123485.fb2 Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozdział XI

Ciągle jeszcze stał w progu i spoglądał na mnie z uśmieszkiem.

— Ano, wracaj — powiedziałem. — Opowiadaj.

— A kawa?

— Pal diabli kawę! Widzę, że ty coś wiesz. Nie zawracaj mi głowy, tylko mów, jak sprawa wygląda.

Alec wrócił do stolika, ale nie usiadł.

— Nie wiem, jak sprawa wygląda — powiedział. — Mogę tylko snuć pewne przypuszczenia.

— Skąd wiesz, co znalazł Simonet?

— Aha, więc zgadłem… — Wygodnie usadowił się w fotelu. — Przyznaj, że wypadło to efektownie…

— Słuchaj, Alec — powiedziałem. — Nie będę ukrywał, podobasz mi się.

— Ty mi się również podobasz — powiedział właściciel.

— Zamknij się. Podobasz mi się. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Nie podejrzewam cię, Alec. Niestety, nie mam żadnych podstaw, żeby cię podejrzewać… A już pora, już najwyższy czas, żeby zacząć kogoś podejrzewać…

— Nie pozwalaj sobie za dużo! — powiedział gospodarz, podnosząc gruby palec.

— Powiedziałem: zamknij się. Jeżeli będziesz zawracać mi głowę, to zacznę podejrzewać ciebie. I będziesz miał nieprzyjemności, Alec. Jestem bardzo niedoświadczony w tego rodzaju sprawach i dlatego możesz mieć wyjątkowo duże nieprzyjemności… Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, na jakie nieprzyjemności może narazić przyzwoitego obywatela niedoświadczony policjant.

— No, jeśli tak — powiedział właściciel — to oczywiście. To znaczy, skąd ja wiem, co zobaczył Simonet w sypialni pani Moses…

— Tak — powiedziałem. — Skąd?

Alec siedział w swoim fotelu, szeroki w barach, krępy, jowialny, nieznośnie zadowolony z siebie.

— A więc tak. Zaczniemy od teorii. Czarownicy i znachorzy w niektórych mało zbadanych plemionach Afryki centralnej od dawna władają sztuką przywracania pozoru życia swoim zmarłym współplemieńcom…

Jęknąłem, właściciel podniósł nieco głos.

— Takie jak najbardziej realne zjawisko. Zmarły, który sprawia wrażenie człowieka żyjącego i na pierwszy rzut oka zachowuje się całkowicie sensownie, jest w stanie wykonywać samodzielnie różne czynności — nazywa się zombi. Można powiedzieć, że zombi to trzeci stan żywego organizmu. A używając terminologii naukowej, funkcjonalnie zombi jest bardzo precyzyjnym mechanizmem biologicznym, który wykonuje…

— Słuchaj, Alec — powiedziałem z udręką. — Ja oglądam telewizję i od czasu do czasu chodzę do kina. Wszystkie te potwory, Frankenstein, szare dziewice, John Bloody Bladder, Dracula…

— Wszystko to są płody wyobraźni prymitywnych ciemniaków — z godnością powiedział właściciel hotelu. — A Dracula to już w ogóle…

— To wszystko mnie nie interesuje — powiedziałem. — Rozumiem cię, urządzasz próbę generalną przed rozmową z dziennikarzami. Ale mnie to nie dotyczy. Obiecałeś powiedzieć mi coś ciekawego o pani Moses i o Simonecie. Więc opowiadaj. Co, może też wlazłeś do jej łóżka? I też, mówiąc delikatnie, zawiodłeś się?

Alec przez jakiś czas patrzył na mnie ze smutkiem.

