123015.fb2 G?ry Majipooru - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

G?ry Majipooru - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

2

Harpirias nie planował wycieczki w ponurą, mroźną pustkę wyżyny Khyntor, ani o niej nie marzył. Jako potomek jednego z wielkich pontyfikalnych rodów, rodu Prestimionów z Muldemar, całkiem rozsądnie oczekiwał komfortowego życia na Górze Zamkowej w służbie Koronala Lorda Ambinole'a oraz — z czasem — awansu na stanowisko jego doradcy lub wysoką pozycję ministerialną; miał nawet prawo spodziewać się otrzymania w lenno jednego z Pięćdziesięciu Miast!

Na tej komfortowej drodze życia pojawiła się jednak przeszkoda nie do przebycia, przeszkoda rzucona na nią przez bezmyślny, okrutny przypadek.

W swe dwudzieste piąte urodziny — dzień w jego życiu wyjątkowo pechowy — Harpirias wraz z grupą sześciu przyjaciół wyjechał z Zamku, by zapolować w leśnej posiadłości wiejskiej położonej niedaleko miasta Halanx. Rodzina jego przyjaciela, Tembidata, od pokoleń utrzymywała tam park myśliwski. Wyprawa na polowanie była zresztą pomysłem Tembidata, prezentem na urodziny przyjaciela, łowy były bowiem ulubioną rozrywką Harpiriasa — niewysokiego jak większość mężczyzn z rodziny Prestimiona, lecz zręcznego, szerokiego w ramionach, silnego, serdecznego, towarzyskiego i atletycznie zbudowanego młodego człowieka. Harpirias kochał każdy etap polowania: tropienie i podchodzenie zwierzyny, pościg, podczas którego czuło się na policzkach ciepły wiatr, moment zatrzymania przed strzałem, kiedy trzeba było błyskawicznie wycelować oraz — oczywiście — sam strzał i zabicie ofiary. Nie znał lepszego sposobu na spędzenie dnia urodzin niż zgrabne, zgodne z wymaganiami sztuki myśliwskiej zarżnięcie kilku bilantoonów lub tuamiroków o ostrych kłach i przygotowanie z ich mięsa wieczornej uczty, a z łbów i skór trofeów do zawieszenia na ścianie.

Tak więc dzień urodzin Harpirias spędził z przyjaciółmi, polując… i to polując z powodzeniem; zabili nie tylko kilkanaście bilantoonów i dwa tuamiroki, lecz także tłustego, smacznego vandara, zgrabnego, szybkiego onathaila i pod koniec dnia także wspaniały okaz sinileese o lśniącej białej sierści i potężnym, rozgałęzionym, szkarłatnym porożu. Tego ostatniego Harpirias upolował własnoręcznie, jednym strzałem ze zdumiewająco dużej odległości — strzałem, który napełnił go zasłużoną dumą z własnych umiejętności.

— Nie miałem pojęcia, że wasza rodzina trzyma w parku tak rzadkie stworzenie — powiedział do Tembidata, stojąc nad tuszą, którą mieli zamiar zabrać ze sobą na zamek.

— Ja także nie miałem o tym pojęcia. — Głos, jakim wypowiedział te słowa Tembidat, głuchy i niepewny, powinien posłużyć mu za przestrogę przed tym, co miało się zdarzyć za chwilę, ale Harpirias aż wzbijał się w dumę i na nic nie zwracał uwagi. — Muszę przyznać, że byłem z lekka zaskoczony, kiedy dostrzegłem go tam, między drzewami. Biały sinileese to rzadkość… nigdy przedtem nie widziałem tego wspaniałego stworzenia… a ty?

— Więc być może powinienem pozwolić mu żyć? Może to ukochane zwierzę twojego ojca… może miał do niego szczególny stosunek…

— I nigdy o nim nie wspomniał? Ani słowem? Nie, Harpiriasie! -Tembidat potrząsnął głową, lecz trochę zbyt energicznie, jakby chciał sam siebie o czymś przekonać. — Z pewnością albo w ogóle o nim nie wiedział, albo nic go to nie obchodziło, inaczej nie wypuściłby go na wolność ot tak, w parku myśliwskim. Znajdujemy się w rodzinnej posiadłości, gdzie wolno nam polować na wszystko, co znajdziemy, więc ten sinileese jest moim prezentem dla ciebie, a ojciec będzie się tylko cieszył, wiedząc, że padł on z twej ręki, na polowaniu w dzień twoich urodzin.

