123485.fb2 Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Rozdział X

Zszedłem do holu i ponuro oznajmiłem właścicielowi hotelu:

— Hincus kompletnie oszalał. Czy masz jakieś silne środki uspokajające?

— Ja wszystko mam — odparł Alec.

— Będziesz umiał zrobić zastrzyk?

— Ja wszystko umiem.

— To się nim zajmij — powiedziałem, dając mu klucz.

W głowie mi huczało. Zbliżała się za pięć czwarta. Byłem zmęczony, wściekły, a co najważniejsze nie odczuwałem żadnych myśliwskich emocji. Zbyt jasno rozumiałem, że ta sprawa przekracza moje możliwości. Żadnego przebłysku światła. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie — im dalej, tym ciemniej. Być może w hotelu ukrywa się ktoś podobny do Hincusa? Może istotnie Hincus ma sobowtóra — niebezpiecznego gangstera, maniaka i sadystą? To by co nieco wyjaśniło… morderstwo, strach Hincusa, jego histerię… ale za to powstawał następny problem — jak się tu dostał, gdzie i w jaki sposób sobowtór się ukrywa? Ten hotel to jednak nie Luwr i nie Pałac Zimowy — to tylko „mały, uroczy hotel na dwanaście numerów; przytulny jak wasz prywatny dom. Gwarantujemy”. Pal go diabli, lepiej zajmę się Mosesami.

Stary Moses nie wpuścił mnie do siebie. Kiedy zapukałem, wyszedł z nieodłącznym kubkiem w ręku, w ogromnym tureckim szlafroku i dosłownie wycisnął mnie na korytarz swoim wielkim brzuchem.

— Zamierza pan rozmawiać tutaj? — zapytałem zmęczonym głosem.

— Tak, zamierzam — odparł wyzywająco i dmuchnął mi w twarz skomplikowaną mieszaniną dziwacznych zapachów. — Właśnie tu. Policjant nie ma czego szukać w domu Mosesa.

— W takim razie lepiej chodźmy do biura — zaproponowałem.

— No, do biura… — pociągnął z kubka. — Do biura to ewentualnie mógłbym. Chociaż nie bardzo rozumiem, na jaki temat mamy rozmawiać? Chyba nie podejrzewa mnie pan o morderstwo, mnie, Mosesa?

— Nie — odpowiedziałem. — Boże broń… Ale pańskie zeznania mogą okazać nieocenioną pomoc śledztwu.

– Śledztwu! — prychnął pogardliwie i łyknął ze swojego kubka. — No dobrze, chodźmy… — Póki szliśmy, zrzędził: — Nie mógł pan znaleźć zegarka, zwyczajnego ukradzionego zegarka, a tu morderstwo, śledztwo…

W biurze posadziłem go w fotelu, sam zaś usiadłem przy biurku.

— To znaczy pański zegarek się nie odnalazł? — zapytałem. Popatrzył na mnie z irytacją.

— A pan, inspektorze, miał nadzieję, że zegarek jakoś sam się odnajdzie?

— Miałem taką nadzieję — przyznałem. — Ale jeśli tak się nie stało, to nic nie poradzę.

— Nie podoba mi się nasza policja — wybałuszając na mnie oczy, oznajmił niezwłocznie. — Nie podoba mi się ten hotel. Jakiś morderca, jakieś lawiny… psy, złodzieje, hałasy po nocach… Przecież wyraźnie powiedziałem — cały korytarz jest mój, z wyjątkiem sali z kominkiem. Kominek mi niepotrzebny. Jak się pan ośmielił złamać umowę? Co to za włóczęga zagnieździł się w moim trzecim pokoju?

— Ten człowiek trafił pod lawinę. Jest ranny i odmrożony. Byłoby okrucieństwem ciągnąć go na górę.

— Ale ja zapłaciłem za trzeci pokój! Miał pan obowiązek zapytać mnie o pozwolenie!