— Tak — powiedział wreszcie z żalem. — Tak właśnie myślałem. Jeszcze nie dojrzałeś… No dobrze — westchnął. — Niech będą same fakty, bez teorii. Sześć dni temu, kiedy mój hotel zaszczycili swoim przyjazdem państwo Moses, przydarzyła mi się następująca przygoda. Kiedy dokonałem niezbędnych adnotacji w paszportach wyżej wymienionych, udałem się do numeru pana Mosesa w celu zwrócenia mu paszportów. Zapukałem. Byłem nieco zamyślony i dlatego nie czekając na pozwolenie, otworzyłem drzwi. I zostałem niezwłocznie ukarany za naruszenie elementarnych zasad dobrego wychowania. Zobaczyłem mianowicie w fotelu na środku pokoju coś, co przy dobrej woli można by nazwać panią Moses. Nie była to jednak pani Moses. Była to naturalnej wielkości piękna lalka, bardzo podobna do pani Moses i ubrana identycznie jak ona. Teraz zapytasz mnie, dlaczego jestem pewien, że to była lalka, a nie pani Moses. W odpowiedzi mógłbym wyliczyć konkretne szczegóły: nienaturalność pozy, szklane spojrzenie, absolutnie nieruchome rysy twarzy i tak dalej. Chyba zresztą to nie jest w najmniejszym stopniu konieczne. Jak się wydaje, każdy normalny człowiek zdolny jest w ciągu kilku sekund zobaczyć, co widzi, manekina czy modelkę. Ja miałem tych kilka sekund. Następnie zostałem brutalnie złapany za ramię i wyrzucony na korytarz. To była gwałtowna, acz całkowicie usprawiedliwiona reakcja pana Mosesa, który w tym czasie najwidoczniej oglądał apartamenty swojej małżonki i zaatakował mnie od tyłu…

— Lalka — powiedziałem w zamyśleniu.

— Zombi — łagodnie poprawił mnie właściciel hotelu.

— Lalka… — powtórzyłem, nie zwracając na niego uwagi. — Jaki bagaż ma Moses?

— Kilka zwyczajnych walizek — powiedział Alec. — I gigantyczny, okuty żelazem staromodny kufer. Przyjechało z nim czterech tragarzy, którzy dobrze się namordowali, zanim wtaszczyli ten kufer do domu. Rozwalili mi całą futrynę…

— No cóż — powiedziałem po chwili namysłu. — W końcu to jego prywatna sprawa. Słyszałem o milionerze, który wszędzie woził ze sobą kolekcję nocników… Jeżeli człowiek ma ochotę wozić ze sobą naturalnej wielkości manekin swojej żony… Cóż, pieniędzy ma dużo, najwyraźniej nie ma co robić. Nawiasem mówiąc, zupełnie możliwe, że Moses zauważył zaloty naszego Simoneta i podsunął mu zamiast żony tę lalkę… Do diabła, a może w ogóle on wozi ze sobą ten manekin właśnie w takich celach! Sądząc po zachowaniu pani Moses… — Wyobraziłem sobie siebie na miejscu Simoneta i wzdrygnąłem się. — Jak Boga kocham, niezły dowcip — powiedziałem.

— No i wszystko stało się jasne — powiedział właściciel.

Nie spodobał mi się jego ton. Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie. Alec ciągle jeszcze był mi sympatyczny. Ale u diabła, po co mu to było potrzebne — ta cała gadanina, te afrykańskie brednie? Przecież nie jestem reporterem i nie mam zamiaru reklamować tego hoteliku, psując przy tym własną opinię… Nie, wystarczy. Więcej na te tematy z panem Alekiem Cenevertem nie rozmawiam. Jeżeli ma na celu zbicie mnie z pantałyku, to mu się nie uda, tylko pogorszy własną sytuacją. Nie powinien był za bardzo zwracać na siebie mojej uwagi.

— Tak — powiedziałem — przeszkadzasz mi, Alec. Siedź tu, a ja pójdę do salonu. Muszę się dobrze zastanowić.

— Jest już za piętnaście piąta — przypomniał właściciel.

— No to co? Spać i tak dzisiaj nie będziemy. I weź pod uwagę, że bynajmniej nie odnoszę wrażenia, jakoby na tym miało się skończyć. Dlatego zostań w holu i bądź czujny.

— No cóż, jak trzeba, to trzeba — powiedział Alec.