— A kim są ci mężczyźni, Tembidacie? — spytał jeden z uczestników polowania. — To gajowi twego ojca, prawda?

Harpirias podniósł wzrok na trzech potężnych, ponurych mężczyzn ubranych w szkarłatno-fioletowe liberie, wychodzących właśnie z lasu na przesiekę, na której leżał sinileese.

— Nie — odparł Tembidat, a jego głos znów zabrzmiał dziwnie głucho. — To nie gajowi mojego ojca, lecz naszego sąsiada, księcia Lubovine.

— Waszego… waszego sąsiada? — zająknął się zdumiony Harpirias i poczuł obawę, która nasiliła się, w miarę jak w pełni uświadomił sobie, z jakiej odległości położył sinileese.

Po prostu musiał spytać sam siebie, czyje właściwie upolował zwierzę.

Najpotężniejszy i najbardziej ponury z mężczyzn pozdrowił ich wyjątkowo niedbałym salutem.

— Czy szlachetni panowie widzieliście przypadkiem… ach, owszem, widzieliście… — nie dokończył zdania, a jego głos ucichł w złowieszczym warknięciu.

— …białego sinileese ze szkarłatnymi rogami — dokończył ostro jeden z jego towarzyszy.

Przez krótką, lecz wyjątkowo nieprzyjemną chwilę nad przesieką zapadła pulsująca wrogością cisza. Trzej gajowi ponuro wpatrywali się w ciało zwierzęcia, nad którym klęczał Harpirias, a Harpirias, odłożywszy już wcześniej nóż, którym nacinał skórę ofiary, wpatrywał się we własne zakrwawione dłonie. W uszach słyszał szum, jakby wzburzona rzeka płynęła mu przez czaszkę.

Milczenie przerwał wreszcie Tembidat, a w jego głosie wyraźnie brzmiała arogancja, maskująca niepewność.

— Z pewnością wiecie, że znajdujecie się na terenie parku myśliwskiego księcia Kestira z Halanx, którego jestem synem. Jeśli wasze zwierzę przekroczyło granice naszej ziemi, to choć żałujemy, iż zginęło, musimy stwierdzić, że mieliśmy prawo je zabić. O czym z pewnością wiecie.

— Jeśli nasze zwierzę wkroczyło na waszą ziemię, tak — odezwał się największy z gajowych. — Lecz jeśli ten sinileese, którego ścigamy przez całe popołudnie, od kiedy uciekł z klatki, zabity został na ziemi należącej do naszego księcia!

— Na ziemi… waszego… waszego księcia… — wykrztusił Tembidat.

— Oczywiście. Widzisz nacięcie tam, na drzewie pingla? Plama krwi znajduje się ładny kawałek za granicą waszej posiadłości, my dotarliśmy tu właśnie śladem krwi. Przenieśliście ciało na ziemię księcia Kestira, oczywiście, ale nie zmienia to faktu, że zwierzę zginęło na ziemi księcia Lubovine'a.

— Czy to prawda? — spytał Harpirias, a w jego głosie wyraźnie dźwięczał strach. — Czy to granica ziemi twego ojca?

— Rzeczywiście… no tak… — mruknął niemal niesłyszalnie Tembidat.

— Ten sinileese był ostatnim okazem swego gatunku i należał do pereł kolekcji naszego księcia — dodał jeszcze gajowy. -Zabierzemy jego mięso i skórę, lecz ów akt bezsensownego kłusownictwa będzie was kosztował znacznie więcej, młodzi panowie. Zapamiętajcie sobie me słowa.

Gajowi zabrali zwierzę i oddalili się bez słowa.