Nie mogłem z nim dyskutować, nie miałem sił tłumaczyć mu, że po pijanemu pomylił mnie z właścicielem hotelu. Dlatego powiedziałem po prostu:

— Administracja hotelu przeprasza pana, panie Moses, i zobowiązuje się już jutro przywrócić status quo.

— Przybłęda! — zaryczał pan Moses i łyknął z kubka. — Ale czy to przynajmniej przyzwoity człowiek, włóczęga z mojego trzeciego numeru? Czy jakiś tam złodziejaszek?

— To bardzo przyzwoity człowiek — powiedziałem uspokajająco.

— W takim razie dlaczego go pilnuje ten wasz obrzydliwy pies?

— To czysty przypadek — powiedziałem, zamykając oczy. — Jutro wszystko wróci do normy, zapewniam pana.

— Może i nieboszczyk zmartwychwstanie? — jadowicie zainteresował się wstrętny dziadyga. — Może pan mi to również obieca? Ja jestem Moses, mój panie! Albert Moses! Nie jestem przyzwyczajony do tych wszystkich nieboszczyków, psów, upiorów i lawin…

Siedziałem z zamkniętymi oczyma i czekałem.

— Nie jestem przyzwyczajony do tego, żeby ktoś w środku nocy właził do mojej żony — kontynuował swoje wywody pan Moses. — Nie jestem przyzwyczajony do przegrywania co wieczór trzystu koron do jakichś wędrownych magików, którzy udają arystokratów… Ten Barl… Barl… To zwyczajny szuler! Moses nie siada do stolika z szulerami! Moses to jest Moses, mój panie!

Jeszcze długo warczał, syczał, głośno siorbał, czkał i sapał, ja zaś na całe życie zapamiętałem sobie, że Moses to Moses, Albert Moses, mój panie, i że Moses nie przywykł do tego i do tamtego, do przeklętego śniegu, wręcz przeciwnie, przywykł do tego i do owego, do kąpieli z dodatkiem sosnowego ekstraktu, mój panie… Siedziałem z zamkniętymi oczyma i żeby się lepiej wyłączyć, próbowałem wyobrazić sobie, jak Moses kładzie się spać, nie wypuszczając z ręki swego kubka, jak chrapiąc i pogwizdując przez nos, pieczołowicie trzyma go przed sobą, jak od czasu do czasu pociąga z niego, nie przerywając snu… Potem zapadła cisza.

— A więc tak to jest, inspektorze — powiedział pan Moses pouczająco i wstał. — Niech pan sobie dobrze zapamięta to wszystko, co panu powiedziałem, i niech to będzie dla pana nauczką na całe życie. Dobranoc.

— Chwileczkę — zatrzymałem go. — Dwa nieistotne pytania… Moses z oburzeniem otworzył już usta, ale ja byłem czujny i nie dopuściłem do tego, by zaczął mówić.

— O której mniej więcej wyszedł pan z jadalni?

— Mniej więcej — kwiknął Moses. — I w taki sposób ma pan zamiar złapać mordercę? Mniej więcej… Mogę panu udzielić precyzyjnie konkretnych informacji. Moses niczego nie robi mniej więcej, inaczej nie zostałby Mosesem. Może jednak pozwoli mi pan usiąść — zainteresował się jadowicie.

— Tak, oczywiście, przepraszam pana.

— Dziękuję panu, inspektorze — oświadczył jeszcze jadowiciej i usiadł. — A więc ja i pani Moses, do której pokoju w sposób wysoce nieprzyzwoity wdarł się pan dzisiejszej nocy, zresztą całkowicie bezprawnie, do tego nie sam, i bez pukania, nie wspominam już o urzędowym nakazie albo o czymś w tym rodzaju, rzecz jasna nie mamy prawa oczekiwać od dzisiejszej policji zachowywania takich subtelności prawnych, jak przestrzeganie prawa każdego uczciwego człowieka do przebywania w swoim domu jak w twierdzy, szczególnie, mój panie, kiedy chodzi o kobietę, o żonę, mój panie, o żonę Mosesa, Alberta Mosesa, inspektorze!

