123485.fb2
Hincus nie spał. Stał na środku pokoju z opuszczonymi szelkami i wycierał twarz wielkim ręcznikiem.
— Dzień dobry — powiedziałem. — Jak się pan czuje?
Hincus czujnie spoglądał na mnie spode łba. Twarz miał nieco opuchniętą, ale poza tym wyglądał zupełnie przyzwoicie. Niczym nie przypominał tego zaszczutego szczura, którego widziałem przed paroma godzinami.
— Jako tako — burknął. — Dlaczego mnie tu zamknięto?
— Miał pan atak nerwowy — wyjaśniłem. Jego twarz wykrzywił grymas. — Nic strasznego. Właściciel hotelu zrobił panu zastrzyk i zamknął drzwi na klucz, żeby pana nikt nie niepokoił. Pójdzie pan na śniadanie?
— Pójdę — odpowiedział Hincus. — Zjem i spływam stąd do wszystkich diabłów. A zadatek odbiorę. Ładny wypoczynek w górach… — Zmiął i odrzucił ręcznik. — Jeszcze jeden taki wypoczynek, a wyląduję u czubków. Z gruźlicą czy bez… Nie wie pan, gdzie jest mój kożuch? I czapka…
— Pewnie na dachu — powiedziałem.
— Na dachu… — wymamrotał, zapinając szelki. — Na dachu…
— Tak — powiedziałem. — Miał pan pecha. Współczuję panu… No, ale jeszcze sobie o tym wszystkim porozmawiamy.
Odwróciłem się i ruszyłem do drzwi.
— Nie mam o czym z panem gadać! — krzyknął ze złością Hincus.
W jadalni jeszcze nikogo nie było. Kaisa rozstawiała talerzyki z kanapkami. Przywitałem się z nią, zostałem uraczony serią min i chichotów i wybrałem sobie nowe miejsce — tyłem do bufetu a twarzą do drzwi, obok du Barnstockre’a. Ledwie usiadłem, jak wszedł Simonet — w grubym pstrokatym swetrze, świeżo wygolony, ale oczy miał zaczerwienione i podpuchnięte.
— Urocza noc, prawda, inspektorze? — powiedział. — Nawet pięciu godzin nie spałem. Zupełnie wysiadłem nerwowo. Przez cały czas mam wrażenie, że śmierdzi trupem. Taki apteczny zapach, jakby formalina… — Usiadł, wybrał sobie kanapkę, potem spojrzał na mnie: — Znalazł pan? — zapytał.
— Zależy co — odparłem.
— Aha — powiedział Simonet i niepewnie zarechotał. — Wygląda pan nie najlepiej.
— Każdy wygląda tak, jak na to zasługuje — odezwałem się i w tej samej sekundzie weszli du Bamstockre z bratanicą. Ci to byli świeżutcy jak ogóreczki. Wujaszek miał aster w butonierce, dostojne siwe kędziory wiły się wokół łysej głowy, a Brune była jak zwykle w ciemnych okularach i jak zwykle bezczelnie zadzierała nosa. Wujaszek, zacierając ręce, ruszył na swoje miejsce, wpatrując się we mnie pytającym wzrokiem.
— Dzień dobry, inspektorze — zaszemrał śpiewnie. — Cóż za straszliwa noc! Dzień dobry, panie Simonet. Nieprawdaż?
— Cześć — burknęło dziecię.
— Napiłbym się koniaku — powiedział Simonet tak jakoś tęsknie. — Ale chyba nie wypada. Co? A może wypada?
— Doprawdy, nie wiem — powiedział du Bamstockre. — Raczej bym nie ryzykował.
— A jak pan myśli, inspektorze? — zapytał Simonet.
Pokręciłem głową i łyknąłem kawy, którą postawiła przede mną Kaisa.
— Szkoda — powiedział Simonet. — Chętnie bym się napił.
— A jak tam nasze sprawy? — zapytał ciekawie du Bamstockre.
– Śledztwo jest na właściwym tropie — oznajmiłem. — Klucz do zagadki znajduje się w rękach policji. Mnóstwo kluczy. Cały pęczek.
Simonet znowu zachichotał i natychmiast spoważniał.
— Jak sądzę, cały dzień przyjdzie nam spędzić w domu — powiedział du Bamstockre. — Wychodzić zapewne nie wolno…
— A to dlaczego? — zdziwiłem się. — Ile dusza zapragnie. Im więcej zapragnie, tym lepiej.
— Uciec i tak się nie da — dodał Simonet. — Wyjście zawaliła lawina. Ja oczywiście mógłbym uciec przez góry…
— Ale? — zapytałem.
— Po pierwsze, przez ten śnieg trudno dobrnąć do skał. A po drugie, co ja tam będę robić? Słuchajcie, panowie — zaproponował nagle. — Chodźcie, przespacerujemy się, zobaczymy, co słychać w Wilczej Gardzieli…
— Pan nie ma nic przeciwko temu, inspektorze? — zapytał du Barnstockre.
— Nie — odparłem. I wtedy właśnie weszli pan i pani Moses. Oni również byli jak ogóreczki. To znaczy madame była jak ogóreczek… jak brzoskwinia… jak jasne słoneczko. A jeśli chodzi o Mosesa… to ten stary grzyb pozostał oczywiście starym grzybem. Popijając z kubka, nie witając się z nikim, dotarł do swojego miejsca, klapnął na krzesło i surowo popatrzył na spoczywające przed nim kanapki.
— Dzień dobry! — kryształowym głosikiem powiedziała pani Moses.
Spojrzałem spod oka na Simoneta. Zezował na panią Moses. W jego oczach było jakieś niedowierzanie. Potem otrząsnął się spazmatycznie i schwycił filiżankę z kawą.
— Cudowny poranek — mówiła dalej pani Moses. — Tak słonecznie, tak ciepło. Biedny Olaf, już nie widzi tego poranka!
— Wszyscy tam będziemy — oświadczył nagle Moses ochrypłym głosem.
