123013.fb2 G?ra bez imienia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

G?ra bez imienia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

— Czy wzięli ze sobą materiały wybuchowe? — zadał pytanie Morrison.

— Nie wiem. Przypuszczam, że tak.

To śmieszne, pomyślał Morrison. Zachowanie typowe dla bezładnej hałastry. Dengue zapewne uśmiechnąłby się w tym momencie i powiedział: kiedy masz wątpliwości, zawsze strzelaj do cieni. Nie możesz przecież wiedzieć, co one knują.

Jednak Morrison odkrył także, iż jest zadowolony z tego, że jego ludzie podjęli taki krok. Ukryte siły parapsychologiczne… Nigdy nie można przewidzieć, kiedy się ujawnią.

Pół godziny później pierwsi wlokący się chaotycznie ludzie dotarli do obozu. Szli powoli, nie odzywając się do siebie.

— I co? — spytał Morrison. — Dorwaliście ich wszystkich?

— Nie, proszę pana — odpowiedział jakiś mężczyzna. — Nawet się do nich nie zbliżyliśmy.

— Co się stało? — pytał dalej Morrison czując, że ciarki przechodzą mu po krzyżu.

Nadchodziło więcej robotników. Stali w kompletnej ciszy, nie patrząc na siebie.

— Co się stało?! — wrzasnął Morrison.

— Nawet się do nich nie zbliżyliśmy — powtórzył robotnik. — Pokonaliśmy mniej więcej połowę drogi. A potem zeszła kolejna lawina.

— Czy ktoś z was odniósł jakieś obrażenia?

— Nie, proszę pana. Ona nie spadła w pobliżu nas… ale pogrzebała wioskę tubylców.

— To niedobrze — rzekł cicho Morrison.

— Tak, proszę pana — odpowiedzieli jego ludzie, którzy stali w nieregularnych grupach, obserwując go.

— Co teraz zrobimy, proszę pana?

Morrison przez chwilę zaciskał oczy niemal do bólu powiek, po czym powiedział:

— Wracajcie do swoich namiotów i pozostańcie w pogotowiu.

Rozpłynęli się w ciemności. Riviera spojrzał pytająco na Morrisona. Ten, jakby w odpowiedzi, poprosił:

— Przyprowadź tu Lernera.

Gdy tylko Riviera wyszedł, Morrison podszedł do nadajnika radiowego i zaczął wycofywać wysunięte posterunki wokół obozu.

Miał przeczucie, że coś się zbliża, więc tornado, które rozszalało się nad obozem pół godziny później, nie było dla niego całkowitym zaskoczeniem. Zdołał skierować większość ludzi do statków kosmicznych, zanim ich namioty porwała wichura.

Lernerowi udało się przedostać do prowizorycznego punktu dowodzenia, zorganizowanego przez Morrisona w kabinie łącznościowej ich statku flagowego.

— Co się dzieje? — spytał.

— Zaraz ci powiem, co się dzieje! — wykrzyknął zdenerwowany Morrison. — Pasmo dawno wygasłych wulkanów, położone mniej więcej trzydzieści kilometrów stąd, właśnie wybucha. Stacja kontroli meteo przepowiada zbliżanie się fali pływowej, która zatopi cały kontynent. Tu, gdzie jesteśmy, nie powinny zdarzać się trzęsienia ziemi, ale sądzę, że odczułeś już pierwszy wstrząs. A to dopiero początek.

— Co to jest? — dopytywał się Lerner. — Kto lub co powoduje te zjawiska?

— Nie udało ci się jeszcze nawiązać połączenia z Ziemią? — spytał Morrison radiooperatora.

— Cały czas próbuję.

Do pomieszczenia wpadł Riviera.

— Na powierzchni zostały jeszcze tylko dwie drużyny — zameldował.

— Zawiadom mnie, kiedy już wszyscy będą na statku.

— Co się dzieje?! — wrzasnął Lerner. — Czy to także ma być moja wina?

— Przepraszam cię za tamto posądzenie — powiedział Morrison.

— Chwileczkę! Zdaje się, że coś złapałem… — wtrącił się radiooperator.

— Morrison! — krzyknął Lerner. — Powiedz mi, o co tu chodzi!

— Nie wiem, jak ci to wyjaśnić — stwierdził dyrektor. — To mnie przerasta. Ale Dengue mógłby ci to wytłumaczyć.

