123485.fb2 Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Rozdział XV

Zapewne było to służbowe przestępstwo. Znikąd nie mogłem się spodziewać pomocy, gangsterzy zaś mogli przylecieć lada chwila. Mogłem liczyć tylko na to, że Champion nie ma teraz głowy do Belzebuba. Kiedy wczoraj wieczorem dotarł do zasypanego wąwozu, mógł w pośpiechu narobić głupstw — na przykład próbować porwać helikopter na lotnisku w Muir. Wiedziałem, że policja od dawna ma na oku tego bandytą, szczególnie po zeszłorocznej próbie majowego puczu, i moje nadzieje nie były tak zupełnie bezpodstawne. A poza tym naprawdę nie mogłem już się utrzymać na nogach. Przeklęty Puchacz ostatecznie mnie wykończył. Rozłożyłem pod sejfem gazety i jakieś sprawozdania, do drzwi przysunąłem biurko, a sam położyłem się z pistoletem pod bokiem. Zasnąłem błyskawicznie, a kiedy się obudziłem, było już po dwunastej.

Ktoś cicho, ale uporczywie pukał do drzwi.

— Kto tam? — ryknąłem, pośpiesznie szukając dłonią kolby pistoletu.

— To ja — odpowiedział głos Simoneta. — Niech pan otworzy inspektorze!

— Samolot?

— Nie. Ale musimy porozmawiać. Niech pan mnie wpuści. Nie czas teraz na spanie.

Miał rację. Zgrzytając zębami z bólu, podniosłem się najpierw na czworaki, a potem chwytając się sejfu, na nogi. Ramię bolało straszliwie. Bandaż spadł mi na oczy, podbródek spuchł. Zapaliłem światło, odciągnąłem biurko spod drzwi i przekręciłem klucz. Następnie trzymając pistolet w pogotowiu, odsunąłem się na bok.

Simonet był zdumiewająco uroczysty, chociaż czuło się, że jest wewnętrznie wzburzony.

— Oho! — powiedział. — Siedzi pan tu jak w twierdzy. I do tego zupełnie niepotrzebnie, nikt nie zamierza napadać na pana.

— Wcale nie jestem tego taki pewien — odparłem ponuro.

— Tak, pan rzeczywiście nic nie wie — powiedział Simonet. — Kiedy pan spał, inspektorze, zrobiłem za pana całą robotę.

— Naprawdę? — zapytałem jadowicie. — Czyżby Moses był już w kajdankach, a jego wspólniczka w więzieniu?

Simonet się zachmurzył. Gdzie się podział posępny figlarz, co to jeszcze wczoraj beztrosko biegał po ścianach?

— To wcale nie jest konieczne — powiedział. — Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane, niż pan przypuszcza.

— Tylko proszę mi nie opowiadać o wilkołakach — poprosiłem, siadając okrakiem na krześle obok sejfu.

Simonet się uśmiechnął.

– Żadnych wilkołaków. Żadnej mistyki. Jedynie i wyłącznie naukowa fantastyka. Moses nie jest człowiekiem. Co do tego nasz Cenevert miał rację. Moses i Loirevic nie są ludźmi ani Ziemianami.

— Przybyli do nas z Wenus — powiedziałem ze zrozumieniem.

— Tego nie wiem. Może z Wenus, może z innego układu słonecznego, może z sąsiadującej z naszą przestrzenią… Tego mi nie powiedzieli. Ważne jest, że to nie ludzie. Moses przebywa na Ziemi od dawna, ponad rok. Mniej więcej półtora miesiąca temu dostał się w łapy gangsterów. Bandyci szantażowali go, nieustannie trzymali na muszce. Z trudem udało mu się wyrwać i uciec tutaj. Loirevic to ktoś w rodzaju pilota, zarządza przerzutami. Stąd — tam. Powinni byli odlecieć wczoraj o północy. Ale o dziesiątej wieczorem zdarzyła się jakaś awaria, coś im wybuchło w aparaturze. W rezultacie — lawina. I Loirevic musiał maszerować na piechotę… Trzeba im pomóc, inspektorze. To po prostu nasz obowiązek. Jeśli gangsterzy zdążą tu przed policją, to ich zabiją.

