123485.fb2
Nieznajomy, kiedy mnie zobaczył, gwałtownie pochylił się do przodu i zapytał:
— Olaf Andvarafors?
Takiego pytania nie oczekiwałem. Doprawdy nie oczekiwałem. Poszukałem wzrokiem krzesła, przysunąłem je do łóżka, bez pośpiechu usiadłem i dopiero wtedy spojrzałem na nieznajomego. Kusiło mnie, aby odpowiedzieć twierdząco i zobaczyć, co z tego wyniknie. Ale przecież nie jestem ani z kontrwywiadu, ani tajniakiem. Jestem uczciwym urzędnikiem policyjnym. Więc odpowiedziałem:
— Nie. Nie jestem Olaf. Jestem inspektorem i nazywam się Peter Glebsky.
— Tak? — zapytał nieznajomy ze zdziwieniem, ale bez cienia niepokoju. — Ale gdzie jest Olaf Andvarafors?
Już zupełnie przyszedł do siebie po wczorajszym. Jego chuda twarz poróżowiała, koniuszek długiego nosa, taki biały wczoraj, poczerwieniał. Nieznajomy siedział na łóżku, do pasa przykryty kołdrą. Nocna koszula Aleca wisiała na nim jak na wieszaku — w wycięciu kołnierza widać było kości obojczyka i białą bezwłosą skórę. Twarz nieznajomego również była pozbawiona zarostu — zaledwie kilka włosków tam, gdzie powinny być brwi, i rzadkie białe rzęsy. Siedział pochylony do przodu i machinalnie nawijał na lewą rękę pusty rękaw prawej.
— Proszę mi wybaczyć — powiedziałem — ale na wstępie muszę panu zadać kilka pytań.
Na te słowa nieznajomy nie odpowiedział nic. Twarz jego przybrała dziwny wyraz, tak dziwny, że nie od razu zrozumiałem, na czym rzecz polega. A polegała na tym, że jedno oko nieznajomy skierował na mnie, drugie zaś postawił w słup, tak że nie było widać źrenicy, tylko białko. Przez jakiś czas milczeliśmy obaj.
— Tak więc — zacząłem — przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, kim pan jest i jak się pan nazywa.
— Loirevic — powiedział krótko. — Loirevic… A imię?
— Imię? Loirevic.
— Pan Loirevic Loirevic?
Znowu zamilkł. Walczyłem z niemiłym uczuciem, jakie ma się zawsze w czasie rozmowy z zezowatym człowiekiem.
— Mniej więcej tak — odparł wreszcie.
— W jakim sensie mniej więcej?
— Loirevic Loirevic.
— Dobrze. Przypuśćmy. Kim pan jest?
— Loirevic — powiedział. — Jestem Loirevic. — Zamilkł na chwilę. — Loirevic Loirevic. Loirevic L. Loirevic.
Wyglądał na absolutnie zdrowego i normalnego człowieka. I to właśnie było najbardziej zdumiewające. Zresztą nie jestem lekarzem.
— Chciałbym wiedzieć, jaki jest pański zawód?
— Mechanik — odpowiedział. — Mechanik kierowca.
— Kierowca czego? — zapytałem.
Teraz spojrzał na mnie obydwojgiem oczu. Wyraźnie nie rozumiał pytania.
— Dobrze, dajmy temu spokój — powiedziałem pospiesznie. — Jest pan cudzoziemcem?
— Bardzo — odpowiedział. — W dużym stopniu.
— Zapewne jest pan Szwedem?
— Zapewne. W dużym stopniu Szwedem.
Kpi sobie ze mnie czy co? — pomyślałem. Na to nie wygląda. Wygląda raczej na człowieka przypartego do muru.
— W jakim celu przyjechał pan tutaj? — zapytałem.
— Tu jest Olaf Andvarafors.
— Pan jechał do niego?
— Tak.
— Dostał się pan w lawinę?
— Tak.