Harpirias stał oszołomiony rozmiarem nieszczęścia, które właśnie mu się przytrafiło. Park rzadkich zwierząt księcia Lubovine'a słynął ze swych cudów, sam książę był nie tylko arystokratą o przeogromnym majątku, potędze i wpływach — miał wśród przodków Koronala Lorda Voriaxa, starszego brata Koronala i Pontifexa Lorda Valentine'a panującego w Czasach Niepokojów przed pięciuset laty — lecz także człowiekiem próżnym i mściwym, nie znoszącym nawet wyimaginowanego lekceważenia.

Jakim cudem Tembidat okazał się takim durniem, by doprowadzić myśliwych pod granicę rodzinnej posiadłości? Dlaczego nie powiedział, że granica parku myśliwskiego nie jest ogrodzona? Dlaczego nie ostrzegł przed ryzykiem tak dalekiego strzału?

Tembidat, najwyraźniej świadom rozpaczy przyjaciela, powiedział łagodnie:

— Zadośćuczynimy jego życzeniom, nie wątp w to nawet przez chwilę. Mój ojciec porozmawia z Lubovine'em, bez problemu uświadomimy mu, że nie chciałeś kłusować na jego terenie, że tylko popełniłeś błąd… kupimy mu trzy nowe sinileese, pięć nowych sinileese…

Lecz, oczywiście, okazało się, że wcale nie jest to takie proste.

Złożono szczere, pokorne przeprosiny. Zapłacono odszkodowanie za martwe zwierzę. Podjęto wszelkie możliwe, lecz niestety bezskuteczne starania, by wściekłemu księciu Lubovine'owi znaleźć innego białego sinileese. Zajmujący wysokie miejsca w hierarchii dworu krewni Harpiriasa: Prestimionowie, Dekkeretowie i Kinnikenowie przemówili za nim, prosząc o pobłażliwość dla człowieka winnego przecież wyłącznie błędu zapalczywej młodości. A kiedy Harpirias nabrał pewności, że cała ta nieprzyjemna sprawa skończyła się wreszcie i poszła w niepamięć, przeniesiono go nagle na drugorzędną placówkę dyplomatyczną w wielkim mieście Ni-moya na drugim i mniej ważnym kontynencie Majipooru, Zimroelu, oddzielonym od Góry Zamkowej oceanem i tysiącami mil lądu.

Rozkaz przeniesienia spadł mu na kark jak topór kata. W rzeczywistości kładł on przecież kres marzeniom o jakiejkolwiek karierze na dworze Koronala. Gdy tylko Harpirias znajdzie się na Zimroelu, na Górze Zamkowej natychmiast o nim zapomną — a opuszcza ją zapewne na lata, być może nawet dziesiątki lat; być może już nigdy nie wezwą go z powrotem. W Ni-moya czeka go praca pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, przekładanie papierów, wysyłanie nieważnych raportów, pieczętowanie absurdalnych dokumentów, i tak rok za rokiem, rok za rokiem… tymczasem młodzi lordowie przeskoczą go w hierarchii jeden za drugim, obejmą po kolei wszystkie dworskie urzędy, które należały się jemu, ze względu na zdolności i na urodzenie.

— To sprawka Lubovine'a, prawda? — spytał Tembidata, kiedy okazało się, że w kwestii przeniesienia na Zimroel nic nie da się zrobić. — Tak mści się na mnie za tego swojego cholernego sinileese? Ale przecież to nie w porządku… zrujnować człowiekowi życie za przypadkową śmierć jakiegoś cholernego zwierza, i to na polowaniu…

— Nikt ci nie rujnuje życia, Harpiriasie.

— Co ty powiesz?

— Spędzisz w Ni-moya sześć miesięcy, najwyżej rok. Mój ojciec nie ma co do tego nawet najmniejszych wątpliwości. Lubovine jest człowiekiem potężnym, nalegał na ukaranie cię za czyn, którego się dopuściłeś, więc musisz udać się na coś w rodzaju wygnania. Na trochę. Nie martw się, niedługo wrócisz, Koronal osobiście powiedział to mojemu ojcu.

— Rzeczywiście wierzysz, że tak to będzie wyglądać.

— Bez wątpienia — zapewnił Tembidat. Ale nie tak to, oczywiście, wyglądało.