— I nas też — powiedziałem.

— Być może — zgodził się Simonet. — Ale to nasze ziemskie sprawy. A jeśli dopuścimy do zamordowania przybyszów z innych planet, to będzie hańba.

Patrzyłem na niego i myślałem z rozpaczą, że trochę zbyt wielu wariatów jest w tym hotelu. Oto jeszcze jeden, który dostał kota.

— Krótko mówiąc, czego pan chce ode mnie?

— Niech pan im odda akumulator — powiedział Simonet.

— Jaki akumulator?

— Akumulator jest w walizce. Energia dla obu robotów. Olaf nie jest zabity. Olaf nigdy nie był żywy. To robot. I pani Moses również. To są roboty i żeby mogły funkcjonować, potrzebna im jest energia. Wybuch zniszczył stację energetyczną. Nastąpiła przerwa w dopływie energii i wszystkie ich roboty w promieniu stu kilometrów okazały się, jeśli można tak powiedzieć, odłączone. Niektóre prawdopodobnie zdołały się podłączyć do przenośnych akumulatorów. Panią Moses podłączył sam Moses… a mnie, jak pan może pamięta, wydało się, że ona nie żyje. A Olaf nie wiadomo dlaczego nie zdążył się podłączyć…

— Aha — powiedziałem. — Nie zdążył się podłączyć, upadł, i to tak zręcznie, że skręcił sobie kark. O sto osiemdziesiąt stopni.

— Zupełnie niepotrzebnie pan ironizuje — powiedział Simonet. — To są quasi-agonalne objawy. Wykręcają się stawy, niesymetrycznie kurczą się pseudomięśnie… Nie zdążyłem panu wtedy powiedzieć, pani Moses miała również przekręconą głowę.

— Dobra — powiedziałem. — Quasi — mięśnie, pseudościęgna… Przecież nie jest pan dzieckiem, Simonet, gdyby sięgnąć do arsenału mistyki i fantastyki, to można wytłumaczyć każde przestępstwo i tłumaczenie zawsze będzie logiczne. Ale rozumni ludzie w taką logikę nie uwierzą.

— Oczekiwałem czegoś takiego, inspektorze — powiedział Simonet. — Wszystko to bardzo łatwo można sprawdzić. Niech pan im odda akumulatory, a oni w pańskiej obecności znowu włączą Olafa. Przecież chce pan chyba, żeby Olaf był znowu żywy.

— Nic z tego — powiedziałem z miejsca.

— Dlaczego? Pan nie wierzy, więc proponuję eksperyment. O co chodzi?

Złapałem się za swoją biedną zabandażowaną głowę. Faktycznie, o co chodzi? Po co w ogóle słucham tego gaduły? Dać mu do ręki karabin i pogonić na dach, tam jest miejsce lojalnego obywatela, zobowiązanego do pomagania prawu. A Mosesów zamknąć w piwnicy. Razem z Loirevikiem. Piwnica jest wybetonowana, wytrzyma bezpośrednie trafienie. I Barnstockre’a, i Brune, i Kaisę do piwnicy. Będziemy się bronić. A w najgorszym razie ja tych Mosesów gangsterom oddam. Z Championem lepiej nie zadzierać. Daj Boże, żeby się zgodził na rokowania…

— No, dlaczego pan milczy? — zapytał Simonet. — Nie ma pan nic do powiedzenia?

Miałem jednak coś do powiedzenia.

— Nie jestem uczonym — odparłem powoli. — Jestem urzędnikiem policyjnym. Zbyt wiele kłamstw nagromadziło się wokół tej jednej walizki… Chwileczkę, proszę mi nie przerywać. Ja panu nie przerywałem. Słuchałem pana, i to nawet z zainteresowaniem. Jestem gotów w to wszystko uwierzyć. Proszę bardzo. Powiedzmy, że Olaf i ta baba to roboty. Tym gorzej. Taka straszliwa broń w rękach gangsterów, dziękuję uprzejmie. Gdybym mógł, wyłączyłbym z przyjemnością również i panią Moses. A pan proponuje mnie, policjantowi, żebym oddał gangsterom narzędzia ich zbrodni! Czy dociera to do pana?