Morrison przymknął oczy i wyobraził sobie stojącego przed nim Dengue’a. Uśmiechał się pogardliwie i mówił:

— Posłuchajcie oto sagi o meduzie, której zamarzyło się zostać bogiem. Otóż wyłoniwszy się na brzeg oceanu supermeduza, która nazwała się człowiekiem, zdecydowała, iż z racji posiadania szarej substancji zwojów mózgu wyniesiona jest ponad wszystkie inne stworzenia. Zdecydowawszy tak, meduza zgładziła żyjące w odmętach morskich ryby i zwierzęta mieszkające na powierzchni Ziemi; uśmierciła je w sposób potworny i bezpardonowy, całkowicie lekceważąc intencje Natury. A potem wywierciła w górach wielkie otwory na powierzchni jęczącej z bólu Ziemi, wzniosła ciężkie miasta z betonu i stali, pokryła zieloną niegdyś trawę asfaltową skorupą. Następnie, rozmnażając się w sposób przekraczający wszelką miarę, ubrana w skafander kosmiczny meduza udała się ku innym światom; tam unicestwiała góry, tworząc w ich miejscu równiny, przenosiła całe potężne lasy, zmieniała bieg rzek, roztapiała czapy lodowe wokół biegunów, kształtowała kontynenty, żłobiła dna nie istniejących jeszcze mórz, na setki i tysiące sposobów okaleczając potężne planety, które, obok gwiazd, są najbardziej godnym szacunku dziełem Natury.

Obecnie Natura jest już w podeszłym wieku i działa powoli, lecz w sposób nader solidny. Nieuchronnie przyszedł więc czas, gdy Natura stwierdziła, iż ma już dosyć zarozumiałej meduzy i jej pretensji do boskości. Pewnego pięknego dnia wielka planeta, której skórę meduza przewiercała na tysiące sposobów, po prostu zrzuciła ją z siebie, wypluwając jakby ze swej powierzchni, po czym wysłała do diabła tę zuchwałą istotę. Był to zarazem dzień, gdy meduza odkryła ku swemu zdziwieniu, że przez cały czas żyła podlegając siłom przekraczającym jej zrozumienie, że jest całkowicie równorzędna z istotami żyjącymi na równinie i w bagnach, nie gorsza od kwiatów, nie lepsza od zielska i chwastów, i nie uczyni Wszechświatowi żadnej różnicy, czy będzie nadal żyć, czy też umrze. Cała zaś jej chełpliwa kronika prąci osiągnięć, których dokonała, nie jest niczym więcej niż płytki ślad pozostawiony na piasku przez owada.

— Więc co się dzieje? — pytał wciąż Lerner, patrząc błagalnym wzrokiem na Morrisona.

— Sądzę, że ta planeta nie chce nas więcej — odrzekł dyrektor. — Myślę, że miała już dosyć.

— Złapałem kontakt z Ziemią! — wykrzyknął radiooperator. — Możesz mówić, Morrie!

— Pan Shotwell? — odezwał się Morrison do nadajnika. — Niech pan posłucha, nie mogę już tego dłużej znieść! Zabieram stąd ludzi, póki nie jest jeszcze na to za późno! Nie mogę w tej chwili tego wyjaśnić… i nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie to uczynić…

— Planeta zupełnie nie nadaje się do użytku? — spytał Shotwell.

— Tak, sir, nie ma żadnej szansy; mam nadzieję, że nie zagrozi to pozycji firmy…

— Do diabła z pozycją firmy! — oznajmił pan Shotwell. — W tym właśnie rzecz, nie ma pan pojęcia, Morrison, co się tutaj dzieje. Pamięta pan nasz projekt „Gobi”? Jest kompletnie zrujnowany, do najmniejszego szczegółu. I nie dotyczy to tylko nas. Nie wiem, co się dzieje, po prostu nie mam pojęcia. Będzie pan musiał mi wybaczyć, może wyrażam się nieco chaotycznie, ale od czasu, gdy zatonęła Australia…

— Cooo?!

— Tak, zatonęła, mówię przecież, że zatonęła, czy pan jest głuchy? Być może należałoby podejrzewać o to jakiś czynnik związany z huraganami. Ale te późniejsze trzęsienia ziemi… teraz po prostu kompletnie nie mamy pojęcia, co się dzieje…

— A Mars? Wenus? Alpha Centauri?

— Wszędzie to samo. Ale to chyba nie jest nasz koniec, prawda, Morrison? Mam na myśli nas, gatunek ludzki…