123485.fb2
Zapewne udało mi się podrzemać z piętnaście minut, na dłuższe spanie nie pozwolił mi Lelle. Oblizywał mi uszy, policzki, ciągnął za spodnie, trącał nosem, a w końcu leciutko ugryzł w rękę. W tym momencie nie wytrzymałem, zerwałem się z fotela gotów rozszarpać psa na drobne kawałki. Straszliwe przekleństwa przemieszane z błaganiem o litość kłębiły się w moim gardle, ale spojrzałem przypadkiem na stolik i zbaraniałem. Na lśniącym lakierowanym blacie stolika obok papierów i rachunków leżał olbrzymi czarny pistolet.
Było to parabellum z przedłużoną rękojeścią. Na stoliku zebrało się już trochę wody, grudki śniegu oblepiały pistolet i kiedy gapiłem się z otwartymi ustami, jedna grudka spadła z cyngla na blat. Rozejrzałem się. W holu było pusto, tylko Lelle stał obok stolika i przekrzywiwszy łeb, spoglądał na mnie poważnym, pytającym spojrzeniem. W kuchni dźwięczały garnki, dolatywał stamtąd zapach kawy i niezbyt głośny głos właściciela.
— To ty przyniosłeś? — zapytałem szeptem.
Lelle przechylił łeb w drugą stronę i w dalszym ciągu wpatrywał się we mnie. Łapy miał zaśnieżone, z kosmatego brzucha kapało. Ostrożnie wziąłem do ręki pistolet.
To była prawdziwa gangsterska broń. Skuteczne rażenie — dwieście metrów, urządzenie do założenia celownika optycznego, zacisk na składaną kolbę, dźwigienka do przestawiania na ogień ciągły i inne luksusy… Lufa była zatkana śniegiem. Pistolet był zimny, ciężki, chropowata rękojeść dobrze leżała w dłoni. Nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie, że nie zrewidowałem Hincusa. Zrewidowałem jego bagaż, przeszukałem jego futro, ale o nim samym zapomniałem. Prawdopodobnie dlatego, że uznałem go za ofiarę napaści.
Wyjąłem magazynek — był pełen. Odciągnąłem zamek, na stół wypadł nabój… I nagle zwróciłem uwagę na dziwny kolor pocisku. Nie był ani żółty, ani matowoszary jak zwykle. Lśnił jak niklowany, tyle że to nie był nikiel, raczej srebro. Nigdy w życiu nie widziałem takich kul i pospiesznie jeden za drugim zacząłem wyłuskiwać naboje z magazynka. Wszystkie były srebrne. Oblizałem wyschnięte wargi i znowu spojrzałem na psa.
— Gdzie to znalazłeś, stary? — zapytałem.
Lelle figlarnie potrząsnął łbem i jakoś bokiem podskoczył do drzwi.
— Jasne — powiedziałem. — Rozumiem. Poczekaj chwileczkę. Załadowałem naboje do magazynka, magazynek włożyłem do pistoletu i poszedłem do wyjścia, po drodze chowając parabellum do bocznej kieszeni. Od razu za drzwiami Lelle zeskoczył z werandy i zapadając się w śnieg, pobiegł wzdłuż frontowej ściany domu. Byłem niemal pewien, że zatrzyma się pod oknem Olafa, ale się nie zatrzymał. Obiegł dom, na sekundę zniknął mi z oczu, potem pojawił się znowu, niecierpliwie wyglądając zza węgła. Chwyciłem pierwsze z brzegu narty i pobiegłem za nim. Okrążyliśmy hotel, następnie Lelle popędził naprzód i stanął jakieś pięćdziesiąt metrów od domu. Podjechałem do niego i rozejrzałem się. Wszystko wyglądało jakoś dziwnie. Widziałem dołek w śniegu — tam Lelle wykopał pistolet — widziałem ślady swoich nart, widziałem bruzdy, które przeskakując zaspy, pozostawił pies, a poza tym śnieg wokół był nietknięty. To mogło oznaczać jedno — parabellum rzucono albo z drogi, albo z hotelu. I to był dobry rzut. Nie byłem pewien, czy potrafiłbym rzucić taki ciężki i nieporęczny przedmiot aż tak daleko. Potem zrozumiałem — pistolet rzucono z dachu. Odebrano go Hincusowi i wyrzucono możliwie jak najdalej. Niewykluczone zresztą, że to sam Hincus pozbył się pistoletu. Może bał się, że go ktoś nakryje z bronią. A być może zrobił to wcale nie Hincus, tylko ktoś inny… ale prawie na pewno rzucono go z dachu. Z drogi taki wynik mógłby osiągnąć tylko rekordzista w rzucie granatem, a z okna jakiegoś pokoju w ogóle nikt nie potrafiłby tego dokonać.