Simonet z zakłopotaniem poklepał się po ciemieniu.

— Proszę posłuchać — powiedział. — Jeśli przylecą gangsterzy, koniec z nami wszystkimi. Przecież tego gołębia pocztowego to pan zwyczajnie wymyślił. Na policję nie mamy co liczyć, prawda? A jeżeli pomożemy w ucieczce Mosesowi i jednorękiemu, będziemy mieli chociaż czyste sumienie.

— To pan będzie miał czyste sumienie — odparłem. — A moje będzie zabrudzone do końca życia. Policjant własnoręcznie pomaga w ucieczce bandytom…

— To nie bandyci! — powiedział Simonet.

— To gorzej niż bandyci! — powiedziałem. — To najprawdziwsi gangsterzy. Słyszał pan zeznania Hincusa. Moses należał do bandy Championa. Zorganizował kilka zuchwałych napadów, które przyniosły państwu i prywatnym ludziom ogromne straty. Jeśli chce pan wiedzieć, Moses powinien dostać co najmniej dwadzieścia pięć lat katorgi, a ja mam obowiązek zrobić wszystko, żeby tak się stało.

— Do diabła — powiedział Simonet. — Czy pan nic nie rozumie? Jego w to wplątali! Szantażem wciągnęli do bandy! Nie miał wyjścia!

— Tym zajmie się sąd — powiedziałem zimno.

Simonet rozparł się w fotelu i spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek.

— A jednak jest pan zakamieniałym tępakiem, inspektorze Glebsky — powiedział. — Tego się nie spodziewałem.

— Niech pan się zamknie — powiedziałem. — Niech pan wraca do swoich spraw. Co tam ma pan w planie? Pozytywne emocje?

Simonet przygryzł wargi.

— Oto nasz pierwszy kontakt — wymamrotał. — Oto spotkanie dwu cywilizacji.

— Niech pan mi nie robi wody z mózgu, Simonet — powiedziałem ze złością. — I niech się pan wynosi. Znudził mnie pan.

Simonet wstał i poszedł do drzwi. Głowę miał spuszczoną, a ramiona przygarbione. Na progu przystanął i powiedział wpół odwrócony w moją stronę:

— Jeszcze pan tego pożałuje, Glebsky. Będzie panu wstyd, strasznie wstyd.

— Możliwe — odparłem sucho. — To już moja sprawa… Ale, ale, umie pan strzelać?

— Tak.

— To dobrze. Niech pan weźmie karabin od Ceneverta i niech pan idzie na dach. Możliwe, że niedługo wszyscy będziemy musieli strzelać.

Simonet wyszedł w milczeniu. Ostrożnie pogładziłem spuchnięte ramię. Ładny mi urlop. I czym to się wszystko skończy — nie wiadomo. O, do diabła, czyżby to byli naprawdę przybysze z innych planet? Jakoś wyjątkowo logicznie wszystko do siebie pasuje… „Będzie panu wstyd, Glebsky”. No cóż, być może i będzie. Ale co robić? Chociaż zresztą co mi za różnica, czy to przybysze z innych planet, czy nie? Gdzie jest powiedziane, że Ziemianom nie wolno napadać na banki, a przybyszom, widzicie ich, wolno? No dobrze. Ale co ja mam zrobić? Tylko patrzeć, jak zacznie się oblężenie, a mój garnizon jest kompletnie do niczego.