— Tak, tak, istotnie zachowałem się nierozważnie — powiedziałem. — Proszę przyjąć ode mnie i przekazać również pani Moses wyrazy ubolewania z powodu tego pożałowania godnego wypadku.

— Nie mogę przyjąć pańskich przeprosin, inspektorze, do chwili, w której nie będę miał całkowitej jasności, co za człowiek został ulokowany w trzecim wynajętym przeze mnie pokoju, na jakiej podstawie ulokowany został w pokoju graniczącym z pokojem mojej małżonki i dlaczego pilnuje go pies.

— My sami nie wiemy jeszcze dokładnie, co to za człowiek — powiedziałem i znowu przymknąłem oczy. — Wiemy, że uległ katastrofie samochodowej, że to kaleka bez jednej ręki i że teraz śpi. Jak tylko jego tożsamość zostanie stwierdzona, natychmiast zostanie pan o tym powiadomiony. — Otworzyłem oczy. — A teraz powróćmy do chwili, kiedy pan wraz z małżonką opuścił jadalnię. Która to była godzina?

Moses podniósł kubek do ust i popatrzył na mnie groźnie.

— Przyjmuję pańskie wyjaśnienia — oznajmił. — Mam nadzieję, że dotrzyma pan swojej obietnicy i natychmiast mi zamelduje… — Upił nieco. — A więc ja i moja żona wstaliśmy od stolika i opuściliśmy jadalnię mniej więcej… — zmrużył oczy złośliwie i powtórzył: — mniej więcej, inspektorze, o dwudziestej pierwszej trzydzieści trzy z sekundami, według miejscowego czasu! Jest pan zadowolony? Znakomicie! Niech pan zadaje drugie i mam nadzieję ostatnie pytanie.

— Jeszcze niezupełnie skończyliśmy z pierwszym — zastrzegłem. — Wyszedł pan z sali o dwudziestej pierwszej trzydzieści trzy. I co potem?

— Potem? — złowieszczo zapytał Moses. — Co chce pan przez to powiedzieć, młody człowieku? Czy przypadkiem nie chce pan zapytać, co robiłem, kiedy wróciłem do siebie?

– Śledztwo byłoby panu niezmiernie wdzięczne — powiedziałem z uczuciem.

– Śledztwo? Nie interesuje mnie wdzięczność waszego śledztwa! Zresztą nie mam nic do ukrycia. Poszedłem do siebie, natychmiast rozebrałem się i położyłem spać. I spałem dopóty, dopóki nie zaczęły się te niedopuszczalne hałasy w należącym do mnie trzecim numerze. Tylko wrodzone opanowanie i świadomość tego, że nazywam się Moses, nie pozwoliły mi pójść tam i niezwłocznie przegonić całą tę szajkę na czele z policją. Ale proszę zakarbować sobie, że moje opanowanie ma swoje granice i nie pozwolę żadnym nierobom…

— Tak, tak, oczywiście, będzie pan miał absolutną rację — powiedziałem pospiesznie. — Jeszcze jedno, ostatnie już pytanie, panie Moses.

— Ostatnie! — powiedział Moses, groźnie potrząsając wskazującym palcem.

— Czy nie zauważył pan, o której mniej więcej pani Moses wychodziła z jadalni?

Nastąpiła przerażająca pauza. Moses, wybałuszając na mnie mętne ślepia, stopniowo fioletowiał.

