123485.fb2
Wypiłem filiżankę kawy i przesłuchałem Kaisę. Kawa była znakomita, ale od Kaisy prawie nic nie udało mi się wyciągnąć. Po pierwsze, co chwila zasypiała na krześle, a kiedy ją budziłem, natychmiast pytała: „Czego?” Po drugie, wydawało się, że absolutnie nie jest w stanie mówić o Olafie. Za każdym razem, kiedy wymawiałem jego imię, robiła się czerwona, zaczynała chichotać, wykonywała niesłychanie skomplikowane ruchy ramieniem, zasłaniała twarz dłonią. Miałem nieodparte wrażenie, że Olaf zdążył narozrabiać i stało się to od razu po obiedzie, kiedy Kaisa znosiła naczynia na dół i zmywała. „A korale to on mi zabrał — opowiadała, krygując się. — Ze będzie miał, znaczy się, pamiątkę… Też figlarz…” Udało mi się wyjaśnić, że Olaf wyprosił u niej korale na pamiątkę i odbyło się to prawie od razu po obiedzie. W końcu wyprawiłem ją spać, a sam poszedłem do hotelu i zabrałem się za Aleca.
— Co myślisz o tym wszystkim, Alec? — zapytałem.
Z przyjemnością odsunął od siebie arytmometr i z chrzęstem wyprostował potężne ramiona.
— Myślę, Peter, że bardzo niedługo przyjdzie mi zmienić nazwę hotelu.
— O! — powiedziałem. — A na jaką?
— Jeszcze nie wiem — odparł. — I to mnie odrobinę niepokoi. Za kilka dni w mojej dolinie zaroi się od reporterów i do tego czasu muszę być przygotowany. Oczywiście wiele będzie zależało od tego, do jakich wniosków dojdą oficjalne organa śledcze, ale przecież prywatnej opinii właściciela hotelu prasa nie może nie wziąć po uwagę…
— Właściciel wyrobił już sobie jakąś opinię? — zdziwiłem się.
— No, może niezupełnie słuszne byłoby nazwać to opinią. Ale w każdym razie mam niejakie odczucia, których ty, odnoszę wrażenie, jeszcze nie masz. Ale to przyjdzie, Peter. Z całą pewnością pojawi się u ciebie, kiedy dokopiesz się głębiej. Po prostu ty i ja jesteśmy inaczej skonstruowani. Pomimo wszystko jestem tylko mechanikiem samoukiem i dlatego opieram się raczej na swoich wrażeniach, zamiast wyciągać wnioski. A ty jesteś inspektorem policji. Twoje wrażenia powstają w rezultacie wniosków, kiedy wnioski nie wydają ci się zadowalające, kiedy zbijają cię z tropu. Jednym słowem, zadawaj pytania.
Nieoczekiwanie dla samego siebie — byłem już bardzo zmęczony i skołowany — opowiedziałem mu o Hincusie. Alec słuchał i kiwał łysą głową.
— Tak — powiedział. — Więc widzisz, i Hincus również…
Rzuciwszy tę zagadkową uwagę, właściciel szczegółowo i bez nacisku z mojej strony opowiedział, co robił po ukończeniu gry w karty. Olafa widział po raz ostatni mniej więcej wtedy, kiedy i ja. O wpół do dziesiątej zszedł na dół razem z Mosesami, nakarmił Lelle’a, wypuścił go na dwór, obsztorcował Kaisę za ślamazarność, i wtedy właśnie przyszedłem ja. Wpadliśmy na pomysł, żeby posiedzieć przy kominku i napić się gorącego portweinu. Alec wydał polecenie Kaisie i poszedł do jadalni, żeby wyłączyć muzykę i zgasić światła.