Na wszelki wypadek podniosłem słuchawkę telefoniczną. Nic. Martwa cisza. Głupie bydlę ten Alec. Nie mógł pomyśleć o awaryjnej sygnalizacji. A gdyby tak ktoś dostał ataku wyrostka? Skąpiradło, tylko by forsę ciągnął z klientów…

Do drzwi znowu zapukano i ja znowu pośpiesznie złapałem pistolet. Tym razem raczył mnie zaszczycić swoją obecnością sam pan Moses we własnej osobie — onże wilkołak, onże stary grzyb, przybysz z Wenus z nieodłącznym kubkiem w garści.

— Niech pan siądzie przy drzwiach — powiedziałem. — Na tamtym krześle.

— Mogę postać — zagrzmiał, spoglądając na mnie spode łba.

— To pańska sprawa — powiedziałem. — O co chodzi?

Wciąż z tym samym wyrazem twarzy upił z kubka.

— Jakie jeszcze potrzebne są panu dowody? — zapytał. — Pan nas skazuje na śmierć. Wszyscy to rozumieją. Wszyscy prócz pana. Czego pan od nas chce?

— Kimkolwiek jesteście — powiedziałem — popełniliście wiele przestępstw. I musicie za nie odpowiedzieć.

Moses głośno wciągnął powietrze przez nos, podszedł do krzesła i usiadł.

— Oczywiście już od dawna powinienem zwrócić się do policji — powiedział. — Ale wciąż miałem nadzieję, że jednak uda mi się uniknąć kontaktu z oficjalną władzą. Gdyby nie ta przeklęta awaria, już dawno by nas tu nie było. Nie byłoby żadnego morderstwa. Znalazłby pan związanego Puchacza i rozplatał cały ten kłębek zbrodni Championa popełnionych z moją pomocą. Przysięgam, że wszystkie koszty, na jakie naraził was mój pobyt tutaj, zostaną zwrócone. Częściowo nawet już chcę je zwrócić. Jestem gotów wręczyć panu asygnaty Banku Państwowego na sumę miliona koron. Resztę wasze państwo otrzyma w złocie, w czystym złocie. Co jeszcze mamy zrobić?

Patrzyłem na niego i czułem się nieswojo. Czułem się nieswojo, ponieważ mu współczułem. Siedziałem twarzą w twarz z oczywistym przestępcą, słuchałem go i współczułem mu. Było w tym jakieś diabelstwo i żeby się od niego uwolnić, zapytałem sucho:

— To pan mi zapaskudził stół i nakleił na nim kartkę?

— Tak. Bałem się, że inaczej list porwie przeciąg. Ale co najważniejsze, chciałem, żeby pan od razu zrozumiał, że to nie mistyfikacja.

— Złoty zegarek?

— Też ja. I browning. Za wszelką cenę chciałem, żeby pan uwierzył, żeby pan się zainteresował Hincusem i aresztował go.

— To było zrobione bardzo niezdarnie — powiedziałem. — Skutek okazał się odwrotny. Ja to zrozumiałem tak, że Hincus to nie żaden gangster, a komuś zależy, żebym go za takiego uważał.

— Tak? — zapytał Moses. — A więc o to chodzi. No cóż, tego można było oczekiwać. Nie umiem robić takich rzeczy, nie po to tu jestem…

Znowu poczułem falę współczucia i znowu spróbowałem wzbudzić w sobie złość.

— W ogóle wszystko jakoś niezdarnie wychodzi, panie Belzebubie — powiedziałem. — Jaki tam z pana, do diabła, Przybysz? Po prostu zwyczajny łajdak. Bogaty, rozpustny, bezgranicznie bezczelny. I jeszcze do tego pijanica.

Moses pociągnął z kubka.

— I te pańskie roboty — mówiłem dalej. — Salonowy wamp… Sportowiec wiking… Nie roboty, tylko jacyś seksualni neurastenicy. Czy chociaż na sekundę może pan sobie wyobrazić, że ja uwierzę w takie roboty?

— To znaczy, chce pan powiedzieć, że nasze roboty są zbyt podobne do ludzi? — zapytał Moses. — Ale chyba się pan zgodzi, że inaczej być nie mogło. To dosyć dokładne kopie ludzi istniejących naprawdę. Prawie sobowtóry… — Znowu łyknął z kubka. — A jeśli o mnie chodzi, inspektorze, to niestety nie mogę się panu pokazać w swojej prawdziwej postaci. Niestety, bo wtedy by mi pan uwierzył natychmiast.