Harpirias wyjechał do Ni-moya pełen najgorszych przeczuć. Wprawdzie było to miasto wielkie i wspaniałe, liczące sobie ponad trzydzieści milionów mieszkańców, miasto białych wież zbudowanych na przestrzeni setek mil nad potężną rzeką Zimr, lecz jednak mimo wszystkich tych wspaniałości było to miasto Zimroelu. Nikt urodzony i wychowany wśród splendoru Góry Zamkowej nie przywyknie łatwo do pomniejszej chwały drugorzędnego kontynentu.

Tu, w Ni-moya, Harpirias spędzał jeden ponury miesiąc za drugim, urzędując w czymś, co nazywało się Biurem Łącznika Prowincji, nie podlegającym ani urzędowi Koronala, ani urzędowi Pontifexa, lecz należącym raczej do biurokratycznej próżni.

Z utęsknieniem wyczekiwał rozkazu przenoszącego go z powrotem na Górę Zamkową.

Wyczekiwał go z miesiąca na miesiąc.

Z miesiąca na miesiąc…

Z miesiąca…

Kilkakrotnie wypełniał podanie z prośbą o wyznaczenie mu obowiązków na Górze. Na żadne z nich nie otrzymał odpowiedzi. Napisał do Tembidata, przypominając mu o rzekomej obietnicy Koronala, który po pewnym czasie miał podobno pozwolić mu powrócić z wygnania. Tembidat odpisał, iż jest całkiem pewny, że Koronal ma zamiar dotrzymać danego słowa.

Minęła pierwsza rocznica objęcia przez Harpiriasa urzędu w Ni-moya. Rozpoczął się drugi rok jego wygnania. Mniej więcej w tym czasie przestał już regularnie otrzymywać wiadomości z Góry, czasami tylko dochodził do niego jakiś list, strzęp jakiejś plotki, ale i to coraz rzadziej. Zupełnie jakby ludzie wstydzili się do niego pisać! A więc wszystko działo się dokładnie tak, jak w najgorszych snach. Popadł w zapomnienie. Jego kariera dobiegła kresu; dożyje swych dni jako pomniejszy urzędnik nieważnego, zagubionego w hierarchii władzy biura w wielkim wprawdzie, lecz bez najmniejszych wątpliwości prowincjonalnym mieście drugorzędnego kontynentu Majipooru, na zawsze odcięty od źródła władzy i przywilejów, do których przez całe dotychczasowe życie miał nieograniczony dostęp.

Nawet jego charakter począł się zmieniać. Harpirias, niegdyś otwarty i serdeczny, dziś był człowiekiem zamkniętym w sobie, surowym, małomównym, być może bezpowrotnie zgorzkniałym na skutek wyrządzonej mu krzywdy.

Nagle, pewnego dnia, gdy powoli i beznadziejnie przekopywał się przez dostarczoną z Alhanroelu pocztę dyplomatyczną, znudzony najnowszą dostawą bezsensownych dokumentów, które musi przecież kiedyś przeczytać, a potem coś z nimi zrobić, ze zdumieniem znalazł wśród nich jeden adresowany bezpośrednio do siebie, koperta była ozdobiona insygniami księcia Salteira, Najwyższego Doradcy Koronala Lorda Ambinole'a.

Harpirias nie spodziewał się listu od figury tak dostojnej jak Salteir. Drżącymi palcami złamał pieczęć. Czytał dokument z nadzieją, ba! — z zachwytem.

Transfer! Lubovine ugiął się wreszcie! Droga na Górę Zamkową stoi otworem!

Podczas lektury wszelkie jego nadzieje legły jednak w gruzach. Nikt nie wzywał go do źródła władzy, wręcz przeciwnie, właśnie miał jeszcze bardziej się od niego oddalić. Czyżby pogrzebanie przeciwnika żywcem w Ni-moya nie zadowoliło Lubovine'a? Najwyraźniej, ponieważ niniejszym książę Harpirias wysłany został nie tylko poza granice Góry i Alhanroelu, lecz nawet poza granice cywilizacji: na śnieżną, mroźną pustynię zagubioną wśród gór Zimroelu, znaną jako wyżyna Khyntor.