Poszedłem do salonu (Lelle znowu na mnie zawarczał), wziąłem pogrzebacz i rozgarnąłem węgiel. Tak więc historia z Simonetem mniej więcej się wyjaśniła i można o niej zapomnieć. Albo przeciwnie — w żadnym razie nie należy o niej zapominać, bo jeżeli o jedenastej wieczorem w pokoju pani Moses był manekin, to gdzie była sama pani Moses? Dowcip rzeczywiście wyśmienity… Ale może nieco przyciężki… I czy to w ogóle dowcip? A może próba zapewnienia alibi? Nie, bzdura, jakie, u diabła, alibi — noc, ciemno, stwierdzić to alibi można tylko po omacku, a po omacku okazuje się, że to nie alibi, tylko dowcip…

Może liczono na to, że biedny Simonet nie wytrzyma nerwowo, zacznie krzyczeć, wszyscy się zlecą, zacznie się skandal, awantura, panika… a co dalej? I najważniejsze — po co ta lalka? Równie dobrze obyłoby się bez niej. Ale właściwie co mnie tu niepokoi? Tylko jedno — pokój Simoneta sąsiaduje z pokojem Olafa. Można na przykład założyć, że Mosesom zależało, aby pokój Simoneta przez jakiś czas, poczynając od jedenastej, był pusty. To właśnie mnie niepokoi. Ale żeby zająć czas Simonetowi, niepotrzebna jest lalka, wystarczyłaby sama pani Moses. To byłoby najnaturalniejsze i najpewniejsze. A jeśli uciekają się do takiego niepewnego i nienaturalnego sposobu jak lalka, to znaczy, że zależało im na tym, żeby pani Moses znajdowała się zupełnie gdzie indziej… Pani Moses… delikatna, rozpieszczona, światowa aż do zidiocenia pani Moses… Nie, to mnie donikąd nie zaprowadzi… Zupełnie zapominać o wyśmienitym dowcipie nie należy, ale też żadnych korzyści z tej historii chwilowo nie widać…

Wyjątkowo obrzydliwa sytuacja — wszystkie nici prowadzą donikąd. Po pierwsze: nie ma ani jednego podejrzanego. Po drugie: zupełnie niezrozumiałe jest, w jaki sposób popełniono przestępstwo. Sama istota sprawy jest niezrozumiała. Bóg z nim, z mordercą. Wytłumaczcie mi, jak on to zrobił?! Jak? Okno otwarte, ale nie ma żadnych śladów na parapecie, żadnych śladów na śniegu ani na gzymsie. Ani z dołu, ani z lewej, ani z prawej strony nie można się dostać do okna. Pozostaje ostatnia możliwość — od góry. Z dachu po linie. Ale wtedy byłyby ślady na brzegu dachu. Można oczywiście iść i jeszcze raz obejrzeć dach, ale przecież dobrze pamiętam — śnieg jest zdeptany tylko obok leżaka Hincusa. Teraz nie pozostaje już nic innego oprócz Karlssona ze śmigłem w zadku. Wleciał, skręcił rodakowi kark i odleciał… W rezerwie zostały mi więc tylko dwie dość beznadziejne hipotezy. Pierwsza — różne tam ukryte włazy, potajemne drzwi i podwójne ściany. A druga — jakiś geniusz wynalazł urządzenie pozwalające przekręcać klucz z zewnątrz, nie pozostawiając na nim żadnych śladów…

Obie hipotezy wskazują wprost na właściciela hotelu, mechanika wynalazcę. Tak. A jak wygląda alibi tego człowieka? Do dziewiątej trzydzieści nieprzerwanie siedzi przy zielonym stoliku. Poczynając mniej więcej od za pięć dziesiąta do chwili znalezienia trupa praktycznie znajduje się w zasięgu mego wzroku albo słuchu. Na morderstwo zostaje mu w przybliżeniu dwadzieścia do dwudziestu pięciu minut, kiedy nie widzi go nikt albo też widzi go tylko Kaisa, którą według jego własnych słów sztorcuje za powolną obsługę. To oznacza, że teoretycznie właściciel hotelu może być mordercą, jeżeli zna potajemne przejście albo jeżeli posiada umiejętności przekręcania klucza z zewnątrz bez pozostawiania śladów. Niezrozumiałe motywy (przecież nie dla reklamy). Psychologicznie też całkowicie nieuzasadnione jest jego późniejsze zachowanie. Ale, powtarzam, teoretycznie Alec mógł zamordować. Zapamiętajmy to sobie i idźmy dalej.