— Amen — zakończył uprzejmie du Barnstockre. Spojrzałem na Brane. Dziewczyna siedziała nastroszona, z nosem w filiżance. Drzwi znowu się otwarły i naszym oczom ukazał się Loirevic L. Loirevic w towarzystwie właściciela hotelu. Na twarzy Aleca zagościł żałobny uśmiech.
— Dzień dobry — powiedział. — Państwo pozwolą, że im przedstawię pana Loirevica, który przybył do nas dzisiejszej nocy. Po drodze uległ wypadkowi. Nie odmówimy mu oczywiście gościnnego przyjęcia.
Sądząc po wyglądzie Loirevica L. Loirevica, wypadek, któremu uległ, musiał być potworny. Gościnność była mu niezmiernie potrzebna. Alec był zmuszony ująć go pod łokieć i dosłownie wepchnąć na moje dawne miejsce obok Simoneta.
— Jest nam bardzo przyjemnie, Loirevic! — wychrypiał pan Moses. — Tu są sami swoi, Loirevic, niech pan się czuje jak w domu.
— Tak — powiedział Loirevic, patrząc jednym okiem na mnie, a drugim na Simoneta. — Piękna pogoda. Zupełnie zima…
— To wszystko głupstwo, Loirevic — powiedział Moses. — Niech pan jak najmniej mówi i jak najwięcej je. Wygląda pan na niedożywionego… Simonet, niech pan przypomni, co tam było z tym maître d’hôtel? Zdaje się, że zjadł czyjś filet…
W tym momencie wreszcie pojawił się Hincus. Wszedł i od razu stanął jak wryty. Simonet znowu zaczął opowiadać swoją historię i dopóki wyjaśniał, że wyżej wymieniony maître d’hôtel nie jadł żadnego fileta, a wręcz przeciwnie, Hincus stał w progu, ja zaś obserwowałem go, starając się jednocześnie nie spuszczać z oka Mosesów. Patrzyłem i nic nie rozumiałem. Pani Moses spożywała sucharki ze śmietanką i z zachwytem słuchała smętnego figlarza. Pan Moses wprawdzie rzucił okiem na Hincusa, ale zrobił to z absolutną obojętnością i natychmiast powrócił do swojego kubka. Ale sam Hincus swojej twarzy opanować nie potrafił.
Najpierw wyglądał jak człowiek kompletnie zbaraniały, który właśnie dostał pałką przez łeb. Potem na jego twarzy pojawił się wyraz radości, opętańczej jakiejś radości, nawet uśmiechnął się zupełnie po dziecinnemu. A potem wykrzywił się, złowrogo wyszczerzając zęby, i ruszył naprzód, zaciskając pięści. Ale patrzył przez cały czas ku mojemu najwyższemu zdumieniu bynajmniej nie na Mosesów. Patrzył na du Barnstockre’a — z początku w absolutnym osłupieniu, potem z ulgą i radością, a następnie z nienawiścią i wściekłą satysfakcją. W tym momencie zauważył, że go obserwuję, rozluźnił mięśnie, pochylił głowę i poszedł na swoje miejsce:
— Jak się pan czuje, panie Hincus? — życzliwie zainteresował się du Barnstockre, pochylając się ku niemu. — Tutejszy klimat…
Hincus podniósł na niego rozwścieczone żółte oczka.
— Ja to się czuję nieźle — odpowiedział, usadawiając się na krześle. — Ale ciekawe, jak pan się czuje?
Du Barnstockre zdumiony opadł na oparcie krzesła.
— Ja? Dziękuję panu. — Spojrzał najpierw na mnie, a potem na Brune. — Być może niechcący uraziłem, dotknąłem… Jeśli tak, to proszę przyjąć moje…
— Numer nie przeszedł! — mówił dalej Hincus z furią, wpychając serwetkę pod szyję. — Klops. Prawda, stary?
Du Barnstockre był straszliwie zmieszany. Rozmowy przy stole umilkły, wszyscy patrzyli na niego i Hincusa.
— Doprawdy, obawiam się… — Stary prestidigitator wyraźnie nie wiedział, jak się zachować. — Miałem na myśli wyłącznie pańskie samopoczucie i nic poza tym…
— Dobrze, dobrze, będzie się pan tłumaczył innym razem — odpowiedział Hincus. Ujął w obie ręce wielkiego sandwicza, bokiem wsadził go do ust, odgryzł kawałek i nie patrząc na nikogo, zaczął pracowicie poruszać szczękami.
— Jak ktoś jest chamem, to mordę na kłódkę! — odezwała się nagle Brune.
Hincus błyskawicznie podniósł na nią oczy i natychmiast odwrócił wzrok.
— Brune, dziecię moje… — powiedział du Barnstockre.
— R-rozbestwił się! — powiedziała Brune, postukując nożem w talerz. — Było mniej chlać…
— Proszę państwa, proszę państwa — uspokajał właściciel. — To przecież głupstwo!
— Niech pan się nie denerwuje, Cenevert — pośpiesznie odezwał się du Barnstockre. — To jakieś drobne nieporozumienie… Wszyscy są zdenerwowani… Taka noc…
— Zrozumiano? — groźnie zapytała Brune, kierując na Hincusa ciemne szkła swoich okularów.
— Proszę państwa! — zdecydowanie wmieszał się właściciel hotelu. — Proszę o chwilę uwagi! Nie będę mówić o tragicznych wydarzeniach ubiegłej nocy. Rozumiem, tak, wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Ale po pierwsze, śledztwo w sprawie śmierci nieszczęsnego Olafa Andvaraforsa znajduje się obecnie w niezawodnych rękach inspektora Glebsky’ego, a po drugie, nie powinna nas przesadnie niepokoić ta okoliczność, że jesteśmy chwilowo odcięci od cywilizowanego świata…
Hincus przestał żuć i podniósł głowę.