— No cóż, Lelle — powiedziałem do psa. — Zuch jesteś. A ja o sobie niestety nie mogą tego powiedzieć. Hincusa trzeba było mocniej przycisnąć, tak jak to potrafi mój przyjaciel Segut. Prawda? Na szczęście jeszcze nie jest za późno.
I nie czekając na odpowiedź Lelle’a, zawróciłem. Pies rozpryskując śnieg, zapadając się i powiewając uszami, biegł obok.
Miałem zamiar niezwłocznie iść do Hincusa, obudzić sukinsyna i wydusić z niego wszystko, nawet jeżeli będzie mi to groziło naganą z wpisaniem do akt personalnych. Teraz było dla mnie absolutnie jasne, że sprawy Olafa i Hincusa są ze sobą powiązane, i to ściśle, że Olaf i Hincus przyjechali do hotelu razem, bynajmniej nieprzypadkowo, że Hincus siedział na dachu uzbrojony w parabellum w jednym wyłącznie celu — aby trzymać pod obstrzałem dolinę i nie pozwolić komuś uciec z hotelu, że to on właśnie uprzedzał kogoś listem podpisanym „P” (tu wprawdzie coś pokręcił i kartka trafiła pod niewłaściwy adres, du Barnstockre jest poza wszelkimi podejrzeniami), że komuś okropnie przeszkadzał i zapewne przeszkadza nadal i niech ja skonam, jeżeli zaraz nie dowiem się komu i dlaczego. Wprawdzie ta wersja również zawierała masę sprzeczności. Jeżeli Hincus, załóżmy, stanowił osobistą ochronę Olafa i przeszkadzał mordercom, to dlaczego Hincusa potraktowano tak łagodnie? Dlaczego i jemu nie skręcono karku? Dlaczego jego przeciwnik posłużył się tak wyjątkowo humanitarnymi sposobami walki jak donos i spętanie? Zresztą to akurat nietrudno było wyjaśnić: Hincus był najwyraźniej człowiekiem wynajętym i nie chcieli sobie brudzić nim rąk. Tak! I trzeba dojść, do kogo on właściwie depeszował. Przez cały czas umyka to mojej uwagi…
Alec zawołał mnie do bufetu i nie mówiąc ani słowa, podał mi kubek gorącej kawy i olbrzymią kanapkę z soczystą szynką. A więc właśnie to, czego mi było potrzeba. Póki gryzłem i łykałem, Cenevert uważnie obserwował mnie spod przymrużonych powiek i wreszcie zapytał:
— Coś nowego?
Skinąłem głową. Przełknąłem i odpowiedziałem:
— Tak. Pistolet. Tylko nie ja, a Lelle. A ja jestem idiotą.
— Hm… Tak. Lelle to mądry pies. A co to za pistolet?
— Bardzo interesujący — powiedziałem. — Dla fachowca… Ale, ale, czy słyszałeś kiedyś, żeby pistolet ładować srebrnymi kulami?
Przez jakiś czas właściciel milczał, wysuwając do przodu dolną szczękę.
— Ten twój pistolet jest nabity srebrnymi kulami? — zapytał powoli. Przytaknąłem. — T-tak, czytałem o tym… Broń ładuje się srebrną kulą, kiedy człowiek ma zamiar strzelać do upiora.
— Znowu zombizm-mombizm — burknąłem.
