123013.fb2 G?ra bez imienia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

G?ra bez imienia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Wydawało się to jednak zbyt naciągane. Odpowiedzialny za to mógł być również każdy inny człowiek z obozu.

Ten mały Lerner także mógł mieć swoje motywy. Morrison stwierdził, że naprawdę nie może nikomu ufać. Być może powinien wziąć pod uwagę nawet tubylców i ich magię, polegającą, o ile się orientował, na nieświadomej manipulacji siłami psi.

Wyszedł do przedsionka i ogarnął wzrokiem dziesiątki namiotów, składających się na miasteczko jego robotników.

Którego z nich miał winić? W jaki sposób mógł ustalić odpowiedzialnych?

Z otaczających obóz wzgórz dobiegał go słaby, nieregularny rytm bębnów, należących do poprzednich właścicieli planety. Wprost przed nim widniał zaś wciąż wyszczerbiony, poważnie zniszczony kontur Góry Bez Imienia o zboczach wymiecionych lawinami.

Morrison nie spał dobrze tej nocy.

Następnego dnia praca szła normalnie. Wielkie ciężarówki transportowe, wypełnione chemikaliami do osuszania pobliskich bagien, ustawiły się jedna za drugą. Przyjechał także Dengue, ubrany w oficjalny strój urzędnika: spodnie koloru khaki i różową koszulkę.

— Halo, szefie! — zawołał. — Myślę, że wybiorę się z nimi, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

— Jasne, że nie — odpowiedział Morrison, sprawdzając jeszcze raz trasę, którą mieli poruszać się przez bagna.

— Dzięki. Lubię operacje tego rodzaju — oznajmił Dengue, wskakując do pierwszego buldożera na miejsce obok pilota. — Powodują one, iż czuję dumę z faktu, że jestem człowiekiem.

Osuszamy setki kilometrów kwadratowych dzikich, bezużytecznych bagnisk, by żyzne pola złociły się pszenicą tam, gdzie niegdyś kwitło tylko sitowie.

— Masz mapę? — spytał Morrison Rivierę, towarzyszącego mu brygadzistę.

— Oto ona — rzekł Lerner, podając mapę Rivierze.

— Taak… — dumał na głos Dengue. — Bagna zostaną osuszone, by stać się żyznymi pszenicznymi polami. Oto cud nauki… A przy tym jaka niespodzianka dla mieszkańców bagien! Wyobraźcie sobie konsternację kilkuset gatunków ryb, gadów, ptactwa wodnego i pozostałych zadomowionych na mokradłach istot, gdy okaże się, że ich wodny raj nagle stężał nad grzbietami! I to dosłownie stężał; co za pech! Ale, oczywiście, będą stanowić znakomity nawóz dla przyszłych upraw pszenicy…

— Dobra, zabierajcie się już! — krzyknął Morrison. Dengue pomachał radośnie i konwój ruszył w drogę. Riviera wspiął się do szoferki ciężarówki. Flynn, główny brygadzista, przejeżdżał obok swoim dżipem.

— Poczekaj chwilę! — zawołał Morrison. Podszedł do dżipa. — Chcę, żebyś uważał na Dengue’a — powiedział.

Flynn zrobił zakłopotaną minę.

— Chce pan, żebym miał go na oku? — spytał.

— Otóż to — odparł Morrison, niespokojnie zacierając ręce. — Rozumiesz, nie oskarżam nikogo, ale mieliśmy podczas tej roboty zbyt wiele wypadków. Jeśli ktoś chciał, żeby nasza sytuacja wyglądała kiepsko…

Na twarzy Flynna pojawił się drapieżny uśmieszek.

— Będę go obserwował, szefie — obiecał. — Niech pan się nie obawia o tę operację. Być może dołączy do swoich rybek na pszenicznych polach.

— Żadnych takich — ostrzegł Morrison.

— Oczywiście, że nie. Rozumiem pana doskonale, szefie.

Główny brygadzista wskoczył do swojego dżipa, który z rykiem silnika popędził na przód konwoju. Jeszcze przez pół godziny nieprzerwana procesja ciężarówek wzbijała tumany pyłu, zanim ostatnia z nich zniknęła w perspektywie. Morrison powrócił do swojego namiotu, by wypełnić raporty dotyczące postępu robót.

Po jakimś czasie odkrył jednak, że bez przerwy obserwuje odbiornik radiowy, czekając na raport Flynna. Gdyby tylko Dengue chciał zrobić cokolwiek! Nic wielkiego, tylko tyle, by udowodnić, że to jego sprawka. Wtedy on, Morrison, miałby pełne prawo rozedrzeć go na strzępy kawałek po kawałku.

Minęły dwie godziny, zanim radio się odezwało, i Morrison stłukł sobie kolano, pędząc w kierunku odbiornika.

— Tu Riviera — usłyszał. — Mamy kłopoty, panie Morrison!

— Mów!