— Nasze piwnice są pełne, proszę państwa! — uroczyście zapewnił właściciel hotelu. — Wszystkie możliwe i nawet niektóre niemożliwe zapasy są do waszych usług. I przekonany jestem, że kiedy za kilka dni dotrze do nas brygada ratownicza, przedzierając się przez zwały lawiny, to…
— Jaka znowu brygada? — głucho zapytał Hincus. — Co się dzieje, u diabła?
— Ach, proszę mi wybaczyć — odparł Cenevert, przykładając dłoń do czoła. — Zupełnie zapomniałem, że niektórzy nasi goście… Chodzi o to, że wczoraj o godzinie dziesiątej wieczorem śnieżna lawina zawaliła Wilczą Gardziel i zerwała łączność telefoniczną…
Przy stole zapanowało milczenie. Wszyscy spożywali dary boże, patrząc w talerze. Hincus siedział nieruchomo, dolna warga mu opadła i znowu wyglądał jak człowiek, któremu nagle sufit zawalił się na głowę. Loirevic L. Loirevic melancholijnie gryzł cytrynę, połykając japo kawałku razem ze skórą. Po jego wąskim podbródku ściekał na marynarkę żółty sok. Ścierpło mi w ustach, wypiłem łyk kawy i oznajmiłem:
— Chciałbym oświadczyć wszystkim, co następuje: dwie niewielkie liczebnie bandy przestępców wybrały sobie ten hotel na miejsce porachunków. Ponieważ jestem tu nieoficjalnie, mogę podjąć tylko niektóre działania. Na przykład zebrać materiał dla oficjalnych przedstawicieli policji Muir. Ten materiał jest już w zasadzie zgromadzony, chociaż byłbym niezmiernie wdzięczny każdemu, kto poda nowe informacje. Następnie chciałbym zawiadomić wszystkich posłusznych prawu obywateli, że mogą się czuć całkowicie bezpieczni i zachowywać tak, jak mają ochotę. Jeśli zaś chodzi o członków wspomnianych band, proponuję im zaprzestanie wszelkiej działalności, aby nie pogarszali swego i tak beznadziejnego położenia. Przypominam, że nasze odcięcie od świata jest rzeczą względną. Niektórzy z tu obecnych wiedzą już, że dwie godziny temu, korzystając z uprzejmości pana Ceneverta, wysłałem gołębia pocztowego z meldunkiem do Muir. Teraz z godziny na godzinę spodziewam się policyjnego helikoptera i dlatego przypominam osobom zamieszanym w przestępstwo, że odpowiednio wczesne przyznanie się do winy oraz szczera skrucha mogą znacznie złagodzić karę. Dziękuję za uwagę.
— Jakie to ciekawe! — z entuzjazmem zawołała pani Moses. — To znaczy, że wśród nas są bandyci? Ach, inspektorze, niech pan powie choć słówko! My zrozumiemy!
Spojrzałem na Aleca. Stał odwrócony do nas szerokimi plecami i starannie wycierał kieliszki stojące na bufecie.
Rozmowa zamarła ostatecznie. Cichutko dźwięczały łyżeczki w szklankach, hałaśliwie sapał pan Moses nad swoim kubkiem, przewiercając każdego po kolei swoim spojrzeniem. Nikt się nie zdemaskował, ale wszyscy, którzy mieli powód, żeby zastanowić się nad swoim dalszym losem, niezawodnie zastanawiali się nad nim. Wpuściłem do tego kurnika krwiożerczą łasicę i teraz trzeba było czekać na dalsze wypadki.
Pierwszy wstał du Barnstockre.
— Panie i panowie! — powiedział. — Wzywam wszystkich lojalnych obywateli, żeby przypięli narty i wyruszyli na niewielką przechadzkę. Słońce, świeże powietrze i czyste sumienie niech będą dla nas oparciem i źródłem uspokojenia. Pójdźmy, Brune, dziecię moje.
Zaszurały krzesła, goście wstawali jeden za drugim. Simonet zaproponował ramię pani Moses — widocznie jego nocne wrażenia w znacznej mierze przybladły pod wpływem słonecznego poranka. Pan Moses wyciągnął zza stołu Loirevica L. Loirevica, postawił go na nogi, i ten, melancholijnie dojadając cytrynę, powlókł się za Mosesem.
Przy stole został tylko Hincus. Całą uwagę skupił najedzeniu, jakby zamierzał najeść się na zapas. Kaisa zbierała naczynia, gospodarz jej pomagał.
— No i co, Hincus — odezwałem się. — Pogadamy?
— A niby o czym? — burknął ponuro, zjadając jajko z pieprzem.
— A o wszystkim — odpowiedziałem.
— Nie mamy o czym mówić — oświadczył Hincus posępnie. — Ja o tym nic nie wiem.
— O czym?
— O morderstwie! A o czym jeszcze?
— Jest jeszcze sprawa Hincusa — powiedziałem. — Skończyłeś jeść? No to idziemy. Do sali bilardowej. Teraz tam jest słońce i nikt nam nie przeszkodzi.
Nie odpowiedział nic. Skończył przeżuwać jajko, przełknął, wytarł usta serwetką i wstał.
— Alec — powiedziałem do właściciela hotelu. — Bądź tak dobry, — zejdź na dół i posiedź w holu, tam gdzie wczoraj. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem — odparł właściciel. — Bądź spokojny.
Pospiesznie wytarł ręce ręcznikiem i wyszedł. Otworzyłem drzwi do sali bilardowej i przepuściłem Hincusa przed sobą. Hincus, żując zapałkę, wszedł do środka i zatrzymał się na kwadratowych plamach słońca — ręce trzymał w kieszeniach. Wziąłem stojące pod ścianą krzesło, postawiłem na najostrzejszym słońcu i powiedziałem: „Proszę usiąść”. Po sekundzie wahania Hincus usiadł i od razu zmrużył oczy — słońce świeciło mu prosto w twarz.
— Policyjne sztuczki… — wymruczał z goryczą.