— Jechał pan samochodem!
Zastanowił się.
— Maszyna — powiedział.
— Po co panu jest potrzebny Andvarafors?
— Mam do niego sprawę.
— Konkretnie jaką?
— Mam do niego sprawę — powtórzył. — Do niego.
Za moimi plecami skrzypnęły drzwi. Odwróciłem się. Na progu, trzymając przed sobą kubek, stał Moses.
— Tu nie wolno wchodzić — powiedziałem ostro.
Moses spod krzaczastych brwi wpatrywał się w nieznajomego. Na mnie nie zwrócił najmniejszej uwagi. Zerwałem się z krzesła i ruszyłem na Mosesa.
— Proszę natychmiast stąd wyjść, panie Moses.
— Niech pan nie krzyczy — nieoczekiwanie pokojowo zaproponował Moses. — Chyba wolno mi zainteresować się człowiekiem, którego umieściliście w moim pokoju?
— Nie teraz, później… — Powoli, ale stanowczo zacząłem przymykać drzwi.
— Proszę, proszę… — burczał wypychany na korytarz Moses. — Oczywiście mógłbym protestować…
Zamknąłem drzwi i ponownie zwróciłem się do Loirevica L. Loirevica.
— To był Olaf Andvarafors? — zapytał Loirevic.
— Nie — odparłem. — Olaf Andvarafors został dziś w nocy zamordowany.
— Zamordowany — powtórzył Loirevic. W jego głosie nie było żadnych emocji. Ani zdziwienia, ani lęku, ani smutku. Jakbym go właśnie zawiadomił, że Olaf wyszedł i za parę minut wróci. — Martwy? Olaf Andvarafors?
— Tak.
— Nie — powiedział Loirevic. — Pan niedokładnie wie.
— Wiem zupełnie dokładnie. Widziałem jego zwłoki. Na własne oczy.
— Chcę zobaczyć.
— Po co to panu? O ile dobrze zrozumiałem, nie zna go pan.
— Ja mam do niego sprawę.
— Ale przecież mówię panu, że Olafa zamordowano. Umarł. Zabili go.
Nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie o walizce.
— Olaf miał coś panu przekazać?
— Nie — odpowiedział Loirevic obojętnie. — My musimy rozmawiać. Ja z nim.
— O czym?
— Ja z nim. Z nim.
— Proszę posłuchać, panie Loirevic — powiedziałem. — Olaf Andvarafors jest martwy. Zabito go. Prowadzę śledztwo. W sprawie morderstwa. Szukam mordercy, rozumie pan? Muszę jak najwięcej wiedzieć o Olafie. Proszę, żeby pan był ze mną szczery. Wcześniej czy później i tak będzie pan mi musiał wszystko opowiedzieć. Lepiej wcześniej niż później.
Loirevic nagle podciągnął kołdrę aż po same uszy. Jego oczy znowu patrzyły w różne strony.
— Nic panu nie mogę powiedzieć — wymamrotał niewyraźnie poprzez kołdrę.
— Dlaczego?
— Mogę powiedzieć tylko Olafowi.
— Skąd pan przyjechał? — zapytałem.
Milczał.
— Gdzie pan mieszka?
Milczenie. Ciche posapywanie. Jedno oko patrzy na mnie, drugie w sufit.
— Wykonuje pan czyjeś polecenie?
— Tak.
— Czyje?
— Po co pan chce to wiedzieć? — zapytał. — Mam sprawę nie do pana. Pan nie ma z nami żadnych spraw.
— Niechże pan zrozumie — powiedziałem z głębokim przekonaniem. — Jeżeli uda nam się dowiedzieć czegokolwiek o Olafie, dowiemy się, kto jest mordercą. No dobrze. Pan, jak widzę, nie zna Olafa. Ale ci, którzy pana do niego posłali, mogą coś wiedzieć.
— Oni również nie znają Olafa — powiedział Loirevic.
— Jak to?