Du Bamstockre. Nie ma alibi. Ale to cherlawy starzec i po prostu nie starczyłoby mu siły, żeby skręcić komuś kark. Simonet. Też nie ma alibi. Skręcić kark mógłby, to silny mężczyzna i do tego lekko stuknięty. Niezrozumiałe, jak się dostał do pokoju Olafa? A jeżeli się dostał, to jak stamtąd wyszedł? Teoretycznie mógł, rzecz jasna, przypadkowo odkryć te hipotetyczne tajne drzwi. Niezrozumiałe są motywy, niezrozumiałe jego zachowanie po morderstwie. Wszystko niezrozumiałe. Hincus… Sobowtór Hincusa… Dobrze byłoby napić się jeszcze kawy… Dobrze byłoby plunąć na wszystko i położyć się spać…

Brune. Tak, to jedyna nitka, która się jeszcze nie zerwała. To dziecko skłamało. Dziecko widziało panią Moses, a powiedziało, że jej nie widziało. Dziecko flirtowało z Olafem pod drzwiami jego pokoju, ale powiedziało, że dało mu w mordę pod drzwiami jadalni… I teraz nagle przypomniałem sobie. Siedziałem tu, w tym fotelu. Podłoga zadrżała, usłyszałem łoskot lawiny. Spojrzałem na zegarek, było dwie minuty po dziesiątej i wtedy na górze trzasnęły drzwi. Właśnie na górze. Ktoś z całej siły trzasnął drzwiami. Kto? Simonet wtedy się golił. Du Bamstockre spał i możliwe, że właśnie to trzaśniecie go obudziło. Hincus leżał związany pod stołem. Alec i Kaisa byli w kuchni. Mosesowie byli u siebie. To znaczy, że drzwi mógł zatrzasnąć albo Olaf, albo Brune, albo morderca. Na przykład sobowtór Hincusa. Rzuciłem pogrzebacz i pobiegłem na górę.

Pokój latorośli był pusty, więc zapukałem do du Barnstockre’a. Dziecię z głową wspartą na pięściach smętnie siedziało przy stole. Du Bamstockre otulony w szkocki pled drzemał w fotelu przy oknie. Oboje aż podskoczyli, kiedy wszedłem.

— Zdjąć okulary! — ostro przykazałem latorośli, a latorośl natychmiast usłuchała.

Tak, to była dziewczyna. W dodatku prześliczna, chociaż oczy miała opuchnięte i zaczerwienione od łez. Usiadłem naprzeciw niej i powiedziałem:

— Słuchaj uważnie, Brune. Dziesięć po dziewiątej pani Moses widziała was, ciebie i Olafa, pod drzwiami jego pokoju. Powiedziałaś mi nieprawdę. Nie rozstaliście się z Olafem pod drzwiami jadalni. Gdzie się z nim rozstałaś? Gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach?

Przez jakiś czas Brune wpatrywała się we mnie i wargi jej drżały, zaczerwienione oczy znowu napełniły się łzami. Potem ukryła twarz w dłoniach.

— Byliśmy u niego w pokoju — powiedziała.

Du Barnstockre jęknął żałośnie.