— Taką mamy służbę — powiedziałem i przysiadłem na krawędzi stołu bilardowego, w cieniu, naprzeciw Hincusa. — No, Hincus, co tam między wami zaszło? Z du Barnstockre’em?
— Jaki znowu Barnstockre? Co między nami może zajść? Nic nie zaszło. Ja go w ogóle nie znam.
— To nie do niego był ten list z pogróżkami?
– Żadnych listów nie pisałem. Ale skargę napiszę. Napiszę, jak się znęcają nad chorym człowiekiem…
— Niech pan posłucha, Hincus. Za godzinę, dwie przyleci policja. Przylecą eksperci. Pański list leży u mnie w kieszeni. Sprawdzić, kto go napisał, można w ciągu paru minut. Po co się pan wypiera?
Szybkim ruchem przerzucił zżutą zapałkę z jednego kącika ust w drugi. W jadalni Kaisa dzwoniła talerzami, nucąc coś cienkim fałszywym głosikiem.
— Nic nie wiem o liście — powiedział wreszcie Hincus.
— Dosyć kłamstw, Puchacz! — ryknąłem. — Wiem o tobie wszystko. Wpadłeś, Puchacz! I jeżeli chcesz wykręcić się siedemdziesiątym drugim, to kapuj na punkt „c”. Szczere przyznanie się do winy przed rozpoczęciem oficjalnego śledztwa… No?
Hincus wypluł zżutą zapałkę, pogrzebał w kieszeni, wyjął paczkę pomiętych papierosów. Następnie podniósł paczkę do ust, wyciągnął wargami jednego papierosa i popadł w zadumę.
— No? — powtórzyłem.
— Coś się panu pokręciło — odpowiedział Hincus. — Jakieś puchacze… Nie jestem Puchacz, tylko Hincus.
Zeskoczyłem ze stołu i podsunąłem mu pod nos pistolet.
— A to poznajesz? No? Twoja spluwa? Gadaj!
— Nic nie wiem — odparł posępnie. — Dlaczego pan się do mnie przyczepił?
Wróciłem na stół bilardowy, położyłem pistolet obok siebie na suknie i zapaliłem.
— Myśl, myśl — powiedziałem. — I to szybko myśl, bo będzie za późno. Twoi kumple nie zdążyli, bo akurat zeszła lawina. A policja będzie tu najwyżej za dwie godziny. Rozumiesz, co mam na myśli?
Przez uchylone drzwi zajrzała Kaisa i zapiszczała:
— Czy podać coś? Pan życzy?
— Cóż sobie, idź, Kaisa — powiedziałem. — Nie jesteś nam potrzebna.
Hincus milczał, uporczywie szukając czegoś po kieszeniach, wreszcie znalazł pudełko zapałek i zapalił. Na jego twarzy pojawiły się krople potu. Słońce grzało.
— Trafiłeś jak kulą w płot, Puchacz — powiedziałem. — Pomyliłeś łaskę boską z jajecznicą. Dlaczego się przyczepiłeś do Barnstockre’a? Czy to jego kazano ci trzymać na muszce? Mosesa! Mosesa miałeś pilnować, jełopie nieszczęsny! U mnie to byś nawet nie został stróżem nocnym, nie mówiąc już o takich zadaniach… I twoja banda jeszcze ci to przypomni. Tak że teraz, Puchacz…
Nie było mi dane dokończyć tych pouczeń. Siedziałem na skraju stołu bilardowego, zwiesiwszy jedną nogę, a drugą opierając o podłogę, jeszcze do tego, zdziecinniały idiota, paliłem papierosa i zadowolony z siebie obserwowałem smugi dymu w promieniach słońca. A Hincus siedział na krześle o dwa kroki przede mną… I nagle pochylił się do przodu, złapał mnie za zwisającą nogę, z całej siły szarpnął na siebie i ostro wykręcił. Nie doceniłem Hincusa, powiedzmy to sobie otwarcie, nie doceniłem. Zniosło mnie ze stołu bilardowego — i moimi wszystkimi dziewięćdziesięcioma kilogramami na płask, na mordę, brzuchem i kolanami rąbnąłem o podłogę.
Tego, co działo się dalej, mogę się tylko domyślać. Krótko mówiąc, mniej więcej po minucie ostatecznie przyszedłem do siebie i stwierdziłem, że siedzę na podłodze oparty o stół bilardowy, podbródek mam rozbity, dwa zęby się kiwają, oczy zalewa mi krew płynąca z czoła, a prawe ramię boli tak, że nie mogę wytrzymać. Nieopodal poniewierał się Hincus, zgięty we dwoje, zasłaniając rękami głowę, a nad nim, jak święty Jerzy nad powalonym smokiem, wznosił się uśmiechnięty bohaterski Simonet, trzymając w ręku kawałek najcięższego i największego bilardowego kija. Otarłem z czoła krew i wstałem. Chwiałem się na nogach. Miałem ochotę poleżeć w cieniu i o wszystkim zapomnieć. Simonet pochylił się, podniósł z podłogi pistolet i podał mi.
— Miał pan szczęście, inspektorze — powiedział, promieniejąc. — Jeszcze sekunda, a rozwaliłby panu głowę. Gdzie pan dostał? W ramię?
Skinąłem głową. Dech mi zaparło, mówić nie mogłem.
— Niech pan poczeka — powiedział Simonet i wybiegł do jadalni, rzuciwszy resztę kija na stół bilardowy.
Obszedłem go dookoła i przysiadłem w cieniu tak, żeby widzieć Hincusa. Hincus ciągle jeszcze leżał nieruchomo. Ma krzepę, a przecież tak na oko nikt by za niego pięciu groszy nie dał… Tak, dżentelmeni, to prawdziwy gangster, wychowany w najlepszych tradycjach Chicago. I skąd oni się biorą w naszym spokojnym i przyzwoitym kraju? Pomyśleć tylko, Segut ma taką samą pensję jak ja, a jego przecież należałoby ozłocić! Wyjąłem z kieszeni chusteczkę do nosa i ostrożnie przyłożyłem do rany na czole.