— Zdaje mi się, że śmie pan przypuszczać, że żona Mosesa ma coś wspólnego z morderstwem? — zapytał zdławionym głosem. Rozpaczliwie pokręciłem głową, ale nic mi to nie pomogło. — I, zdaje się, śmie pan liczyć na to, że Moses w tej sytuacji będzie składał jakiekolwiek zeznania? Albo pozwala pan sobie wyobrażać, mój panie, że ma do czynienia nie Mosesem, tylko z jakimś jednorękim włóczęgą, który mi ukradł drogocenny złoty zegarek? Albo może…

Zamknąłem oczy. W ciągu następnych pięciu minut usłyszałem masę najstraszliwszych przypuszczeń, dotyczących moich zamiarów oraz moich zamysłów skierowanych przeciwko godności, czci oraz majątkowi Mosesa, jak również przeciwko fizycznemu bezpieczeństwu Mosesa, mój panie, nie jakiegoś paskudnego, zapchlonego psa, ale Mosesa, Alberta Mosesa, mój panie, pan jest to w stanie zrozumieć czy nie?… Pod koniec tego przemówienia nie liczyłem już, że otrzymam jakąkolwiek sensowną odpowiedź. Myślałem tylko z rozpaczą, że teraz to już do pani Moses nigdy sienie dostanę. Ale okazało się inaczej. Moses nagle przerwał, odczekał, aż otworzę oczy i powiedział z nieopisaną pogardą:

— Zresztą to śmieszne przypisywać takiej marnej kreaturze tak podstępne zamiary. Śmieszne i niegodne Mosesa. Oczywiście mamy tu do czynienia z elementarnym policyjno-urzędniczym brakiem taktu uwarunkowanym niskim poziomem umysłowego i kulturalnego rozwoju. Przyjmują pańskie przeprosiny, inspektorze, i mam honor pożegnać pana. Mało tego. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności… Rozumiem, że nie będzie pan miał dość taktu, aby zostawić w spokoju moją żonę i nie zadręczać jej swymi głupimi pytaniami. Dlatego pozwalam panu zadać jej te pytania — nie więcej niż dwa, mój panie! W mojej obecności. I to natychmiast. Proszę za mną.

Triumfując wewnętrznie, poszedłem za Mosesem. Stary zapukał do drzwi swojej żony, a kiedy usłyszał odpowiedź, zgrzytliwie zagruchał:

— Można cię odwiedzić, najdroższa? Nie jestem sam. Najdroższą można było odwiedzić. Najdroższa w tej samej co poprzednio pozie spoczywała pod lampą, teraz już całkowicie ubrana. Powitała nas swoim czarującym uśmiechem. Stary grzyb podreptał do żony i ucałował jej rękę — w tym momencie przypomniałem sobie, że Alec twierdził, jakoby Moses bił żonę pejczem.

— To inspektor, najdroższa — wyskrzypiał Moses, zwalając się na fotel. — Pamiętasz inspektora?

— Ach, jakże mogłabym zapomnieć naszego miłego pana Glebsky’ego? — odezwała się piękna pani. — Pan będzie łaskaw usiąść, inspektorze. Urocza noc, nieprawdaż? Ileż w niej poezji! Księżyc…

Usiadłem na krześle.

— Inspektor zaszczycił nas, najdroższa — wyjaśnił Moses — podejrzeniem o zamordowanie tego Olafa. Pamiętasz Olafa? No więc, został zabity.

— Tak, już o tym słyszałam — powiedziała pani Moses. — To przerażające. Drogi Glebsky, czyżby naprawdę podejrzewał nas pan o popełnienie tej koszmarnej nikczemności?

Miałem tego po dziurki w nosie. Basta, pomyślałem. Do diabła z nimi.

— Proszę pani — powiedziałem oschle. — Śledztwo ustaliło, że wczoraj mniej więcej o wpół do dziewiątej opuściła pani jadalnię. Pani, oczywiście, to potwierdza?

Stary z oburzeniem poruszył się w swoim fotelu, ale pani Moses była szybsza.

— Rozumie się, że potwierdzam — odpowiedziała. — Z jakiej racji miałabym zaprzeczać? Miałam powód, żeby wyjść, więc wyszłam.

— O ile dobrze rozumiem — mówiłem dalej — przyszła pani do swego pokoju, a parę minut po dziewiątej znowu wróciła pani do jadalni? Czy tak było?