— Nie ma co jęczeć, wujku! — powiedziała Brune, niezwłocznie wpadając w furię. — Nic takiego się nie stało. Całowaliśmy się i było bardzo wesoło, tyle że zimno, bo przez cały czas w pokoju było otwarte okno. Olaf miał coś w rodzaju naszyjnika, jakieś korale, i bez przerwy chciał mi je włożyć na szyję, ale nagle rozległ się łoskot, powiedziałam: „Niech pan posłucha — lawina”. Wtedy on mnie puścił i złapał się za głowę, jakby sobie coś przypomniał… Wie pan, jak ludzie łapią się za głowę, kiedy przypominają sobie o czymś ważnym… To trwało dosłownie kilka sekund. Olaf rzucił się do okna, ale natychmiast zawrócił, złapał mnie za ramię i dosłownie wyrzucił na korytarz. Mało się nie przewróciłam, a on od razu z całej siły zatrzasnął za mną drzwi. I nic przy tym nie mówił, tylko zaklął szeptem… Pamiętam jeszcze, jak przekręcił klucz w zamku. Więcej go nie widziałam, wściekłam się nieprzytomnie i poszłam spać…

— Tak — powiedziałem. — Olaf złapał się za głowę, jakby sobie coś przypomniał i rzucił się do okna… Może go ktoś zawołał…

Brune pokręciła głową.

— Nie. Słyszałam tylko łoskot lawiny.

— I od razu odeszłaś? Nie zatrzymałaś się przed drzwiami ani na sekundę?

— Nie. Byłam potwornie wściekła.

— Co się działo po tym, jak wyszliście razem z jadalni? Proszę powtórzyć.

— Olaf powiedział, że chce mi coś pokazać — zaczęła Brune, pochyliwszy głowę. — Wyszliśmy na korytarz i on zaciągnął mnie do swojego pokoju. Ja się oczywiście opierałam… w ogóle się wygłupialiśmy. Potem, kiedy już staliśmy pod jego drzwiami…

— Stop. Mówiłaś, że widzieliście Hincusa.

— Tak, widzieliśmy. Od razu jak tylko wyszliśmy na korytarz, akurat skręcał z korytarza na schody.

— Tak. Proszę mówić dalej.

— Kiedy już staliśmy pod drzwiami Olafa, objawiła się ta Mosesowa. Oczywiście udała, że nas nie zauważyła, ale mnie się zrobiło nieprzyjemnie. To obrzydliwe, kiedy się tacy różni kręcą i gapią na ciebie. N-no… i poszliśmy do pokoju Olafa.

— Rozumiem. — Spojrzałem na du Barnstockre’a. Starzec siedział, wzniósłszy oczy ku niebiosom. Dobrze mu tak. Ci wujaszkowie wiecznie sobie wyobrażają, że pod ich skrzydłami wyrastają aniołki. Tymczasem aniołeczki podrabiają podpisy na wekslach. — No dobrze. Piliście coś u Olafa?

— Ja?

— Interesuje mnie, co pił Olaf.

— Nic. Ani on, ani ja. Nic nie piliśmy.

— Teraz tak… Hm… Czy nie było tam jakiegoś dziwnego zapachu?

— Nie. Powietrze było bardzo czyste i świeże.

— Nie chodzi mi o pokój. Do diabła, kiedy się całowaliście, nic tam nie było dziwnego?

— Nic podobnego nie zauważyłam — powiedziała gniewnie Brune.

Przez jakiś czas próbowałem sformułować następne pytanie możliwie delikatnie, ale potem zrezygnowałem i powiedziałem wprost:

— Istnieje przypuszczenie, że Olafa przed zamordowaniem otruto powoli działającą trucizną. Czy zauważyłaś coś, co potwierdzałoby takie przypuszczenie?

— A co takiego mogłabym zauważyć?

— Zwykle widać, że człowiek źle się czuje — wyjaśniłem. — Zwłaszcza jeżeli mu się pogarsza w twojej obecności.

— Niczego takiego nie było — stanowczo powiedziała Brune. — Olaf czuł się znakomicie.

— Zapaliliście światło?

— Nie.

— A czy nie powiedział czegoś, co wydałoby ci się dziwne?