— Oczywiście mogłem wtedy od razu wejść do Olafa, skręcić mu kark, chociaż wcale nie jestem przekonany, że Olaf pozwoliłby mi to zrobić. Ale ja nawet nie spróbowałem, tylko poszedłem prosto na dół i zgasiłem światło w holu. O ile pamiętam, wszystko było w porządku. Wszystkie drzwi na piętrze były pozamykane, na korytarzu panowała cisza. Wróciłem do bufetu, napełniłem szklanki portweinem i właśnie wtedy zeszła lawina. Jeżeli pamiętasz, przyniosłem ci portwein, a sam pomyślałem, że dobrze byłoby zadzwonić do Muir. Już wtedy miałem wrażenie, że klops z nami. Próbowałem dzwonić, potem wróciłem do salonu i od tej chwili się nie rozstawaliśmy.
Obserwowałem go spod wpółprzymkniętych powiek. Tak, Alec był bardzo silnym mężczyzną. I prawdopodobnie miał dosyć krzepy, żeby skręcić kark Olafowi, szczególnie jeżeli Olafa przedtem otruto. I właśnie on, właściciel hotelu, jak nikt inny miał możność otrucia każdego z nas. Więcej nawet, mógł mieć jeszcze jeden klucz od numeru Olafa. Trzeci klucz… Alec mógł zrobić to wszystko. Ale pewnych rzeczy jednak nie mógł. Nie mógł na przykład wyjść z pokoju przez drzwi i potem zamknąć za sobą od wewnątrz. Nie mógł wyskoczyć przez okno, nie zostawiając śladów na parapecie i bardzo głębokich i wyraźnych śladów na dole pod oknem… Nawiasem mówiąc, tego nie potrafiłby dokonać nikt. Pozostało założyć, że istnieje jakieś tajemne przejście prowadzące z numeru Olafa do numeru, w którym teraz leży jednoręki. Ale wtedy zbrodnia staje się nieprawdopodobnie perfidna i skomplikowana, co oznacza, że zaplanowano ją dawno, nadzwyczaj starannie i w absolutnie niepojętym celu… A tam, do diabła, przecież słyszałem na własne uszy, kiedy wyłączył muzykę, schodził po schodach i karcił Lelle’a. Minutę później zeszła lawina, a potem…
— Czy mógłbyś, oczywiście jeżeli nie masz nic przeciwko temu — powiedział Alec — wyjaśnić mi, po co chodziliście z Simonetem do pani Moses?
— Głupstwo — odparłem. — Fizyk spił się i zwidziało mu się Bóg wie co…
— Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, co konkretnie?
— Zwykła bzdura! — powiedziałem, próbując złapać za kark umykającą mi, interesującą myśl. — Przerwałeś mi tok rozumowania, Alec. No trudno, potem sobie przypomnę… Teraz co do Hincusa. Spróbuj przypomnieć sobie, kto wychodził z jadalni między wpół do dziewiątej a dziewiątą.
— Oczywiście, mogę spróbować — łagodnie powiedział gospodarz. — Ale przecież sam zwróciłeś uwagę na to, że Hincusa nieludzko wystraszyła ta, powiedzmy, istota, która na niego napadła.
Wlepiłem w niego oczy.
— No i co o tym myślisz?
— A ty? — zapytał w odpowiedzi. — Ja bym na twoim miejscu zastanowił się nad tym nadzwyczaj poważnie.
– Żarty sobie robisz? — zirytowałem się. — Nie mogę się teraz zajmować mistyką, fantastyką i inną filozofią. Moim zdaniem Hincus jest po prostu tego… — Puknąłem się palcem w czoło. — Nie wyobrażam sobie, żeby w hotelu mógł się ukrywać ktoś, kogo nie znamy.
— No dobrze, dobrze — pokojowo zgodził się Alec. — Nie dyskutujmy na ten temat. A więc, kto wychodził z jadalni między wpół do dziewiątej a dziewiątą? Po pierwsze, Kaisa. Wychodziła i wracała. Po drugie, Olaf. Też przychodził i wychodził. Po trzecie, dziecię du Barnstockre’a… Zresztą nie. Dziecko znikło później, razem z Olafem…
— O której to było? — zapytałem szybko.