— Tak, oczywiście. Co prawda nie jestem zupełnie pewna, czy to działo się właśnie o tej godzinie, nie patrzyłam na zegarek… Ale najprawdopodobniej właśnie tak było.

— Chciałbym bardzo, aby pani sobie przypomniała, czy widziała pani kogoś, wychodząc z jadalni i wracając tam.

— Tak… wydaje mi się — powiedziała pani Moses. Zmarszczyła czółko, a ja czekałem w napięciu. — Ależ tak, oczywiście! — zawołała. — Kiedy już wracałam, zobaczyłam w korytarzu parę…

— Gdzie? — zapytałem szybko.

— No… od razu na lewo, od podestu. To był nasz biedny Olaf i to zabawne stworzenie… nie wiem, chłopiec czy dziewczyna… A jak ty sądzisz, Albercie?

— Chwileczkę — przerwałem jej. — Czy jest pani pewna, że stali na lewo od podestu?

— Jestem tego najzupełniej pewna. Stali, trzymając się za ręce, i bardzo miło ze sobą rozmawiali. Rzecz jasna udałam, że ich nie zauważyłam…

Oto króciutkie wahanie Brune. Dziecię przypomniało sobie, że ktoś ich widział przed drzwiami Olafa, nie zdążyło nic wymyślić i zełgało, licząc, że łgarstwo się nie wyda.

— Jestem kobietą, inspektorze — mówiła dalej pani Moses. — I nigdy nie wtrącam się w cudze sprawy. W innych okolicznościach nie usłyszałby pan ode mnie ani słowa, ale teraz, jak mi się wydaje, jestem zobowiązana, zmuszona nawet do szczerości… Nieprawdaż, Albercie? Moses w fotelu zamruczał niewyraźnie.

— I jeszcze jedno — powiedziała pani Moses. — Ale to pewnie nie ma większego znaczenia… Kiedy schodziłam na dół, spotkałam na schodach tego maleńkiego, nieszczęsnego człowieczka…

— Hincusa — powiedziałem ochryple i odkaszlnąłem. Coś mi uwięzło w gardle.

— Tak, Fincusa… Zdaje się, że tak brzmi jego nazwisko… A wie pan, inspektorze, on ma gruźlicę. A nie wygląda na to, prawda?

— Przepraszam — powiedziałem. — Kiedy pani spotkała Hincusa, szedł po schodach na górę?

— Nawet dla policjanta powinno to być jasne — z rozdrażnieniem zaryczał Moses. — Moja żona wyraźnie powiedziała, że spotkała tego Fikusa, kiedy schodziła na dół. To znaczy, że ten człowiek szedł jej na spotkanie, czyli na górę…

— Nie gniewaj się, Albercie — łagodnie powiedziała pani Moses. — Inspektora po prostu interesują szczegóły… Tak, inspektorze, szedł na górę, najwidoczniej z holu. Szedł, nie śpiesząc się, chyba głęboko zamyślony, bo w ogóle nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Minęliśmy się i każde z nas poszło w swoją stronę.

— Jak on był ubrany?

— Okropnie! Jakieś koszmarne futro… To się chyba nazywa… owczyna! Zalatywało od niego, przepraszam za wyrażenie, psem… mokrą sierścią… Nie wiem, jak pan, inspektorze, ale ja uważam, że jeżeli człowieka nie stać na przyzwoite ubranie, to powinien siedzieć w domu i oszczędzać, a nie przyjeżdżać tam, gdzie bywają ludzie z towarzystwa.

— I niektórym innym również bym doradził, żeby siedzieli w domu — zawarczał znad swego kubka Moses — a nie pchali się tam, gdzie przyjeżdżają ludzie z towarzystwa. No co, inspektorze, skończył pan nareszcie?

— Nie, jeszcze niezupełnie — powiedziałem powoli. — Jeszcze jedno pytanie… Kiedy pani po balu wróciła do siebie, zapewne położyła się pani spać i twardo zasnęła?