Hincus jęknął, poruszył się i spróbował wstać. Ciągle jeszcze trzymał się za głowę. Simonet wrócił z karafką napełnioną wodą. Zabrałem karafkę, z trudem dowlokłem się do Hincusa i polałem mu twarz. Hincus zaryczał i oderwał jedną rękę od ciemienia. Fizjonomia jego znowu przybrała kolor zielonkawy, ale teraz można to było wyjaśnić racjonalnie. Simonet przykucnął obok Hincusa.
— Mam nadzieję, że nie przesadziłem? — zapytał z troską.
— Nie ma powodu do niepokoju, stary, wszystko będzie w porządku… — Podniosłem rękę, żeby poklepać Simoneta po ramieniu i jęknąłem z bólu. — Zaraz się do niego zabiorę.
— Mam wyjść? — zapytał Simonet.
— O, nie, lepiej niech pan zostanie. Bo inaczej on jeszcze zabierze się do mnie. Niech pan przyniesie wody… na wypadek zemdlenia.
— I brandy! — z entuzjazmem zaproponował Simonet.
— Słusznie — powiedziałem. — Raz, dwa doprowadzimy pana Hincusa do stanu używalności. Tylko niech pan nikomu nie mówi, co się stało.
Simonet przyniósł wodę i butelkę koniaku. Rozwarłem Hincusowi zęby i wlałem do gardła pół szklanki. Następnie pół szklanki wypiłem sam. Simonet, który zaopatrzył się w trzecią szklankę, wypił z nami dla towarzystwa. Potem przyciągnęliśmy Hincusa pod ścianę, oparliśmy go o nią plecami, znowu polałem go wodą z karafki i dwukrotnie uderzyłem po twarzy. Otworzył oczy i głośno zasapał.
— Jeszcze koniaku? — zapytałem.
— Tak — wydusił z siebie ochryple.
Dałem mu jeszcze koniaku. Oblizał wargi i zdecydowanym głosem zapytał:
— Zdaje się, że pan coś wspominał o siedemdziesiątym drugim „d”?
— To się jeszcze okaże — powiedziałem.
Hincus pokręcił głową i zmarszczył czoło.
— Nie, tak interesu nie zrobimy. Dożywocie i tak mam jak w banku.
— Wanted and listed? Listy gończe? — zapytałem.
— Jakby pan był przy tym. Teraz interesuje mnie tylko jedno, jak wykręcić się od krawata. Nawiasem mówiąc, są spore szanse. Z Olafem nie mam nic wspólnego, sam pan dobrze wie. W takim razie co zostaje? Nielegalne posiadanie broni? To przecież drobiazg, a do tego trzeba jeszcze udowodnić, że w ogóle miałem jakąś broń…
— A napad na inspektora policji?
— Przecież o tym właśnie mówię! — powiedział Hincus, ostrożnie obmacując czaszkę. — Według mnie żadnego napadu nie było, a było jedynie szczere przyznanie się do winy przed rozpoczęciem oficjalnego śledztwa. A jakie jest pańskie zdanie na ten temat, szefie?
— Na razie jeszcze żadnego przyznania się do winy nie było — przypomniałem.
— Zaraz będzie — powiedział Hincus. — Ale obiecuje pan, szefie? W obecności tego fizyka-chemika? Siedemdziesiąty drugi „d”, obiecuje pan?
— Dobrze — powiedziałem. — Na początek załóżmy, że miała miejsce bijatyka na tle osobistym w stanie odurzenia alkoholowego. To znaczy ty byłeś w stanie odurzenia, a ja cię przywoływałem do porządku.
Simonet zarżał.
— A ja co? — zapytał.
— A pan mi pomagał… Dosyć, dosyć tej gadaniny. Opowiadaj, Puchacz. Ale pamiętaj, jeżeli choć słowo skłamiesz! Dwa zęby mi nadwerężyłeś, sukinsynu!
Tylko popatrzył na mnie swoimi żółtymi oczkami i zaczął mówić:
— Nadał mi tę robotę Champion. Słyszał pan o Championie? No myślę… A więc jakieś dwa miesiące temu gdzieś wykopał Champion takiego jednego. Gdzie, nie mam pojęcia, jakiego miał na niego haka, nie mam pojęcia, i prawdziwego nazwiska nie znam. U nas nazywał się Belzebub. Słusznie się nazywał, to straszny facet. Zrobił tylko dwa skoki, ale za to takie, że normalny człowiek w życiu nie dałby rady, i wszystko czysto, mucha nie siada. Zresztą na pewno pan wie. Drugi Bank Narodowy, pamięta pan tę sprawę? Albo powiedzmy ten skok na pociąg z transportem złota — to też pan pamięta, szefie… Może nie? Sprawców nie wykryliście, a ci, których przymknęliście, nie mają z tym nic wspólnego, sami tam u was dobrze wiecie. Belzebub te dwie sprawy załatwił cicho i czysto, aż tu nagle mu się odwidziało. Dlaczego — nie wiem, ale nasz Belzebub dał nogę. I nas puścili śladem, żeby go namierzyć, trzymać na muszce i zawiadomić Championa… Ja go właśnie znalazłem i ma pan moje szczere przyznanie się do winy.
— Tak — powiedziałem. — No i kto tu jest Belzebubem?
— Tu dałem plamę, szefie, szkoda słów. Dopiero pan mi oczy otworzył, a ja celowałem na tego sztukmistrza, na Barnstockre’a. Po pierwsze, widzę sztuki magiczne i inne cuda. A po drugie, pomyślałem tak: jeżeli Belzebub zechce kogoś udawać, to kogo? Ażeby nie leźć w oczy… Jasne — magika!