— Tak, znowu. Wilkołaka nie można zabić zwyczajną kulą. Wilkołak… wampir… królewna żaba… Ja cię uprzedzałem, Peter! — Wzniósł ku górze gruby palec. — Już od dawna oczekuję czegoś w tym rodzaju. A teraz okazuje się, że nie tylko ja…
Skończyłem kanapkę i kawę. Nie mógłbym powiedzieć, że słowa Aleca całkowicie puściłem mimo uszu. Nie wiadomo dlaczego, tak się składało, że wersja właściciela — jedyna i obłędna — ciągle znajdowała nowe potwierdzenia, a wszystkie moje wersje — niezliczone i realistyczne — nie znajdowały… Wilkołaki, duchy, upiory… Całe nieszczęście polegało na tym, że uznając rację właściciela, musiałbym złożyć broń; jak powiedział pewien pisarz, zaświaty to domena kościoła, a nie policji…
— Dowiedziałeś się, do kogo należy pistolet? — zapytał Alec.
— Tak, mamy tu jednego specjalistę od wilkołaków, nazywa się Hincus — powiedziałem i wyszedłem.
W środku holu jakiś powykrzywiany i nienaturalny sterczał niby wierzba płacząca pan Loirevic L. Loirevic. Jednym okiem patrzył na mnie, drugim na schody. Marynarka leżała na nim zdumiewająco krzywo, spodnie opadały, pusty rękaw wisiał i wyglądał jakby go długo i starannie przeżuwała krowa. Kiwnąłem głową i chciałem przejść obok, ale Loirevic, szybko człapiąc, zagrodził mi drogę.
— Jedna nieduża, ale ważna rozmowa — oznajmił.
— Jestem zajęty. Niech pan przyjdzie za pół godziny.
Loirevic złapał mnie za łokieć.
— Bardzo proszę wydzielić. Natychmiast!
— Nie rozumiem. Co wydzielić?
— Kilka minut. To bardzo ważne dla mnie.
— To ważne dla pana… — powtórzyłem, idąc w stronę schodów. — Jeżeli to jest ważne tylko dla pana, to dla mnie jest zupełnie nieważne.
Loirevic szedł za mną jak uwiązany, dziwacznie stawiając nogi — jedną noskiem na zewnątrz, drugą noskiem do środka.
— Dla pana też ważne — powiedział. — Pan będzie zadowolony. Pan dostanie wszystko upragnione.
Szliśmy już po schodach.
— A jaką właściwie ma pan do mnie sprawę? — zapytałem.
— To sprawa w sprawie walizki.
— Będzie pan odpowiadać na moje pytania?
— Zatrzymajmy się, żeby rozmawiać — poprosił. — Nogi nie chodzą mi dobrze.
— Za pół godziny — powiedziałem. — I proszą, niech mnie pan puści. Pan mi przeszkadza.
— Tak — zgodził się. — Przeszkadzam. Chcę przeszkadzać. Moja rozmowa jest pilna.
— Jaka tam pilna — powiedziałem. — Zdążymy. Za pół godziny. Albo lepiej za godzinę.
— Nie, nie, bardzo proszę, natychmiast. Dużo zależy. I to szybko. Ja — panu. Pan — mnie. Koniec.
Byliśmy już na korytarzu pierwszego piętra i ogarnęła mnie litość.
— Dobrze, chodźmy do mnie. Tylko niech się pan streszcza.
— Tak, tak, to będzie szybko.
Zaprowadziłem Loirevica do siebie, przysiadłem na skraju zbezczeszczonego stołu i powiedziałem:
— Niech pan mówi.
Ale Loirevic nie zaczął od razu. Najpierw się rozejrzał, widocznie mając nadzieję, że walizka leży gdzieś tutaj, na widoku.
— Walizki tu nie ma — powiedziałem. — Niech się pan pospieszy.
— To ja usiądę — powiedział i usiadł w moim fotelu. — Walizka bardzo mi potrzebna. Co pan chce za?