— Przedni buldożer najwyraźniej musiał zejść z kursu. Proszę mnie nie pytać, jak to się stało. Sądziłem, że pilot wie, dokąd jedziemy… Ale drogo za to zapłacił.

— No już, gadaj, co się wydarzyło! — wrzasnął Morrison.

— Musieliśmy chyba jechać po cienkiej skorupie stałego gruntu. Gdy tylko cały konwój znalazł się na niej, jej powierzchnia pękła. Pod spodem był muł przesycony wodą. Zostało nam tylko sześć ciężarówek, resztę straciliśmy.

— A Flynn?

— Dzięki pontonom wyłowiliśmy wielu ludzi, ale Flynna nie udało się uratować.

— W porządku… — powiedział z trudem Morrison. — W porządku… Nie ruszajcie się stamtąd. Wyślę po was amfibie. Słuchaj, i jeszcze jedno… Nie wypuszczajcie z łap Dengue’a.

— To będzie trochę trudne — oznajmił Riviera.

— Dlaczego?

— No cóż, wie pan, on był w przednim buldożerze… Nie miał najmniejszej szansy.

Poniesione straty tak rozwścieczyły ludzi z obozu, że na gwałt potrzebowali czegoś namacalnego, na czym mogliby wyładować swoją złość. Pobili piekarza, bo upieczony przez niego chleb smakował jakoś dziwnie, i niemal zlinczowali specjalistę od dystrybucji wody, ponieważ znaleziono go w pobliżu wielkich maszyn, gdzie oficjalnie nie powinien mieć żadnego interesu. Nie usatysfakcjonowało ich to jednak i zaczęli pożądliwie spoglądać w stronę wioski tubylców.

Dzikusy z epoki kamienia łupanego zbudowały na zboczu urwiska nową osadę w pobliżu obozu ludzi; była to wioska jasnowidzów i czarowników, zebranych do kupy, żeby rzucać przekleństwa na przybyłe z niebios demony. Dzień i noc waliły tam bębny i robotnicy zaczęli rozważać możliwość przegonienia ich stamtąd, po to tylko, żeby to towarzystwo jakoś uciszyć.

Morrison ponaglał swoich ludzi do dalszej pracy. Zbudowali drogi dojazdowe, których nawierzchnia w ciągu tygodnia popękała tak, że nie nadawały się do użytku. Żywność psuła się w zastraszającym tempie, ale nikt nie kwapił się nawet ruszyć naturalnych produktów z tej planety. Podczas burzy piorun uderzył w generator, kompletnie ignorując odgromniki, które Lerner osobiście zainstalował. Pożar ogarnął połowę obozu, a gdy drużyna strażacka wybrała się po wodę, odkryła, że najbliższe strumienie w tajemniczy sposób zmieniły bieg.

Podjęto kolejną próbę wysadzenia w powietrze Góry Bez Imienia, jednak w jej następstwie doszło jedynie do strącenia kilku fantazyjnych skalnych osuwisk. Później zaś okazało się, że pięciu ludzi właśnie wtedy urządziło sobie nielegalny piknik, popijając piwo na pobliskim stoku; zostali przywaleni przez spadające skały. Po tym wypadku saperzy stanowczo odmówili podkładania kolejnych ładunków pod górę.

Ziemskie biuro przedsiębiorstwa po raz kolejny nawiązało kontakt z Morrisonem.

— A właściwie, dokładnie rzecz biorąc, co idzie nie tak, jak powinno? — spytał pan Shotwell.

— Powiedziałem już panu, że nie mam pojęcia.

Po chwili milczenia Shotwell spytał cicho:

— Czy istnieje jakaś możliwość, że to sabotaż?

— Przypuszczam, że tak — odrzekł Morrison. — To wszystko nie może mieć wyłącznie naturalnych przyczyn. Jeśli ktoś miał taki zamiar, mógł wyrządzić duże szkody — na przykład manipulując ładunkami wybuchowymi, lub zakładając po partacku piorunochrony…

— Czy podejrzewa pan kogoś?

— Mam tutaj ponad pięć tysięcy ludzi — odpowiedział powoli Morrison.

— Wiem o tym. Teraz proszę słuchać uważnie. Rada dyrektorów przedsiębiorstwa podjęła uchwałę, by przyznać panu w tej sytuacji nadzwyczajne pełnomocnictwa. Może pan robić wszystko, co uważa za stosowne, byleby tylko ukończyć tę robotę. Jeśli pan sobie życzy, może pan zaaresztować połowę obozu. Może pan zmieść ładunkami wybuchowymi tubylców z otaczających obóz gór, jeśli uważa pan, że to coś pomoże. Proszę przedsięwziąć wszelkie możliwe środki. Nie spadnie na pana żadna odpowiedzialność prawna. Jesteśmy przygotowani nawet na to, by zapłacić sporą premię, jednak praca musi zostać ukończona.