— Coś tu kręcisz — powiedziałem. — Sztuki zgoda. Ale przecież Barnstockre i Moses to niebo i ziemia. Jeden, chudy i wysoki, drugi, gruby i przysadzisty…
Hincus machnął ręką.
— Ja go już pod różnymi postaciami widywałem. Był i gruby, i cienki. Nikt nie wie, jak on wygląda naprawdę… Dobrze byłoby, gdyby pan to zrozumiał, szefie. Belzebub to nie jest zwykły człowiek. Czarownik i wilkołak. Ma władzę nad nieczystą siłą…
— Nie opowiadaj mi głodnych kawałów — powiedziałem ostrzegawczo.
— Jasne — zgodził się Hincus. — Jasne, że nikt nie uwierzy, kto sam nie widział… A na przykład ta jego baba, którą on ciąga ze sobą — kto to jest pańskim zdaniem, szefie? Ja przecież na własne oczy widziałem, jak ona wyrwała z betonu kasę pancerną i szła z nią po gzymsie. Pod pachą niosła tę kasę. Była wtedy szczupła i malutka, wypisz, wymaluj dziecko, podlotek, coś w rodzaju tej smarkuli Barnstockre’a… a łapska długości… dwa, co mówię ze trzy metry długości…
— Puchacz — powiedziałem surowo. — Dość tych bajek.
Hincus znowu machnął ręką, na chwilę jakby się zmartwił, ale zaraz znowu się ożywił.
— No dobrze — powiedział. — Niech będzie, że kłamię. Ale przed chwilą ja pana z przeproszeniem gołymi rękami położyłem, szefie, a przecież z pana kawał chłopa i coś niecoś pan potrafi… Więc niech pan sam pomyśli, kto mnie mógł tak załatwić, związać jak dziecko i wepchnąć pod stół?
— Kto? — zapytałem.
— Ona! Teraz już skapowałem, jak to wszystko było. On mnie poznał, zapamiętał. I kiedy zobaczył, że siedzę na dachu i żywego go z domu nie wypuszczę, nasłał na mnie tę swoją, tę… W mojej postaci nasłał… — W oczach Hincusa zamarł przeżyty koszmar. — Matko Najświętsza, siedzę tam, a ono stoi przede mną, to znaczy ja sam przed sobą stoję — goły, martwy, oczy wypłynięte. Jak ja tam nie zdechłem ze strachu, jak ja nie zwariowałem — nie mam pojęcia. Trzy razy traciłem przytomność… I co najgorsze, piję i upić się nie mogę, jakbym wódkę na ziemię wylewał… Coś podobnego, musiał zobaczyć, że w mojej głowie nie wszystko jest jak potrzeba, to u mnie dziedziczne, po tatusiu zostało. Bo jemu też zdarzało się, zwidywały się rozmaite rzeczy — a wtedy łapie za spluwę i zaczyna strzelać… I pewnie Belzebub postanowił: albo mi w głowie pomieszać, albo nastraszyć do utraty przytomności, tak żebym zwiał, gdzie pieprz rośnie. A kiedy zobaczył, że nic z tego nie wychodzi, to trudno, nie miał rady, musiał siłą.
— A dlaczego cię zwyczajnie nie zakatrupił? — spytałem.
Hincus potrząsnął głową.
— Nie. Tego on zrobić nie może. Jeśli już mam powiedzieć prawdę, to dlaczego dał nogę? Kiedy braliśmy wagon, sam pan wie, ochroną trzeba było sprzątnąć. Chłopcy przesadzili, a wyszło na to, że to Belzebub ma krew na rękach… Cała jego czarodziejska siła może przepaść, jeżeli człowiekowi odbierze życie. Tak nam Champion powiedział. O tym my wszyscy wiemy, a jakże… Czy ktoś by go ścigał, gdyby było inaczej? Broń Panie Boże!
— No, przypuśćmy — powiedziałem niezbyt pewnie. Znowu niczego nie rozumiałem.
Hincus jak sam się przyznał był niewątpliwie stuknięty. Ale w jego obłędzie była swoista logika. W ramach tego obłędu szczegóły pasowały do siebie i nawet srebrne kule miały swoje miejsce. I to wszystko, co było bardzo dziwne, przeplatało się z rzeczywistością. Sejf z Drugiego Narodowego istotnie zniknął w niezmiernie zagadkowy sposób, „rozpłynął się w powietrzu”, jak mówili, rozkładając ręce, eksperci, a jedyne ślady, które znaleziono w pomieszczeniu, były na gzymsie. A świadkowie napadu na pociąg pancerny jakby się umówili, uparcie stwierdzali pod przysięgą, jakoby wszystko zaczęło się od tego, że jakiś człowiek złapał pociąg za koła i przewrócił na bok… Diabli wiedzą, jak mam to wszystko rozumieć.
— No a srebrne kule? — zapytałem na wszelki wypadek. — Dlaczego pistolet był nabity srebrnymi kulami?
— Właśnie dlatego — pobłażliwie wyjaśnił Hincus. — Ołowiana kula wilkołaka nie ruszy. Champion od samego początku przygotował srebrne pestki, przygotował i pokazał Belzebubowi: przyjrzyj się dobrze, tu jest twoja śmierć, zapamiętaj sobie i nie podskakuj.
— A dlaczego oni zostali w hotelu? — zapytałem. — Ciebie wsadzili pod stół, a sami zostali…
— Tego to już nie wiem — przyznał Hincus. — Sam tego nie rozumiem. Kiedy rano zobaczyłem Barnstockre’a, to mnie zamurowało. Przecież myślałem, że po nich tu od dawna ani śladu nie zostało… Tfu, nie Barnstockre’a, oczywiście… Ale ja wtedy myślałem, że Barnstockre’a… Mówiąc krótko, Belzebub jest tutaj, a dlaczego tu został, tego panu nie powiem, bo nie wiem. Być może przez tę lawinę nie potrafi się przekopać… On przecież, choć i czarownik, ale jednak nie jest Panem Bogiem. Latać na przykład nie umie, to wiem na pewno. Przez ściany przechodzić też nie potrafi… Co prawda, jeżeli się zastanowić, to ta jego baba — czy kto ona tam jest — cały ten śnieg mogłaby rozgrzebać w try miga… Zamiast rąk przylepiłby jej koparkę i gotowe…
Odwróciłem się do Simoneta.