— Nic nie chcę. Niech pan udowodni, że ma pan do niej prawo, że należy do pana. Loirevic L. Loirevic pokręcił głową i powiedział:
— Nie. Nie będę udowadniać. Walizka nie moja. Najpierw nic nie rozumiałem. Teraz długo myślałem i już rozumiem. Olaf ukradł walizkę. Mnie kazano znaleźć Olafa i powiedzieć: „Oddaj, coś zabrał. Komendant dwieście dwadzieścia cztery”. Ja nie wiem, co to znaczy. Nie wiedziałem, co on zabrał. A poza tym pan mówi ciągle — walizka. To mnie omyliło. Nie walizka. Futerał. W środku — aparat. Przedtem nie wiedziałem. Kiedy zobaczyłem Olafa, domyśliłem się. Teraz wiem — Olaf nie zabity. Olaf umarł. Od aparatu. Aparat bardzo niebezpieczny. Groźba dla wszystkich. Wszyscy będą jak Olaf albo może być wybuch. Wtedy wszyscy będą jeszcze gorzej. Pan rozumie, dlaczego trzeba szybko? Olaf — głupi, on umarł. My mądrzy, my nie umrzemy. Niech pan szybko daje walizkę.
To wszystko wytrajkotał swoim bezbarwnym głosem, patrząc na mnie po kolei to lewym, to prawym okiem i niemiłosiernie tłamsząc pusty rękaw. Twarz jego pozostawała nieruchoma, tylko od czasu do czasu wznosiły się i opadały rzadziutkie brwi. Patrzyłem na niego i myślałem, że jego maniery i gramatyka nie uległy zmianie, ale zapas słów przez ostatnie pół godziny znacznie się zwiększył. Loirevic L. Loirevic stał się bardzo rozmowny.
— Kim pan jest? — zapytałem.
— Emigrant. Zagraniczny specjalista. Wygnaniec. Ofiara polityki.
Tak, rozgadał się Loirevic. I skąd mu się to wzięło?
— Emigrant z jakiego kraju? — zapytałem.
— Nie trzeba takich pytań. Nie mogę powiedzieć. Honor. Nie szkodzi waszemu krajowi.
— Ale powiedział mi pan, że jest Szwedem.
— Szwed? Nie mówiłem. Emigrant, polityczny wygnaniec.
— Przepraszam bardzo. Godzinę temu usłyszałem od pana, że jest pan Szwedem. I nawet w dużym stopniu Szwedem. A teraz pan się wypiera?
— Nie wiem… Nie pamiętam — wymamrotał. — Bardzo źle się czuję. Boję się. Walizka potrzebna bardzo szybko.
Im bardziej mnie poganiał, tym mniej byłem skłonny do pośpiechu. Wszystko było dla mnie jasne: Loirevic łgał, i to łgał wyjątkowo nieumiejętnie.
— Gdzie pan mieszka? — zapytałem.
— Nie mogę powiedzieć.
— Jak pan tu przyjechał?
— Samochód.
— Jakiej marki?
— Marki… Czarny, wielki.
— Nie zna pan marki swojego samochodu?
— Nie znam. Nie mój.
— Ale przecież pan jest mechanikiem — powiedziałem złośliwie. — Jaki z pana, u diabła, mechanik, i do tego jeszcze kierowca, jeżeli pan się nie zna na samochodach?
— Niech pan mi da walizkę, inaczej będzie nieszczęście.
— A co pan zrobi z tą walizką?
— Szybko odwiozę.
— Dokąd? Przecież lawina zawaliła drogę.
— To wszystko jedno. Zawiozę gdzieś daleko. Spróbuję rozbroić. Jeśli nie potrafię, ucieknę. Niech leży sama.
— Dobrze — powiedziałem i zeskoczyłem ze stołu. — Jedziemy.
— Jak?
— Moim samochodem. Mam dobry samochód. Moskwicz. Weźmiemy walizkę, zawieziemy gdzieś daleko i zobaczymy.
Loirevic nie ruszył się z miejsca.
— Z panem nie trzeba. Bardzo niebezpiecznie.
— To nic. Zaryzykuję.
Loirevic siedział nieruchomo i milczał.
— Dlaczego pan siedzi? — zapytałem. — Przecież grozi nam niebezpieczeństwo, trzeba szybko…
— Na nic — powiedział wreszcie. — Spróbujemy inaczej. Nie chce pan oddać walizki, niech pan mi ją sprzeda. Co?
— To znaczy? — zapytałem, znowu przysiadając na krawędzi stołu.
— Ja daję pieniądze, dużo pieniędzy. Pan nie jest w pracy, pan jest na urlopie. Pan znalazł walizkę, ja ją kupiłem. Koniec.
— No, a ile pan da? — zapytałem.
— Dużo. Ile pan chce. Tak.
