123013.fb2
— Tak, ale nie wie pan, jak ważne jest dla nas Zlecenie 35. Mogę panu powiedzieć w największej tajemnicy, że w innych strefach nasza firma doznała wielu znaczących niepowodzeń. Miały miejsce duże straty i zniszczenia, koincydencje wydarzeń nie przewidziane przez nasze polisy ubezpieczeniowe. Za dużo już utopiliśmy w tej planecie, by ją teraz po prostu opuścić. Musi pan doprowadzić to do końca.
— Zrobię, co w mojej mocy — odrzekł Morrison, po czym wyłączył się.
Tego samego popołudnia doszło do eksplozji w składzie paliwa. Zniszczeniu uległo prawie czterdzieści tysięcy litrów paliwa D-12, a strażnik składu poniósł śmierć.
— Miałeś dużo szczęścia — powiedział Morrison, patrząc ponuro na Lernera.
— Zgadzam się z tym — rzekł jego zastępca, a po pobladłej twarzy wciąż ściekały mu grube krople potu. Pośpiesznie nalał sobie drinka. — Gdybym przechodził tamtędy dziesięć minut później, byłbym w prawdziwych opałach. W sumie niewiele brakowało, abym odczuł wieczną ulgę.
— Dużo szczęścia… — powtórzył Morrison z zamyśleniem.
— Wiesz… — odezwał się Lerner — gdy szedłem obok składu paliwa, miałem wrażenie, że ziemia jest gorąca… Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to zaskakujące… Czy możliwe, żeby pod powierzchnią miała tam miejsce jakaś aktywność wulkaniczna?
— Nie — odpowiedział zdecydowanie Morrison. — Nasi geolodzy zrobili wcześniej mapy dosłownie każdego centymetra tego terenu. Obóz znajduje się na grubej warstwie solidnego granitu.
— Hmm… — zastanawiał się Lerner. — Morrie, sądzę, że w takim razie powinieneś zlikwidować tubylców.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
— Oni są jedynym czynnikiem poza naszą kontrolą. Każdy człowiek w obozie obserwuje pozostałych. To muszą być tubylcy! Wiesz, że istnienie zdolności psi zostało udowodnione; wykazano także, że są one bardziej rozpowszechnione wśród ludów pierwotnych.
Morrison skinął głową.
— A zatem postawiłbyś hipotezę, że eksplozja składu została spowodowana przez aktywność złośliwych duchów?
Lerner zmarszczył brwi, patrząc na wyraz twarzy Morrisona.
— Czemu nie? Uważam, że warto się nad tym zastanowić.
— A jeśli one potrafią robić nam wredne kawały — kontynuował dyrektor — to również wszystko inne powinno leżeć w zakresie ich możliwości, prawda? Mogą powodować eksplozje, wyprowadzić konwój na manowce…
— Przypuszczam, że tak, jeśli przyjmiemy takie założenie.
— Więc po co kręcą się wokół nas jak głupie? — zadał pytanie Morrison. — Jeśli mogą zrobić to wszystko, o czym mówiliśmy, byłyby w stanie bez żadnego problemu zmieść nas z powierzchni tej planety.
— Ich działalność może mieć określone granice — zauważył Lerner.
— Bzdura! To zbyt skomplikowana teoria. Znacznie prościej jest przyjąć, że ktoś tutaj nie życzy sobie, żeby robota została wykonana. Być może jakaś konkurencyjna firma zaoferowała mu za to nawet milion dolarów. Albo jest jakimś świrem. Jednak to musi być ktoś, kto kręci się tutaj i ma dostęp do wszystkiego. Ktoś, kto sprawdza schematy podkładania ładunków wybuchowych, kursy na mapach, kieruje pracującymi w terenie brygadami…
— Poczekaj chwilę! Jeżeli wysnuwasz wniosek…
— Nie wysnuwam żadnego wniosku — stwierdził Morrison. — A jeśli jestem wobec ciebie niesprawiedliwy, przepraszam — mówiąc to wyszedł z namiotu i zawołał dwóch robotników.
— Zamknijcie go gdzieś i upewnijcie się, że będzie przez cały czas pod dobrą strażą.
— Przekraczasz swoje kompetencje — ostrzegł Lerner.
— Jasne.
— I popełniasz błąd. Bardzo się mylisz co do mnie, Morrie!
— Jeśli tak jest naprawdę, to cię z góry przepraszam.
Gestem ponaglił robotników, którzy wyprowadzili Lernera z namiotu.
Dwa dni później zaczęły się lawiny. Geolodzy nie mieli pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Wymyślili teorię, zgodnie z którą powtarzające się próby zniszczenia Góry spowodowały głębokie pęknięcia w skalnym podłożu, które następnie poszerzyły się i… cóż, takie było powszechnie panujące przypuszczenie.
Morrison próbował niestrudzenie popchnąć robotę do przodu, ale ludzie zaczęli wymykać mu się spod kontroli.
Niektórzy zaczęli truć coś o nie zidentyfikowanych obiektach latających, ognistych dłoniach wyłaniających się z nieba, mówiących zwierzętach i obdarzonych zdolnością odczuwania maszynach. Swoim gadaniem przyciągali sporo słuchaczy.
Chodzenie po obozie po zapadnięciu zmroku zrobiło się niebezpieczne. Samozwańczy strażnicy strzelali teraz do wszystkiego, co się rusza, a także zdarzało im się posłać serię w kierunku obiektów, które pozostawały w bezruchu.
Morrison nie był szczególnie zaskoczony, gdy pewnego razu późno w nocy odkrył, że obóz robotników jest całkowicie opustoszały. Spodziewał się, że jego ludzie podejmą ten krok.
Usiadł więc w swoim namiocie i czekał.
Po chwili wszedł Riviera i usiadł obok.
— Będą kłopoty — oznajmił, zapalając papierosa.
— Kto będzie miał kłopoty?
— Tubylcy. Chłopcy ruszyli na górę, do tej ich wioski.
Morrison skinął głową.
— Co ich do tego sprowokowało?
Riviera odchylił głowę na oparcie i wydmuchnął papierosowy dym.
— Zna pan tego kopniętego Charliego? Tego gościa, który bez przerwy się modli? Otóż przysięgał, że widział jednego z tubylców, stojącego przy swoim namiocie. Twierdził, że tubylec powiedział: „Umrzesz, a razem z tobą umrą wszyscy przybysze z Ziemi”. A potem zniknął.
— Zapewne w oparach dymu? — spytał Morrison.
— Taaa… — potwierdził Riviera, szczerząc zęby w uśmiechu. — Myślę, że była tam jakaś chmura dymu.
Morrison pamiętał tego człowieka: klasyczny typ histeryka, do którego diabeł przemawiał bez kłopotów w jego własnym języku. Był przy tym na tyle głupi, że mógł podjąć dzieło zniszczenia.
— Powiedz mi — zapytał Rivierę — czy oni poszli tam, na górę, by walczyć z czarownicami? A może z supermanami posługującymi się energią psi?
Riviera pomyślał przez chwilę, zanim odpowiedział:
— No cóż, panie Morrison, powiedziałbym, że nie sprawia im to szczególnej różnicy.
Z oddali dobiegł ich uszu głośny, odbijający się echem huk.