— No — powiedziałem. — A co ma na ten temat do powiedzenia nauka?
Twarz Simoneta zdumiała mnie. Fizyk był bardzo poważny.
— W rozważaniach pana Hincusa — powiedział — jest w każdym razie jeden bardzo ciekawy element. Jego Belzebub nie jest wszechmogący. Pan mnie rozumie, inspektorze? To bardzo ważne… I bardzo dziwne. Wydawałoby się, że w fantazjach tych ciemnych i prymitywnych ludzi nie powinno być żadnych ograniczeń i żadnych prawidłowości. A tymczasem są… A właściwie jak zabito Olafa?
— Tego nie wiem — kategorycznie oświadczył Hincus. — O Olafie nie mam zielonego pojęcia. Mówię jak na spowiedzi. — Przyłożył rękę do serca. — Mogę tylko powiedzieć, że Olaf nie jest od nas i jeżeli faktycznie wykończył go Belzebub, to nie rozumiem po co… Wtedy wychodzi na to, że Olaf nie jest człowiekiem, tylko jakieś paskudztwo w rodzaju samego Belzebuba… Przecież mówię, że Belzebubowi nie wolno zabić człowieka. Co to on — wróg samego siebie, czy co?
— Tak, tak — zgodził się Simonet. — A jednak w jaki sposób zamordowano Olafa, inspektorze?
Krótko zreferowałem fakty, opowiedziałem o zamkniętych od wewnątrz drzwiach, o skręconym karku, o plamach na twarzy, o aptecznym zapachu. Mówiąc, nie spuszczałem wzroku z Hincusa. Hincus słuchał, kulił się, oczy mu biegały i w końcu błagalnie poprosił o jeszcze jeden łyczek. Było dla mnie oczywiste, że o wszystkim tym słyszy po raz pierwszy i że go to straszliwie przeraża. A Simonet niezmiernie się zasępił. Jego spojrzenie stało się nieobecne, grymas obnażył żółtawe, wielkie jak łopaty zęby. Wysłuchawszy do końca, cicho zaklął. Więcej nie odezwał się ani słowem. Myślał.
Golnąłem koniaku i poczęstowałem Hincusa — obaj czuliśmy się raczej kiepsko. Nie wiem jak ja, ale Hincus był zupełnie zielony i od czasu do czasu ostrożnie obmacywał głowę. Pozwoliłem fizykowi rozmyślać dalej i ponownie zabrałem się do Hincusa.
— A jak wyśledziłeś Belzebuba, Puchacz? Przecież nie wiedziałeś z góry, jak będzie wyglądał?
Mimo że był nadal zielony, Hincus uśmiechnął się zarozumiale.
— Co nieco się potrafi — powiedział. — Nie gorzej niż wasi ludzie, szefie. Po pierwsze, Belzebub wszędzie taszczy ze sobą swój okuty kufer. Drugiego takiego nie ma na świecie. Dalej wszystko było proste. Wypytywałem, dokąd ten kufer pojechał. Po drugie, Belzebub rzuca forsą na prawo i lewo. Gdziekolwiek przyjeżdża, ludzie tylko o nim gadają… No i wyśledziłem go. Co jak co, ale… na swojej robocie to ja się znam! No a to, że z Barnstockre’em dałem plamę, nic dodać, nic ująć, zamydlił mi stary oczy, żeby go szlag trafił. Te jego przeklęte landrynki… I jeszcze wchodzę do holu, siedzi tam sam jeden, myśli, że nikt go nie widzi, w rękach trzyma drewnianą lalkę. I co on z tą lalką wyprawiał, Boże kochany! Tak, nie ma co gadać, strzeliłem kulą w płot…
— No a po trzecie, zawsze jest przy nim ta kobieta — powiedziałem w zamyśleniu.
— Nie — odparł Hincus. — Kobieta, szefie, wcale niekoniecznie. Wcale nie zawsze jest z nim. Dopiero kiedy trzeba iść na robotę, on ją skądś wyciąga… Zresztą to w ogóle nie jest żadna kobieta, tylko też coś w rodzaju wilkołaka. Gdzie się ona podziewa, kiedy jej nie ma — tego nikt nie wie.
Nagle złapałem się na tym, że ja, solidny i doświadczony policjant, siedzę tu i z całkowitą powagą omawiam z obłąkanym bandytą rozmaite brednie o wilkołakach, czarownikach i czartach. Niepewnie spojrzałem na Simoneta i nieoczekiwanie stwierdziłem, że fizyk zniknął, a zamiast niego w drzwiach stoi oparty o framugę właściciel hotelu z winchesterem pod pachą. Od razu przypomniałem sobie wszystkie jego aluzje, wszystkie jego bajdy o zombi i jego gruby wskazujący palec wykonujący znaczące gesty. Zawstydziłem się jeszcze bardziej, zapaliłem papierosa i z udaną surowością powiedziałem:
— Tak. Wystarczy. Czy widziałeś już kiedyś tego jednorękiego?
— Jakiego jednorękiego?
— Siedziałeś obok niego przy stole.
— A, tego, który żarł cytryny… Nie, nigdy. A bo co?
— Nic — odpowiedziałem. — Kiedy miał przyjechać Champion?
— Czekałem wczoraj wieczorem… Nie przyjechał. Teraz rozumiem… Lawina…
— No a na co liczyłeś, durniu, kiedy rzuciłeś się na mnie?