Sięgnął za pazuchę i wyciągnął grubą paczkę banknotów. Takie paczki widziałem tylko raz — w Banku Państwowym, kiedy prowadziłem śledztwo w sprawie fałszerstwa.
— Ile tu jest? — zapytałem.
— Mało? To jeszcze mam.
Z bocznej kieszeni wyciągnął jeszcze jedną taką paczkę i też rzucił na stół przede mną.
— Ile tu jest? — zapytałem.
— Co za różnica? — zdziwił się Loirevic. — Wszystko pana.
— Zasadnicza różnica. Pan wie, ile tu jest pieniędzy?
Loirevic milczał, a jego oczy zbiegały się i rozbiegały.
— Tak. Nie wie pan. A skąd pan je ma?
— To moje.
— Niech pan nie będzie zabawny. Kto panu dał pieniądze? Przecież pan tu pojawił się bez grosza przy duszy. Moses, nikt inny. Tak?
— Nie chce pan pieniędzy?
— A więc tak — powiedziałem — te pieniądze konfiskuję, a pana pociągnę do odpowiedzialności za próbę przekupienia urzędnika państwowego. Wplątał się pan w bardzo nieprzyjemną historię, Loirevic. Pozostaje panu tylko jedno, szczerze wyznać prawdę. Kim pan jest?
— Pan wziął pieniądze? — zainteresował się Loirevic.
— Skonfiskowałem je.
— Skonfiskowałem… Dobrze — powiedział Loirevic. — A gdzie walizka?
— Pan nie rozumie, co to znaczy „skonfiskowałem”? — zapytałem. — Niech pan zapyta Mosesa… A więc kim pan jest?
Nie mówiąc ani słowa, Loirevic wstał i poszedł w stronę drzwi. Zgarnąłem pieniądze i ruszyłem w ślad za nim. Przemaszerowaliśmy korytarzem i zaczęliśmy schodzić na dół.
— Złe, że pan nie oddaje walizki — powiedział Loirevic. — To nie będzie dla pana dobre.
— Niech pan mi nie grozi — upomniałem go.
— Pan będzie przyczyną wielkiego nieszczęścia.
— Mam dosyć łgarstw — powiedziałem. — Nie chce pan mówić prawdy, to pańska prawa. Ale i tak wpadł pan jak śliwka w kompot, Loirevic, i do tego sypnął pan Mosesa… Teraz pan się łatwo nie wykręci… Z godziny na godzinę spodziewamy się policji, i tak czy inaczej będzie pan musiał powiedzieć prawdę. Stop! Nie tędy. Proszę iść za mną.
Złapałem go za pusty rękaw i zaprowadziłem do biura. Potem wezwałem właściciela hotelu i w jego obecności przeliczyłem pieniądze i spisałem protokół. Właściciel również przeliczył pieniądze — było ich ponad osiemdziesiąt tysięcy, cała moja pensja za dziesięć lat nieskazitelnej służby — i podpisał protokół. Przez ten czas Loirevic stał nieopodal, niezgrabnie przestępując z nogi na nogę, jak człowiek, który chciałby odejść możliwie najszybciej.
— Niech pan podpisze — powiedziałem, wręczając mu pióro.
Loirevic wziął pióro, obejrzał je uważnie i ostrożnie położył na stole.
— Nie — powiedział. — Ja pójdę.
— Jak pan chce — odparłem. — Pańskiej sytuacji to nie zmieni.
Loirevic natychmiast odwrócił się i wyszedł, potrącając ramieniem futrynę. Popatrzyliśmy na siebie z Alekiem.
— Dlaczego próbował cię przekupić? — zapytał Alec. — I o co mu właściwie chodzi?
— O walizkę — powiedziałem.
— Jaką walizkę?
— Walizkę Olafa, która leży teraz w twoim sejfie. — Wyjąłem klucz i otworzyłem sejf. — Oto ona.
— Ta walizka jest warta osiemdziesiąt tysięcy? — zapytał Cenevert z szacunkiem.
— Zapewne warta jest znacznie więcej. To jakaś ciemna afera, Alec. — Włożyłem pieniądze do sejfu, zamknąłem na klucz ciężkie drzwiczki, a protokoły schowałem do kieszeni.