— Oni nie znają Olafa. Po co?
Potarłem dłonią zarośnięte policzki.
— To wszystko nie trzyma się kupy — powiedziałem ponuro. — Ludzie, którzy nie znają Olafa, posyłają pana, który również nie zna Olafa, z jakimś poleceniem do Olafa. Jak to być może?
— Może być. Jest.
— Kim są ci ludzie?
Milczenie.
— Gdzie się obecnie znajdują?
Milczenie.
— Panie Loirevic, pan może mieć poważne nieprzyjemności.
— Po co? — zapytał.
— Kiedy w grę wchodzi morderstwo, każdy lojalny obywatel jest zobowiązany do udzielania policji żądanych wyjaśnień — powiedziałem surowo. — Odmowa może być potraktowana jako współudział w przestępstwie.
Loirevic Loirevic nie reagował.
— Niewykluczone, że będę musiał pana aresztować — dodałem. To była bezprawna groźba i poprawiłem się pośpiesznie: — W każdym razie uparta odmowa współpracy może bardzo zaszkodzić panu w czasie procesu.
— Ja chcę włożyć ubranie — powiedział nagle Loirevic. — Ja nie chcę leżeć. Ja chcę zobaczyć Olafa Andvaraforsa.
— W jakim celu?
— Chcę go zobaczyć.
— Ale przecież pan go nie zna. Jego twarz nic panu nie powie.
— Ja nie chcę jego twarzy — powiedział Loirevic.
— Więc czego pan chce?
Loirevic wylazł spod kołdry i znowu usiadł.
— Ja chcę widzieć Olafa Andvaraforsa! — powiedział bardzo głośno. Jego prawe oko drgnęło i obracało się dokoła. — Po co pytania? Po co pytania? Bardzo dużo pytań. Dlaczego nie widzę Olafa Andvaraforsa?
Ja też straciłem cierpliwość.
— Pan chce rozpoznać zwłoki? Czy dobrze pana zrozumiałem? — Rozpoznać… Poznać?
— Tak!
— Chcę. Chcę widzieć!
— Jak pan może go poznać, jeśli pan w życiu nie widział jego twarzy?
— Jaka twarz?! — krzyknął Loirevic. — Po co twarz? Ja chcę widzieć, że to nie jest Olaf Andvarafors, że to jest inny!
— Dlaczego pan myśli, że to ktoś inny? — zapytałem szybko.
— Dlaczego pan myśli, że to Olaf Andvarafors? — odparował.
Spojrzeliśmy sobie w oczy. Musiałem przyznać, że ten dziwny człowiek w pewnym sensie miał rację. Nie mógłbym stwierdzić pod przysięgą, że wiking, który leży na górze ze skręconym karkiem, to właśnie Olaf Andvarafors, którego szuka Loirevic L. Loirevic. To mógł być nie ten Olaf Andvarafors, i to w ogóle mógł nie być Olaf Andvarafors. Z drugiej strony, nie rozumiem, jaki może mieć sens pokazywanie trupa człowiekowi, który nie zna Olafa. Nie widział jego twarzy… Twarz… A rzeczywiście, czy koniecznie trzeba znać twarz? Może powinien był poznać Olafa po ubraniu, pierścieniu albo, powiedzmy, po tatuażu…
Zapukano do drzwi i głos Kaisy zapiszczał: „Ubranie, proszę…” Otworzyłem drzwi i wziąłem od Kaisy wysuszony i wyprasowany garnitur nieznajomego.
— Niech pan się ubiera — powiedziałem i położyłem ubranie na łóżku.
