylców. Zawsze pojawiały się bezmyślne groźby, wypowiadane przez barbarzyński lud o absurdalnie rozdętym poczuciu własnych możliwości, nie mający żadnego pojęcia o ogromnej sile techniki. Znał aż nadto dobrze tych prymitywnych humanoidów. Wielkie samochwały, potężni pogromcy mieszkających w okolicy licznych gatunków królików i myszy. Od czasu do czasu kilkudziesięciu z nich mogło uwziąć się na jakiegoś starego bizona, zamęczając go kompletnie przez zmuszanie do ciągłego galopu. Dopiero wtedy odważali się podejść dostatecznie blisko, by wydusić zeń życie zmasowanymi uderzeniami grotów swoich tępych włóczni.
A jaką fetę urządzali, gdy im się to wreszcie udawało! Za jakich uważali się bohaterów!
— Powiedz im, żeby zabierali się stąd w diabły — rzekł Morrison. — Powiedz, że jeśli zbliżą się do obozu, będą mogli zobaczyć trochę magii, która naprawdę działa.
— Obiecują nam wielkie kłopoty w pięciu nadprzyrodzonych dziedzinach! — krzyknął za nim tłumacz.
— Wykorzystaj to w swoim doktoracie! — odpowiedział dyrektor, a tłumacz uśmiechnął się z rozbawieniem.
Późnym popołudniem nadeszła pora zniszczenia Góry Bez Imienia. Lerner udał się tam na ostatnią inspekcję. Dengue, przynajmniej raz naprawdę pełniąc funkcję obserwatora, przeszedł po linii okopów, notując diagram rozkładu ładunków wybuchowych. Saperzy skulili się w schronach. Morrison poszedł do Punktu Kontrolnego Able.
Szefowie poszczególnych sekcji, jeden za drugim, meldowali gotowość swoich ludzi. Sekcja meteo podała najnowsze dane dotyczące pogody, stwierdzając, iż warunki do przeprowadzenia operacji są pomyślne. Fotograf zrobił ostatnie zdjęcia góry w całości.
— Zarządzam gotowość! — ogłosił Morrison przez radio, po czym usunął bezpieczniki z głównego detonatora.
— Spójrz na niebo — wymamrotał Lerner.
Morrison podniósł wzrok. Słońce miało właśnie skryć się za horyzontem i od zachodu nadeszły chmury, zakrywając niebo koloru ochry. Nad obozem zaległa cisza, nawet bębny na pobliskich wzgórzach milczały.
— Dziesięć sekund… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… — już! — wykrzyknął Morrison, po czym wcisnął guzik detonatora. W tej samej chwili poczuł silny powiew na policzku.
Na moment przed rozpadnięciem się góry Morrison zacisnął paznokcie na guziku, chcąc jakby instynktownie powstrzymać to, co nieuniknione, ponieważ jeszcze zanim usłyszał krzyki swoich ludzi, wiedział, że eksplozja przebiegła źle, że wszystko poszło fatalnie.
Już po wszystkim, gdy ranni zostali przeniesieni do szpitala, a zabici pochowani, siedząc samotnie w namiocie Morrison podjął próbę zrekonstruowania całego wydarzenia. Był to, naturalnie, nieszczęśliwy zbieg okoliczności: nagła zmiana kierunku wiatru, nieoczekiwania kruchość warstwy skalnej położonej tuż pod powierzchnią, awaria specjalnych warstw tłumiących eksplozję, a także zatrącająca o kryminał głupota, polegająca na umieszczeniu dwóch ładunków wybuchowych tam, gdzie mogły wyrządzić największe szkody.
Oto kolejne wydarzenie z serii wypadków całkowicie nieprawdopodobnych z punktu widzenia statystyki, powiedział sam do siebie, po czym nagle wyprostował się w fotelu.
Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że ktoś lub coś może pomagać przypadkowi.
Oczywisty absurd! Jednak rekonstrukcja planet była delikatną i niebezpieczną robotą, polegającą na żonglowaniu potężnymi siłami. Wypadki były przy tym nieuniknione, jeśli zaś ktoś im pomagał, mogły przybrać wymiar katastrofalny.
Wstał i nerwowym krokiem zaczął przemierzać bardzo ograniczoną przestrzeń swojego namiotu. Dengue wydawał się podejrzanym numer jeden. Współzawodnictwo między przedsiębiorstwami rozgorzało ostatnio z wielką siłą. Gdyby koncern Stal Pozaziemska okazał indolencję, beztroskę i bezradność wobec nieszczęśliwych wypadków, mógłby stracić koncesję, oczywiście z korzyścią dla przedsiębiorstwa Dengue’a i dla niego samego.