— Kto to właściwie jest ten Loirevic? — zapytał zamyślony gospodarz. — I skąd ma tyle pieniędzy?
— Loirevic nie miał ani grosza. Pieniądze musiał mu dać Moses, innej możliwości nie widzę.
Właściciel znowu uniósł do góry gruby palec, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Energicznie potarł masywny podbródek, zagrzmiał: „Kaisa!” i wyszedł. A ja zostałem. Siedziałem przy biurku i przypominałem sobie wszystko po kolei. Pedantycznie starałem się nie pominąć najmniejszego szczegółu, najbłahszego wydarzenia, którego byłem świadkiem w tym hotelu. Okazało się, że pamiętam dość dużo.
Pamiętałem na przykład, że przy pierwszym naszym spotkaniu Simonet był w szarym garniturze, a na wczorajszej wieczorynce w bordowym. I że w jego spinkach osadzone były żółte kamyki. Pamiętałem, że kiedy Brune naciągała swojego wujka na papierosy, du Barnstockre zawsze wydobywał je zza prawego ucha. Pamiętałem, że Kaisa ma maleńkie czarne znamię na prawej stronie nosa, że du Barnstockre, operując widelcem, zawsze odstawia w bok mały palec; że klucz od mojego numeru jest bardzo podobny do klucza Olafa i jeszcze wiele podobnych idiotyzmów. W całej tej kupie śmieci znalazłem tylko dwie perły. Po pierwsze — przypomniałem sobie, jak przedwczoraj wieczorem Olaf cały w śniegu stał na środku holu z czarną walizką w ręku i rozglądał się dookoła, jakby oczekiwał, że ktoś mu wyjdzie na powitanie, i jak spojrzał nad moją głową na portierę oddzielającą apartamenty Mosesów, i jak mi się wydało, że portierą zakołysał przeciąg. Po drugie — przypomniałem sobie, że kiedy staliśmy w kolejce przed drzwiami łazienki, zeszli z góry ramię przy ramieniu Olaf i Moses…
Wszystko to uporczywie naprowadzało mnie na myśl, że Olaf, Moses, a teraz i Loirevic — to jedna szajka, i to szajka, która nie bardzo chce, żeby ktoś cokolwiek zauważył. A jeżeli do tego wziąć pod uwagę, że znalazłem Mosesa w pokoju muzeum, który znajduje się w moim bezpośrednim sąsiedztwie, a w pięć minut później zobaczyłem na swoim zapaskudzonym stole list o gangsterze i maniaku, i jeżeli wziąć pod uwagę i to również, że złoty zegarek Mosesa został podrzucony — bez najmniejszej wątpliwości podrzucony, a potem zabrany — do torby Hincusa… jeżeli nie pominąć faktu, że pani Moses była jedyną osobą (nie licząc, być może, Kaisy) nieobecną w tym właśnie czasie, kiedy Hincusa związano w supeł i wsadzono pod stół… jeżeli, powtarzam, wszystko to wziąć pod uwagę, to otrzymamy nadzwyczaj interesującą całość.
Do tej całości nieźle pasuje również oświadczenie Hincusa, że jedną z trzech toreb podróżnych przekształcono w fałszywy bagaż, jak też i ta okoliczność, że pani Moses była jedynym człowiekiem, który widział twarz sobowtóra Hincusa.
Oczywiście pozostało mi jeszcze mnóstwo białych i całkowicie niezrozumiałych plam. Ale ostatecznie teraz przynajmniej jasny był układ sił — z jednej strony Hincus, zaś Mosesowie, Olaf i Loirevic — z drugiej. I w tej chwili przyszło mi do głowy, że niesłusznie trzymam Hincusa pod kluczem. Moses zapewne przypuszcza, że Hincus do tej pory siedzi pod stołem. Zobaczymy, jak zareaguje, kiedy Hincus nagle zjawi się na śniadaniu w jadalni. O tym, kto i jak związał Hincusa, kto i jak zamordował Olafa postanowiłem na razie nie myśleć. Zgniotłem swoje notatki, wrzuciłem je do popielniczki i podpaliłem.
— Na śniadanie proszę… — zapiszczała gdzieś na górze Kaisa.
— Na śniadanie proszę…