Potem stanąłem twarzą do okna i zacząłem patrzeć na zębatą skałę Poległego Alpinisty, rozjarzoną już blaskiem wschodzącego słońca, na bladą plamę księżyca, na czystą, ciemną granatowość nieba. Za moimi plecami coś szeleściło, syczało, nie wiedzieć czemu przesuwano krzesło, niewyraźnie mamrotano — chyba niełatwo ubierać się jedną ręką, a do tego z takim zezem. Dwukrotnie z trudem powstrzymałem się od zaofiarowania swojej pomocy. Potem Loirevic powiedział: „Już. Jestem ubrany”. Odwróciłem się. Osłupiałem. Ale natychmiast przypomniałem sobie, ile ten człowiek przeżył w nocy i przestałem się dziwić. Podszedłem do niego, poprawiłem i zapiąłem mu kołnierzyk, rozpiąłem i zapiąłem równo guziki marynarki i podsunąłem nogą ranne pantofle właściciela hotelu. Kiedy robiłem to wszystko, Loirevic stał pokornie w miejscu, odstawiając na bok jedyną rękę. Pusty prawy rękaw wsadziłem mu do kieszeni. Loirevic z powątpiewaniem spojrzał na ranne pantofle i powiedział:
— To nie moje. U mnie nie tak.
— Pańskie buty jeszcze nie wyschły — powiedziałem. — Niech pan wkłada te i idziemy.
Można było pomyśleć, że ten człowiek nigdy w życiu nie miał do czynienia z kapciami. Dwukrotnie z rozmachu próbował trafić w nie stopą i dwukrotnie chybił, za każdym razem tracąc przy tym równowagę. W ogóle miał kłopoty z zachowaniem równowagi — widocznie w nocy musiał nieźle dostać w kość i jeszcze niezupełnie przyszedł do siebie. Świetnie go rozumiałem — ze mną też już tak bywało…
Zapewne przez cały czas jakaś maszyna nieustannie pracowała w mojej podświadomości, dlatego że nagle olśniła mnie na sekundę dziwaczna myśl: a co, jeśli Olaf, to nie Olaf, a Hincus… A Hincus, nie Hincus, tylko Olaf i wysłał telegram, żeby wezwać tego dziwnego człowieka. Ale od przestawienia nazwisk nic nie stało się bardziej jasne i wyrzuciłem tę myśl z głowy.
Ramię w ramię wyszliśmy do holu i ruszyliśmy na pierwsze piętro. Alec, wciąż jeszcze na posterunku, odprowadził nas zamyślonym spojrzeniem. Loirevic zaś nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi — skoncentrował się wyłącznie na stopniach schodów. Na wszelki wypadek podtrzymywałem go pod łokieć.
Przed drzwiami Olafa zatrzymaliśmy się. Starannie obejrzałem paski papieru — wszystko było w porządku. Wobec czego wydobyłem klucz i otworzyłem drzwi. Buchnął ostry, niemiły zapach — bardzo dziwny zapach, przypominający odór dezynfekcji. Przystanąłem na progu, zrobiło mi się nieswojo. Zresztą w pokoju nie zaszły żadne zmiany. Tylko twarz trupa jakby ściemniała, być może zawiniło tu oświetlenie, i sine plamy stały się prawie niewidoczne. Loirevic mocno trącił mnie gdzieś w okolice krzyża. Zrobiłem krok naprzód i usunąłem się na bok, żeby przepuścić jednorękiego do pokoju.
Można było pomyśleć, że to nie kierowca mechanik, tylko pracownik kostnicy. Z absolutnie obojętną twarzą stanął nad trupem, pochylił się nad nim, trzymając za plecami rękę. Ani lęku, ani obrzydzenia, ani szacunku — nic, tylko rzeczowe oględziny. I tym dziwniejsze wydały mi się jego słowa.
— Jestem zdumiony — powiedział doszczętnie bezbarwnym głosem. — To jest Olaf Andvarafors, rzeczywiście. Nie rozumiem.
— Jak go pan rozpoznał? — zapytałem natychmiast. Loirevic, nie wyprostowując się, odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Stał pochylony na rozstawionych nogach, patrzył na mnie z dołu do góry i milczał. Trwało to tak długo, że aż mi szyja zdrętwiała.