— Dokładnej godziny, rzecz jasna, sobie nie przypominam, ale dobrze pamiętam, że wtedy graliśmy w karty i gra trwała jeszcze przez pewien czas po ich wyjściu.
— To bardzo ciekawe — powiedziałem. — Ale o tym potem. Tak. Kto jeszcze wychodził?
— Właściwie pozostaje nam już tylko pani Moses… Hm… — Alec mocno podrapał się po policzku. — Nie — powiedział stanowczo. — Nie przypominam sobie. Jako gospodarz właściwie uważałem na gości i dlatego, jak widzisz, coś tam zapamiętałem. Ale wiesz, był taki moment, kiedy miałem diabelne szczęście. To trwało niedługo, jakieś dwa, trzy rozdania, ale co się działo w tym czasie… — Gospodarz rozłożył ręce. — Dobrze pamiętam, że pani Moses tańczyła z dzieckiem, i dobrze pamiętam, że potem przysiadła się do nas i nawet brała udział w grze. Ale czy wychodziła… Nie, nie zauważyłem. Niestety.
— No cóż, dzięki i za to — powiedziałem z roztargnieniem, myślałem już o czymś innym. — A dziecko, jak się okazuje, wyszło z Olafem i już nie wróciło, podobnie jak Olaf, prawda?
— Tak.
— I to było przed pół do dziesiątej, kiedy wstaliście od stolika?
— Dokładnie tak.
— Dziękuję — powiedziałem i wstałem. — To ja już sobie pójdę. Aha, jeszcze jedno pytanie. Czy po obiedzie widziałeś Hincusa?
— Po obiedzie? Nie.
— A tak, przecież graliście w karty… A przed obiadem?
— Przed obiadem widziałem go kilkakrotnie. Widziałem go rano, kiedy jadł śniadanie… Potem z mojego biura nadawał depeszę do Muir, potem… Tak! Potem zapytał mnie, jak się wchodzi na dach i powiedział, że pójdzie się opalać… To chyba wszystko… Nie, widziałem go jeszcze raz w ciągu dnia, to było w bufecie, tulił do siebie butelką brandy. Później, w ciągu dnia, już nie.
W tym momencie wydało mi się, że złapałem myśl uciekinierkę.
— Słuchaj, Alec — powiedziałem. — Zapomniałem zupełnie, jak Olaf się wpisał do twojej księgi meldunkowej?
— Mam ją przynieść? — zapytał właściciel. — Czy wystarczy, że ci powiem?
— Wystarczy.
— Olaf Andvarafors, urzędnik państwowy. Przyjechał sam na dziesięciodniowy urlop.
Nie, to nie była ta myśl.
— Dziękuję, Alec — powiedziałem i usiadłem z powrotem. — Teraz zajmij się swoimi sprawami, a ja posiedzę i pomyślę.
Oparłem głowę na dłoniach i zacząłem myśleć. A więc czym w tej chwili rozporządzam? Mało tego jest, diabelnie mało. Dowiedziałem się, że Olaf wyszedł z jadalni między dziewiątą a wpół do dziesiątej i więcej nie wrócił i że razem z nim wyszło to dziecko. Tak więc w tej chwili należy sądzić, że latorośl jest ostatnim człowiekiem, który widział Olafa żywego. Jeśli nie liczyć mordercy, rzecz jasna. I pod warunkiem, że wszyscy przesłuchiwani mówią prawdę. To oznacza, iż Olafa zamordowano między kilka minut po dziewiątej a dwunastą z minutami… Nie ma co, ładny kawałek czasu. Simonet twierdzi jednak, że za pięć dziesiąta słyszał w pokoju Olafa jakiś ruch, a mniej więcej dziesięć po dziesiątej nikt nie odpowiedział na pukanie du Barnstockre’a. Ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Olaf mógł wtedy po prostu wyjść na chwilę. Ze złością szarpnąłem się za włosy. Olafa w ogóle mogli zamordować poza jego pokojem. Nie, jeszcze za wcześnie na jakieś wnioski. Została mi jeszcze Brune w sprawie Olafa i pani Moses w sprawie Hincusa… Chociaż co ona może mi powiedzieć. No dobrze, weszła na dach. No, zobaczyła Hincusa… Chwila, moment? A po co ona poszła na dach? Sama, bez męża, do tego ten dekolt… Dobrze. Pytanie: od kogo zacząć? Ponieważ zamordowano Olafa, a nie Hincusa, ponieważ pani Moses na pewno już wie o Olafie od męża, zaczniemy od dziecięcia. Ludzie z nagła przebudzeni mówią czasem ciekawe rzeczy. Przy okazji może wreszcie uda mi się dowiedzieć, jakiej ono jest płci, przeleciało mi przez głowę, kiedy wstawałem.