— W ogóle nic nie pamiętam, co on mówił — odparła cicho Brune. — To była taka sobie zwyczajna gadka-szmatka. Dowcipy, złośliwości… O motocyklach rozmawialiśmy i o nartach. Moim zdaniem Olaf był świetnym mechanikiem. Pierwszorzędnie znał się na wszystkich silnikach…

— Nie pokazywał ci nic ciekawego? Przecież miał taki zamiar…

— Nie, oczywiście. Pan nic nie rozumie? On to przecież tylko tak sobie powiedział… no, dla fasonu.

— Kiedy zeszła lawina, siedzieliście czy staliście?

— Staliśmy.

— Gdzie?

— Przy samych drzwiach. Już mi się to znudziło i chciałam sobie pójść. I wtedy zaczął mi zakładać te korale…

— Jesteś pewna, że właśnie wtedy podbiegł do okna?

— N-no… jakby to panu powiedzieć… Złapał się za głowę, odwrócił do mnie plecami i zrobił krok albo dwa w kierunku okna… A może nie do okna, ale ja po prostu niczego poza oknem w pokoju nie widziałam…

— A czy ci się nie wydaje, że oprócz was w pokoju mógł być ktoś jeszcze? Może teraz przypomnisz sobie jakiś szmer, dziwaczny odgłos, na który nie zwróciłaś wtedy uwagi…

Zastanowiła się.

— Nie. Było zupełnie cicho… jakieś ciche odgłosy było słychać, ale za ścianą. Olaf jeszcze zażartował, że to Simonet chodzi u siebie po ścianach… I to wszystko.

— I to rzeczywiście dochodziło od strony Simoneta?

— Tak — powiedziała Brane z przekonaniem. — Już wtedy staliśmy, i słyszeliśmy dźwięki z lewej strony. Najzwyczajniejsze — kroki, woda z kranu.

— Czy Olaf przesuwał jakieś meble?

— Meble? Ach tak, było coś takiego. Powiedział, że mnie nie wypuści i przysunął fotel do drzwi… no, a potem, rzecz jasna, odsunął.

Wstałem.

— To by było na dzisiaj wszystko — powiedziałem. — Połóż się spać. Dziś już cię nie będę niepokoić.

Du Bamstockre również wstał i ruszył ku mnie z wyciągniętymi ramionami.

— Drogi inspektorze! Rozumie pan chyba, że nie miałem najmniejszego pojęcia…

— Tak, du Barnstockre — powiedziałem. — Dzieci rosną, du Bamstockre. Wszystkie dzieci. W tym również dzieci nieboszczyków. Niech pan jej nigdy w przyszłości nie pozwala nosić ciemnych okularów, du Bamstockre. Oczy są zwierciadłem duszy.

Zostawiłem ich, aby wspólnie rozmyślali nad tymi bezcennymi klejnotami ze skarbnicy policyjnej mądrości, sam zaś poszedłem do holu.

— Jesteś zrehabilitowany, Alec — zawiadomiłem właściciela hotelu.

— A czy byłem skazany? — zdziwił się, podnosząc oczy znad arytmometru.

— Chcę powiedzieć, że obecnie jesteś poza wszelkimi podejrzeniami. Masz stuprocentowe alibi. Ale nie wyobrażaj sobie, że to ci daje prawo do ponownego mącenia mi w głowie jakimś zombizmem-mombizmem… Nie przerywaj. Teraz zostaniesz tu i będziesz siedział, póki nie pozwolę ci wstać. Zakonotuj sobie, że z tym jednorękim facetem ja muszę rozmawiać pierwszy.

— A jeśli on się obudzi wcześniej niż ty?

— Nie zamierzam się kłaść — powiedziałem. — Chcę przeszukać dom. Jeżeli ten biedak się obudzi i będzie wołał kogokolwiek, nawet mamę, natychmiast poślesz po mnie.

— Rozkaz — powiedział właściciel hotelu. — Jedno pytanie. Rozkład dnia w hotelu pozostaje niezmieniony?

Zastanowiłem się.

— Tak, chyba tak. O dziewiątej śniadanie. A potem zobaczymy. Aha, kiedy twoim zdaniem można się tu spodziewać kogoś z Muir?