Jak on może wytrzymać w takiej pozycji? Pokręciło go, czy co?… Wreszcie Loirevic się odezwał:
— Przypomniałem sobie. Widziałem przedtem. Nie wiedziałem, że to Olaf Andvarafors.
— A gdzie go pan widział? — zapytałem.
— Tam. — Nie prostując się, machnął ręką gdzieś w stronę okna. — To nie jest najważniejsze.
Nagle stanął prosto i zakuśtykał po pokoju, śmiesznie kręcąc głową. Sprężyłem się jak do skoku, nie spuszczając z niego oczu. Loirevic wyraźnie czegoś szukał, ja zaś domyślałem się czego.
— Olaf Andvarafors umarł nie tu? — zapytał, stając przede mną.
— Dlaczego pan tak myśli? — zapytałem.
— Ja nie myślę. Ja zrobiłem pytanie.
— Pan szuka czegoś?
— Olaf Andvarafors miał przedmiot — powiedział Loirevic. — Gdzie?
— Szuka pan walizki? — zapytałem. — Pan po nią przyjechał?
— Gdzie ona? — powtórzył Loirevic.
— Walizka jest u mnie — powiedziałem.
— To dobrze — pochwalił. — Ja chcę ją tu. Przynieść.
Puściłem jego ton mimo uszu i powiedziałem:
— Mógłbym panu oddać walizkę, ale najpierw musi pan odpowiedzieć na moje pytania.
— Po co? — z nieopisanym zdumieniem zapytał Loirevic. — Po co znów pytania?
— A po to — tłumaczyłem cierpliwie — że może pan otrzymać walizkę tylko w tym wypadku, jeżeli z pańskich odpowiedzi wyniknie, że ma pan do niej prawo.
— Nie rozumiem — oświadczył.
— Nie wiem przecież — powiedziałem — czy to pańska walizka, czy nie. Jeżeli to pana walizka, jeśli Olaf przywiózł ją dla pana, niech pan to udowodni. Wtedy oddam ją panu.
Oczy jego się rozbiegły, a potem zbiegły u nasady nosa.
— Nie trzeba — powiedział. — Nie chcę. Zmęczyłem się. Chodźmy.
Nieco zaskoczony wyszedłem w ślad za nim z pokoju. Powietrze w korytarzu okazało się nad podziw świeże i czyste. Skąd u Olafa ten apteczny smród? Może tam coś się rozlało jeszcze przed morderstwem, tylko przy otwartym oknie niczego się nie czuło? Zamknąłem drzwi na klucz. Potem poszedłem do swego pokoju po klej i papier. Loirevic został na miejscu, pogrążony, jak się wydawało, w głębokiej zadumie.
— No i co? — zapytałem. — Będzie pan odpowiadał na moje pytania?
— Nie — odparł kategorycznie. — Nie chcę pytań. Chcę leżeć. Gdzie można leżeć?
— Niech pan wraca do swojego pokoju — powiedziałem obojętnie. Ogarnęła mnie apatia. Nagle straszliwie rozbolała mnie głowa. Pragnąłem się położyć, rozluźnić mięśnie, zamknąć oczy. Cała ta niepojęta, do niczego niepodobna, dziwaczna i bezsensowna sprawa jakby ucieleśniła się w bezsensownym, niepodobnym do nikogo, przedziwnym i niepojętym Loirevicu L. Loirevicu.
Zeszliśmy do holu. Loirevic pokuśtykał do pokoju, a ja usiadłem w fotelu, wyciągnąłem nogi przed siebie i nareszcie zamknąłem oczy. Gdzieś tam szumiało morze, grała głośna, niewyraźna muzyka, przypływały i odpływały jakieś mgliste plamy. Czułem suchość w ustach, jakbym wiele godzin bez przerwy przeżuwał watę. Potem ktoś obwąchał mi ucho mokrym nosem i ciężka głowa Lelle’a przyjacielsko legła na moim kolanie.