Pukać do dziecięcia musiałem długo i głośno. Potem za drzwiami usłyszałem człapanie bosych stóp i zagniewany zachrypły głos zapragnął się dowiedzieć, po jakiego diabła.
— Proszę otworzyć, Brane, to ja, Glebsky — powiedziałem. Nastąpiło krótkie milczenie. Potem głos ze strachem zapytał:
— Czy pan oszalał? Jest trzecia w nocy! — Otwierać!
— A o co chodzi?
— Wujek źle się czuje — powiedziałem na chybił trafił.
— Naprawdę? Niech pan poczeka, tylko włożę spodnie…
Człapanie bosych nóg się oddaliło. Czekałem. Szczęk klucza w zamku, drzwi się otworzyły i dziecię stanęło na progu.
— Nie tak prędko — powiedziałem, przytrzymując je za ramię. — Wejdźmy na chwilę do środka…
Dziecię najwyraźniej jeszcze się nie obudziło na dobre i dlatego nie okazało zbytniego sprzeciwu. Pozwoliło zaprowadzić się do pokoju i posadzić na rozgrzebanym łóżku. Ja usiadłem w fotelu naprzeciwko. Przez kilka sekund dziecię patrzyło na mnie przez swoje ogromne ciemne okulary i nagle jego różowe pulchne wargi zadrżały.
— Tak z nim źle? — zapytało szeptem. — Niech pan nie milczy, niech pan wreszcie coś powie!
Z niejakim zdumieniem zmuszony byłem stwierdzić, że to dzikie stworzenie prawdopodobnie kocha swojego wujka i niepokoi się o niego. Wyciągnąłem papierosa i zapalając go, powiedziałem:
— Wujek jest zdrów i cały. Porozmawiamy o czymś innym.
— Ale pan przecież powiedział…
— Nic nie mówiłem, to była senna mara. A teraz proszę mi szybko i bez ociągania powiedzieć, kiedy rozstaliście się z Olafem? Żywo!
— Z jakim Olafem? Czego pan chce ode mnie?
— Kiedy i gdzie byliście z Olafem? Prędzej!
Dziecię pokręciło głową.
— Nic nie rozumiem. Dlaczego Olaf? Co z wujkiem?
— Wujek jest zdrowy i cały. Kiedy i gdzie rozstaliście się z Olafem?
— Po co pan powtarza w kółko to samo? — rozwścieczyło się dziecię. Stopniowo wracało do normy. — I po cholerę ładuje się pan do mnie w środku nocy?
— Pytam…
— A ja mam pana gdzieś! Wynosić się, bo zawołam wujka! Gliniarz przeklęty!
— Tańczyliście z Olafem, a potem wyszliście. Dokąd? Po co?
— A pana co to obchodzi? Zazdrosny?
— Dosyć tego gadania! — wrzasnąłem. — Olaf nie żyje! Wiem, że potem nikt już nie widział go żywego. Kiedy to było? Gdzie? Prędzej! No?
Na pewno byłem straszny. Dziecię odskoczyło i obronnym ruchem wyciągnęło ręce przed siebie.
— Nie! — wyszeptało. — Co też pan? Co?
— Proszę odpowiadać — powiedziałem spokojnie. — Wyszliście razem z jadalni i poszliście… dokąd?