— Twardo zasnęłam?… Jakby to panu powiedzieć… Tak, zdrzemnęłam się na chwilę, czułam się trochę wzburzona, zapewne wypiłam więcej, niż powinnam…

— I, jak przypuszczam, coś panią obudziło? Przecież kiedy nieco później tak nietaktownie wtargnąłem do pani pokoju, proszą mi wybaczyć moje niestosowne zachowanie, nie spała pani…

— Ach, o to panu chodzi… Nie spałam… Tak, istotnie nie spałam, ale nie mogę powiedzieć, inspektorze, żeby mnie coś obudziło. Po prostu czułam, że dzisiejszej nocy nie uda mi się zasnąć, jak należy, i postanowiłam trochę poczytać… Zresztą jeżeli chciał się pan ode mnie dowiedzieć, czy słyszałam w nocy jakieś podejrzane hałasy, to mogę oświadczyć stanowczo: nie, nie słyszałam.

— Nic pani nie słyszała? — zdziwiłem się.

Pani Moses, jak mi się wydało, nieco spłoszona, spojrzała na męża. Nie spuszczałem z niej oczu.

— Zdaje mi się, że nie — powiedziała niepewnie. — A ty, Albercie?

— Absolutnie nic — stanowczo powiedział Moses. — Jeżeli nie liczyć niedopuszczalnego hałasu, jaki zrobili ci panowie wokół tego przybłędy…

— I żadne z was nie słyszało nawet łoskotu lawiny?

— Jakiej lawiny? — zdziwiła się pani Moses.

— Nie denerwuj się, najdroższa — powiedział Moses. — To nic strasznego. Niedaleko w górach zeszła lawina, opowiem ci o tym później… No, inspektorze, może teraz już wystarczy?

— Tak — powiedziałem. — Teraz już wystarczy. — Wstałem. — Jeszcze jedno, tym razem już naprawdę ostatnie pytanie.

Pan Moses zawarczał, zupełnie jak rozgniewany Lelle, ale pani Moses dobrotliwie skinęła głową.

— Proszę, inspektorze.

— Dziś w ciągu dnia, niedługo przed obiadem, szła pani na dach…

Pani Moses roześmiała się i przerwała mi.

— Nie, nie wchodziłam na dach. Szłam z holu na piętro i na skutek roztargnienia w zamyśleniu poszłam wyżej po tych okropnych schodach. Poczułam się głupio, kiedy zobaczyłam nagle przed sobą drzwi, deski… nawet nie od razu zrozumiałam, gdzie jestem…

Miałem ogromną ochotę zapytać ją, w jakim właściwie celu weszła na pierwsze piętro. Zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, czego szukała pani Moses na pierwszym piętrze, chociaż można było przypuścić, że chodziło o amory z Simonetem, w które przypadkowo się włączyłem. Ale właśnie spojrzałem na starego i wszystko wyleciało mi z głowy. Na kolanach Mosesa leżał pejcz — posępny, czarny, z grubym trzonkiem i mnóstwem plecionych rzemyków, w których połyskiwał metal. Wstrząśnięty odwróciłem oczy.

— Dziękuję pani — mruknąłem. — Okazała pani wielką pomoc śledztwu.