— A co miałem robić? — zapytał Hincus smętnie. — Niech pan sam pomyśli, szefie. Miałem czekać na policję? Jestem znanym człowiekiem, dożywocie mam zapewnione. No to zdecydowałem, że rozbroję pana, załatwię kogo trzeba, a sam ucieknę do wąwozu… Albo sam sobie jakoś poradzę, albo Champion mnie zabierze. Przecież Champion też teraz nie śpi, szefie. Nie tylko policja ma samoloty…
— Ilu ludzi ma przyjechać z Championem?
— Nie wiem. Co najmniej trzech. Jasne, że wybrał najlepszych.
— No dobra, wstawaj — powiedziałem i nie bez trudu wstałem sam. — Idziemy, muszę cię zamknąć.
Hincus, sapiąc i stękając, podniósł się z podłogi. Razem z Alekiem sprowadziliśmy go na dół kuchennymi schodami, żeby nikogo nie spotkać po drodze. Ale w kuchni wpadliśmy na Kaisę, która na mój widok z piskiem schowała się za kuchnię.
— Cicho, idiotko! — surowo powiedział właściciel. — Przygotuj gorącą wodę, jodynę, bandaże… Tutaj, Peter, wsadzimy go do piwnicy.
Obejrzałem piwnicę i spodobała mi się. Drzwi zamykały się z zewnątrz na kłódkę, były mocne i solidne. Innych drzwi ani nawet okien w piwnicy nie było.
— Będziesz tu siedział — powiedziałem Hincusowi na pożegnanie — aż przyleci policja. I nie próbuj żadnych numerów, zastrzelę na miejscu.
— No tak! — zaskomlał Hincus. — Puchacza pod klucz, a tamten chodzi sobie na wolności, po nim wszystko jak po gęsi woda… To niesprawiedliwie, szefie, jak Boga jedynego… I ranny jestem, i głowa mnie boli…
Nie zamierzałem z nim gadać, zamknąłem drzwi i klucz wsadziłem do kieszeni. W mojej kieszeni zgromadziła się nieprzebrana mnogość kluczy. Jeszcze parę godzin, pomyślałem, i wszystkie klucze, jakie tylko są w tym hotelu, będę nosił przy sobie.
Potem przenieśliśmy się do biura. Kaisa przyniosła wodę i bandaże, a Alec zabrał się do opatrywania moich ran.
— Jaka broń jest w hotelu?
— Winchester, dwie dubeltówki, pistolet…
— Tak — powiedziałem. — Ciężka sprawa.
Dubeltówki przeciwko karabinom maszynowym. Du Barnstockre przeciwko najemnym mordercom. Zresztą gangsterzy nie będą się wdawać w strzelaninę. O ile znam Championa, rzuci z helikoptera jakieś zapalające paskudztwo i wytłucze wszystkich na śniegu jak kuropatwy…
— Kiedy byłeś na górze — oznajmił właściciel, wprawnie bandażując moje czoło — odwiedził mnie Moses. Położył na biurku worek z pieniędzmi, dosłownie worek, nic nie przesadzam, Peter, i zażądał, żebym natychmiast, przy nim, schował ten worek do sejfu. On, proszę ciebie, uważa, że w obecnej sytuacji jego majątek znajduje się w niebezpieczeństwie.
— A ty?
— A ja strzeliłem byka — przyznał Alec. — Nie zastanowiłem się i palnąłem, że klucz od sejfu jest u ciebie.
— Dziękuję, Alec — powiedziałem gorzko. — Teraz zacznie się polowanie na inspektora policji…
Zamilkliśmy. Cenevert owijał mnie bandażami, okropnie bolało, aż mdliło z bólu. Prawdopodobnie ten bandyta jednak złamał mi obojczyk. Radio chrypiało i trzeszczało, nadawali lokalne wiadomości. O lawinie w Wilczej Gardzieli nie powiedzieli ani słowa. Potem gospodarz odstąpił ode mnie na krok i krytycznie obejrzał swoje dzieło.
— No, teraz to wygląda mniej więcej przyzwoicie — oświadczył.
— Dziękuję — powiedziałem.
Zabrał miednicę i rzeczowo zapytał:
— Kogo ci przysłać?
— Niech to wszystko diabli wezmą — powiedziałem. — Chcę spać. Weź winchester, usiądź w holu i strzelaj do każdego, kto zbliży się do tych drzwi. Muszę pospać choćby godzinę, inaczej zaraz się przewrócę. Przeklęte wilkołaki.
— Nie mam srebrnych kul — łagodnie przypomniał Alec.
— Strzelaj ołowianymi i niech cię piekło pochłonie! I przestań mnie wreszcie zatruwać swoimi przesądami! Ta banda wodzi mnie za nos, a ty im pomagasz… Czy w tych oknach są okiennice?
Właściciel odstawił miednicę, w milczeniu podszedł do okna i opuścił żelazną żaluzję.
— Tak — powiedziałem. — Dobrze… Nie, nie trzeba zapalać światła… I jeszcze jedno, Alec. Poślij kogoś… Simoneta albo tę małą Brune… niech obserwują niebo. Wytłumacz im, że to sprawa życia i śmierci. Jak tylko zobaczą jakiś samolot, niech podnoszą alarm…
Właściciel skinął głową, podniósł miskę i poszedł do drzwi. Na progu przystanął.
— Chcesz mojej rady, Peter? — zapytał. — Ostatniej rady?
— No?
— Oddaj im tę walizkę i niech się wynoszą razem z nią do piekła, które ich zrodziło. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że jedyne, co ich tu trzyma, to ta walizka…
— Rozumiem — powiedziałem. — Co jak co, ale to rozumiem. I właśnie dlatego będę spać tu na krzesłach z głową opartą o twój przeklęty sejf i srebrną kulą rozwalę łeb każdego sukinsyna, który spróbuje odebrać mi walizkę. Jeśli zobaczysz Mosesa, możesz mu to powiedzieć, nie licząc się specjalnie ze słowami. Możesz go zawiadomić, że na zawodach strzeleckich brałem nagrody, strzelając z pistoletu. Skończyłem. Idź i zostaw mnie w spokoju.