— D-donikąd… po prostu wyszliśmy na korytarz…
— A później?
Dziecię milczało. Nie widziałem jego oczu i było to niezwykłe i niewygodne.
— A potem — powtórzyłem.
— Niech pan zawoła wujka — powiedziało dziecię stanowczo. — Chcę, żeby wujek tu był.
— Wujek nie pomoże — zapewniłem. — Pomóc ci może tylko jedno, prawda. Mów prawdę.
Dziecię milczało. Siedziało nastroszone na łóżku pod wielkim, ręcznie malowanym plakatem Będziemy okrutni i milczało. Potem spod czarnych okularów po policzkach popłynęły łzy.
– Łzy też nie pomogą — powiedziałem zimno. — Proszę mówić prawdę. Jeżeli usłyszę kłamstwa albo wykręty, to — wsadziłem rękę do kieszeni — pojedziesz do Muir i do tego w kajdankach. Tu chodzi o morderstwo. Jasne?
— Jasne — ledwie dosłyszalnie wyszeptało dziecię. — Powiem…
— Słuszna decyzja — pochwaliłem. — Tak więc wyszliście z Olafem na korytarz. Co było dalej?
— Wyszliśmy na korytarz… — powtórzyło dziecię mechanicznie. — A potem… Słabo pamiętam, mam parszywą pamięć. Olaf coś powiedział i poszedł, a ja… tego…
— Do niczego — powiedziałem i pokręciłem głową. — Spróbuj jeszcze raz.
Dziecię, chlipiąc, wytarło nos i sięgnęło ręką pod poduszkę. Po chusteczkę do nosa.
— No?
— Ja… ja się wstydzę — wyszeptało dziecię. — To wstrętne. A Olaf jest martwy.
— Policja podobnie jak medycyna — oznajmiłem pouczająco, czując się fatalnie głupio — nie uznaje takich pojęć jak „wstyd”.
— No dobrze — powiedziało niespodziewanie dziecię, dumnie wznosząc głowę. — Pies z panem tańcował. Powiem. To było tak. Najpierw żarciki, narzeczony i narzeczona, chłopiec czy dziewczyna… no, mniej więcej tak jak pan… Olaf pewnie też uważał mnie nie wiadomo za co. Potem zaczął się pchać z łapami. Zrobiło się nieprzyjemnie i trzeba było dać mu w mordę… w twarz…
— No? — zapytałem, nie patrząc na dziecię.
— Może niepotrzebnie, nie należało tego robić, ale on też był bezczelny… No i on się obraził, nawymyślał mi i poszedł sobie.
— Dokąd?
— A skąd mam wiedzieć? Dużo mnie to obchodzi, dokąd i po co… Poszedł korytarzem — dziecię machnęło ręką — nie wiem dokąd.
— A ty?
— A ja? Co ja? Zepsuł mi humor, obrzydliwość, nudy na pudy. Pozostało tylko wrócić do siebie, zamknąć się i zalać w trupa.
— I co, udało się? — zapytałem, ostrożnie pociągając nosem i dyskretnie oglądając pokój. Bałagan był tu straszny, rzeczy porozrzucane, wszystko poniewierało się byle gdzie, na stole leżały długie papierowe plakaty z wypisanymi hasłami. Powiesić by je na drzwiach urzędników w policji… Faktycznie było czuć alkohol, a na podłodze u wezgłowia łóżka zauważyłem butelkę.
— Jasne, przecież mówię!
Podniosłem butelkę. Butelka była w znacznym stopniu opróżniona.
— Która to była godzina?
— Nie pamiętam.
— No dobrze, przypuśćmy — powiedziałem. — A teraz proszę mi dokładnie opisać wszystkie swoje czynności do chwili, kiedy wyszliście z Olafem na korytarz.
— Dokładnie? — zapytało dziecię.
— Tak, ze wszystkimi szczegółami.