Beznadziejne zmęczony dowlokłem się do holu, siadłem obok Aleca, żeby odpocząć. Okropny pejcz ciągle jeszcze stał mi przed oczami, pokręciłem głową i z trudem odegnałem od siebie ten obraz. To nie moja rzecz. To ich prywatna sprawa, nic mi do tego… Oczy mnie piekły, jakbym miał pod powiekami piasek. Na pewno powinienem się przespać, choćby ze dwie godziny. Musiałem jeszcze przesłuchać nieznajomego, ponownie dziecię, ponownie Kaisę, do tego trzeba mi sił, dlatego powinienem iść spać, ale czułem, że teraz nie usnę. Po hotelu włóczą się sobowtóry Hincusa. Latorośl du Barnstockre’a łże. A i z panią Moses nie wszystko jest jasne. Albo spała jak zabita, a w takim razie nie wiadomo, dlaczego się obudziła i dlaczego kłamie, że prawie nie spała. Albo nie spała i w takim razie również nie wiadomo, dlaczego nie słyszała lawiny i krzątaniny w sąsiednim pokoju. A już całkowicie niepojęta jest przygoda Simoneta… Za dużo jest wariatów w tej historii, pomyślałem ospale. Wariatów, pijanych i idiotek… A w ogóle na pewno wszystko robię nie tak jak trzeba. Jak by postąpił na moim miejscu Segut? Natychmiast oddzieliłby wszystkich, którzy mają dosyć siły, żeby skręcić kark dwumetrowemu wikingowi i zająłby się wyłącznie nimi. Ja zaś zawracam sobie głowę latoroślą albo tym zasmarkanym schizofrenikiem Hincusem, starym alkoholikiem Mosesem… Zresztą nie o to chodzi. No dobrze, powiedzmy, że znajdę mordercę. A co dalej? To przecież typowy przypadek zabójstwa w zamkniętym pokoju. W życiu nie udowodnię, jak morderca tam wszedł i jak stamtąd wyszedł… Same zmartwienia. Może się napić kawy?

Spojrzałem na właściciela hotelu. Pracowicie naciskał klawisze arytmometru i wpisywał coś do księgi buchalteryjnej.

— Słuchaj, Alec — powiedziałem. — Czy w twoim hotelu może się ukryć tak, żeby go nikt nie zauważył, sobowtór Hincusa?

Cenevert uniósł głowę i spojrzał na mnie.

— Akurat Hincusa? — zapytał rzeczowo. — A nie jeszcze kogoś?

— Tak. Właśnie sobowtór Hincusa. W twoim hotelu przebywa sobowtór Hincusa. I zwracam ci uwagę, że nie płaci za pobyt. Zapewne kradnie jedzenie, pomyśl o tym, Alec!

Gospodarz się zamyślił.

— Nie wiem — powiedział. — Nic takiego nie zauważyłem. Czuję tylko jedno, Peter. Jesteś w błędzie. Wybrałeś najbardziej naturalną drogę postępowania i właśnie dlatego mylisz się szczególnie mocno. Badasz alibi, zbierasz poszlaki, szukasz motywów. A mnie się wydaje, że w tej sprawie normalne metody waszej pracy tracą sens, podobnie jak pojęcie czasu przy prędkościach ponadświetlnych.

— To są twoje wrażenia? — zapytałem gorzko.

— Co masz na myśli?

— Tę twoją filozofię w związku z alibi przy ponadświetlnych prędkościach. Mnie już głowa puchnie, a ty mi opowiadasz, diabli wiedzą co. Już lepiej daj mi kawy.

Alec wstał.

— A jednak jeszcze nie dojrzałeś, Peter — powiedział. — A ja czekam, kiedy wreszcie dojrzejesz.

— Po co ci to potrzebne? Już dojrzałem, przejrzałem i niedługo spadnę.

— Nie spadniesz! — uspokoił mnie właściciel hotelu. — I jeszcze daleko ci do dojrzałości. A ja chcę doczekać chwili, kiedy moje słowa wydadzą ci się jedynym kluczem do zrozumienia tej sprawy.

— O Boże! — mruknąłem. — Wyobrażam sobie, co to za słowa!

Alec uśmiechnął się pobłażliwie i ruszył do kuchni. Na progu się zatrzymał.

— Jak chcesz, powiem ci, co się przywidziało naszemu zwariowanemu fizykowi?

— No, spróbuj.

— Nasz zwariowany fizyk władował się do łóżka pani Moses i znalazł tam zamiast żywej kobiety martwy manekin. Lalkę, Peter, zimną lalkę.