— Ciężko powiedzieć. Rozkopywać śnieg być może zaczną nawet jutro. Pamiętam przykłady takiej operatywności… Ale jednocześnie przecież oni tam dobrze wiedzą, że nam tu nic nie grozi… Możliwe, że za jakieś dwa dni przyleci helikopterem Cwiryk, nasz górski inspektor… jeśli na jego pozostałym terenie wszystko jest w porządku. Cały problem w tym, że na początek trzeba się skądś w ogóle dowiedzieć, że zeszła lawina… Krótko mówiąc, na jutrzejszy dzień to ja bym nie liczył…

— To znaczy, na dzisiejszy?

— Tak, na dzisiejszy… Ale jutro ktoś może przylecieć.

— Nadajnika tu nie ma?

— A skąd? I przede wszystkim po co? Dla mnie to nie byłoby zbyt wygodne, Peter.

— Rozumiem — powiedziałem. — To znaczy, że jutro…

— Nie mogę zaręczyć — uprzedził gospodarz.

— Słowem, w ciągu najbliższych, dwóch, trzech dni. Dobrze. Teraz posłuchaj mnie, Alec. Załóżmy, że postanowiłeś się ukryć w tym domu. Na długo, na parę dni. Gdzie byś się schował?

— Hm… — powiedział właściciel z powątpiewaniem. — Jednak przypuszczasz, że w domu jest ktoś obcy?

— Gdzie byś się schował? — powtórzyłem. Alec pokręcił głową.

— Oszukują cię — powiedział. — Słowo honoru, że oszukują. Tu nie ma gdzie się schować. Dwanaście pokoi, tylko dwa stoją puste, ale Kaisa tam codziennie sprząta, musiałaby zauważyć. Człowiek zawsze pozostawia ślady. Na przykład śmiecie, a ona ma fioła na punkcie czystości… Piwnica — od zewnątrz zamknięta na kłódkę… Strychu nie ma, między dachem a sufitem ledwie można rękę przesunąć… Wszystkie służbowe pomieszczenia również zamyka się z zewnątrz, a poza tym przez cały dzień ktoś się tam kręci, albo ja, albo Kaisa… To byłoby właściwie wszystko…

— A łazienka na górze?

— Racja. Tam dawno nie zaglądaliśmy. I jeszcze być może warto wpaść do maszynowni, tam rzadko zaglądam…

— Dawaj klucze — powiedziałem.

Wszystko dokładnie obejrzałem i przeszukałem. Obszedłem piwnicę, zajrzałem do łazienki, przeszukałem garaż, kotłownię, maszynownię, zbadałem nawet podziemny składzik paliwa i nigdzie nic nie znalazłem. Naturalnie nie spodziewałem się, że cokolwiek znajdę, to byłoby zbyt proste, ale przeklęta urzędnicza skrupulatność nie pozwalała mi na zostawienie białych plam. Dwadzieścia lat nieskazitelnej służby to dwadzieścia lat nieskazitelnej służby. W oczach przełożonych, zresztą i w oczach podwładnych, zawsze lepiej wyglądać na pedantycznego bałwana niż na olśniewającego geniusza, który wszystko robi po łebkach. Więc pełzałem, łaziłem na czworakach, wdychałem kurz i inne paskudztwa, litowałem się nad sobą i przeklinałem swój kretyński los.

Kiedy zły, brudny wylazłem z podziemnego magazynu, już świtało. Księżyc zbielał i skłaniał się ku zachodowi. Szare załomy skał zasnuła liliowa mgiełka. A jakie świeże było mroźne powietrze napełniające dolinę! Niech to wszystko szlag trafi!

Już prawie podchodziłem do domu, kiedy otworzyły się drzwi i na werandę wyszedł właściciel hotelu.

— Aha — powiedział, kiedy mnie zobaczył. — A ja właśnie idę po ciebie. Ten biedak obudził się i woła mamę.

— Idę — powiedziałem, otrzepując marynarkę.

— Mówiąc ściśle, nie o mamę mu chodzi — powiedział Alec. — Woła Olafa Andvaraforsa.