— Dobrze — zgodziło się dziecię, pokazując drobne, ostre zęby, tak białe, że aż niebieskawe. — Było tak: kończę jeść deser, a tu przyczepia się do mnie zalany w trupa inspektor policji i truje głodne kawałki, jak to mu się podobam i względem natychmiastowych zaręczyn… Przy tym bez przerwy klepie mnie swoją łapą po ramieniu i powtarza: „A ty idź sobie, idź, ja nie z tobą, tylko z twoją siostrą…”
Słuchałem tego, nawet nie mrugnąwszy okiem. Mam nadzieję, że twarz miałem wystarczająco kamienną.
— Wtedy na moje szczęście — kontynuowało jadowicie dziecię — przypływa madame Moses i łapczywie porywa inspektora do tańca. Oni tańczą, a ja patrzę, i to wszystko bardzo mi przypomina pewną portową knajpę w Hamburgu. Potem inspektor łapie madame Moses i ciągnie ją za portierę, a to już przypomina zupełnie inną instytucję w tym samym Hamburgu. Zrobiło mi się żal inspektora, bo w gruncie rzeczy niezły z niego facet, tylko że pić nie umie, a stary Moses już krwiożerczo kikuje na tę portierę. Więc wstaję i zapraszam madame Moses do tańca, a inspektor cieszy się jak głupi, widać wytrzeźwiał za portierą…
— Kto wtedy był w jadalni? — zapytałem oschle.
— Wszyscy. Nie było Olafa, nie było Kaisy, a Simonet rżnął w bilard. Z tej rozpaczy, że inspektor odbił mu damę serca.
— Tak, proszę mówić dalej — powiedziałem.
— No więc tańczę z madame Moses, ona lepi się do mnie jak landrynka i nagle coś jej nawala w garderobie. Ach, powiada ona, pardon, zdarzyła się katastrofa. No, mnie to wisi… madame ze swoją katastrofą zasuwa na korytarz, a do mnie zaczyna się dowalać Olaf…
— Chwileczkę, kiedy to było?
— To już pardon! Zegarek mnie nie interesował.
— To znaczy, że pani Moses wyszła na korytarz?
— No, nie wiem, czy wyszła na korytarz, czy do siebie, czy do pustego pokoju, tam obok są, zdaje się, dwa puste pokoje… Ja przecież nie wiem, jaka to była katastrofa, może jej pan za portierą połamał wszystkie fiszbiny w gorsecie… Opowiadać dalej?
— Tak.
— No więc tańczymy sobie z Olafem, on mi zasuwa komplementy, że niby co za figura, jaki wdzięk i tak dalej… A potem powiada, chodźmy, mam coś ciekawego, mogę pokazać. Co mi szkodzi? Proszę, mogę iść… Tym bardziej że w sali na nic ciekawego się nie zanosi…
— Pani Moses była wtedy w jadalni?
— Nie, madame jest w suchym doku, na kapitalnym remoncie… No, wychodzimy na korytarz… A dalej już pan wie…
— Pani Moses już się nie pokazała?
I tu nastąpił moment wahania. Króciuteńki moment, ale ja go zauważyłem.
— N-nie — powiedziało dziecię. — Skądże? Jedno, co mi zostało, to uchlać się z nudów.
Bardzo, ale to bardzo przeszkadzały mi ciemne okulary i postanowiłem, że przy powtórnym przesłuchaniu ja te okulary zdejmę. Choćby siłą.
— A co było na dachu? — zapytałem ostro.
— Na jakim dachu?
— Na dachu hotelu. — Wskazałem palcem sufit. — I nie kłam, widziałem cię.
— Niech pan się każe wypchać, dobrze? — najeżyło się dziecię. — Tylko lunatycy łażą po dachach, ja nie.
— W takim razie musiał to być ktoś inny — powiedziałem pokojowo. — No dobrze. Teraz co do Hincusa. Pamiętasz go? Taki maleńki, przy obiedzie pomylił ci się z Olafem… Kiedy go widziałaś ostatni raz?
— Ostatni raz? To było chyba w korytarzu, kiedyśmy wyszli z Olafem z jadalni.
Aż podskoczyłem.
— Kiedy?!
Dziecię się zaniepokoiło.
— A bo co? — zapytało. — To przecież nic takiego… Jak tylko wyszliśmy z jadalni, patrzeć, a tu Hincus skręca na schody…
Gorączkowo starałem się wykombinować, o co chodzi. Nie wyszli z jadalni przed dziewiątą, o dziewiątej jeszcze tańczyli, widział ich du Barnstockre. Ale zegarek Hincusa został zgnieciony o ósmej czterdzieści trzy, a to znaczy, że o dziewiątej już związany leżał pod stołem…
— Masz pewność, że to był Hincus?
Dziecię wzruszyło ramionami.
— Zdawało mi się, że to Hincus… Co prawda od razu skręcił w lewo, na podest… Ale wszystko jedno… Hincus. Kto by to jeszcze mógł być? Trudno go pomylić z Kaisą albo z Mosesem… zresztą i z kim innym. Taki maleńki, przygarbiony…
— Stop! — powiedziałem. — Ten człowiek był w futrze?
— Tak… w tym swoim śmiesznym kretyńskim futrze do pięt, a na nogach miał coś białego… A bo co? — Dziecię przeszło na szept. — To on zamordował? Tak? Hincus?
— Nie, nie — odparłem.
Czyżby Hincus kłamał? Czyżby to jednak była inscenizacja? Zegarek zgnieciono, przesuwając przedtem wskazówki do tyłu… A Hincus siedział pod stołem i chichotał, potem zręcznie zrobił ze mnie balona, a teraz chichoce u siebie w numerze… a jego wspólnik chichoce gdzie indziej. Zerwałem się.
— Proszą siedzieć tutaj — rozkazałem. — Nie waż się wychodzić z pokoju. Pamiętaj, że jeszcze z tobą nie skończyłem.
Ruszyłem do drzwi, potem wróciłem i zabrałem ze stołu butelkę.
— Konfiskuję to. Niepotrzebni mi są pijani świadkowie.
— A mogę pójść do wujka? — zapytało dziecię drżącym głosem.
Wahałem się przez chwilę, potem machnąłem ręką.
— Możesz. Może on cię przekona, że trzeba mówić prawdę.
Wyskoczyłem na korytarz, podbiegłem do numeru Hincusa, przekręciłem klucz i wdarłem się do środka. Światło paliło się wszędzie — w przedpokoju, w toalecie, w sypialni. Sam Hincus, zlany potem, przykucnął za łóżkiem, szczerząc zęby. Na środku pokoju leżało połamane krzesło, a Hincus trzymał w ręku jedną z jego nóg.
— To pan? — zapytał ochryple i wyprostował się.
— Tak! — powiedziałem. Wygląd Hincusa i obłąkany wyraz przekrwionych oczu zachwiały moją pewność, że ten człowiek kłamie i udaje, ale mimo to wrzasnąłem z furią: — Znudziło mi się wysłuchiwanie bajek, Hincus! Powiedział mi pan, że pana napadli o ósmej czterdzieści. A tymczasem widziano pana w korytarzu po dziewiątej! Będzie pan mówił prawdę czy nie?
Na sekundę na jego twarzy pojawiło się zdumienie.
— Mnie? Po dziewiątej?
— Tak! Szedł pan korytarzem i skręcił pan na podest!
— Ja? — Hincus nagle zaśmiał się spazmatycznie. — Ja szedłem korytarzem? — Znowu się zaśmiał, i jeszcze raz, i jeszcze, i nagle cały zatrząsł się w piskliwym histerycznym śmiechu. — Ja? Mnie? To jest właśnie to, inspektorze! To jest to! — powtórzył, zachłystując się. — Widziano mnie w korytarzu… I ja też widziałem mnie! I ja rzuciłem się na mnie! I ja mnie związałem… I zamurowałem mnie w ścianie! Ja mnie… Rozumie pan, inspektorze? Ja mnie!