— No to niech pan zaryzykuje i się pokaże — powiedziałem. — Jakoś to przeżyję.

Moses pokręcił głową.

— Po pierwsze, raczej tak łatwo pan tego nie przeżyje. A po drugie, ja tego raczej nie przeżyję — powiedział ze smutkiem. — Alfred Moses, którego pan widzi, to skafander. Alfred Moses, którego pan słucha, to urządzenie translacyjne. Ale, być może, będę musiał zaryzykować, rezerwuję to sobie na wypadek, gdyby wszystko inne zawiodło. Jeżeli okaże się, że w żaden sposób nie można pana przekonać, wtedy zaryzykuję. Dla mnie to prawie pewna śmierć, ale być może wówczas wypuści pan chociaż Loirevica. On przecież naprawdę nie ma z tym nic wspólnego…

I wtedy nareszcie wpadłem w furię.

— Jak to „wypuścić”? — wrzasnąłem. — Czy ja was tu trzymam? Gdybyście rzeczywiście chcieli odejść, to by już śladu tu po was nie było! Niech pan przestanie kłamać i gada prawdę. Co to za walizka? Co w niej jest? Wmawia pan we mnie, że jesteście przybyszami z innej planety. Ja zaś przypuszczam, że jesteście bandą zagranicznych szpiegów, którzy ukradli cenną aparaturę…

— Nie! — powiedział Moses. — Nie! To nie tak. Jest zupełnie inaczej. Nasza stacja jest zniszczona i naprawić ją może tylko Olaf. Olaf to robot konserwator stacji, rozumie pan? Oczywiście, że odeszlibyśmy dawno, ale dokąd mamy iść? Bez Olafa jesteśmy kompletnie bezradni, a Olaf jest wyłączony i pan nie oddaje akumulatora!

— I znowu pan kłamie! — powiedziałem. — Pani Moses jest również robotem, o ile dobrze zrozumiałem! I dla niej, jak zrozumiałem, też jest potrzebny akumulator…

Moses przymknął oczy i potrząsnął głową, tak że mu zadrżały obwisłe policzki.

— Olga to prymitywne urządzenie robocze. Służy do dźwigania ciężarów, kopania ziemi, do ochrony osobistej… Czy naprawdę nie rozumie pan, że nie można takiej samej energii używać… no, nie wiem… do zwyczajnego traktora i na przykład do telewizora… To przecież zasadniczo różne systemy…

— Pan ma na wszystko gotową odpowiedź — powiedziałem ponuro. — Ale ja nie jestem ekspertem. Jestem zwykłym policjantem. Nie zostałem upoważniony do prowadzenia pertraktacji z wilkołakami i przybyszami z kosmosu. Moim obowiązkiem jest oddać was w ręce prawa, i to jest wszystko, co mam do powiedzenia. Kimkolwiek naprawdę jesteście, znajdujecie się na terytorium mojego kraju i podlegacie jego jurysdykcji. — Wstałem. — Z tą chwilą niech się pan uważa za aresztowanego, Moses. Nie zamierzam zamykać pana, domyślam się, że nie miałoby to sensu. Ale jeśli spróbuje pan ucieczki, będę strzelał. I przypominam, od tej chwili wszystko, co pan powie, może być wykorzystane przeciwko panu na procesie.

— Tak — powiedział Moses po chwili milczenia. — Co do mnie, podjął już pan decyzję. Niech tak będzie. — Pociągnął z kubka. — No, a Loirevic? Co on zawinił? Nic mu pan nie może zarzucić… Niech pan mnie zamknie, ale niech pan odda walizkę Loirevicowi. Może przynajmniej on się uratuje…

Znowu usiadłem.

— Uratuje… Jak to uratuje? Dlaczego pan jest taki pewny, że Champion nas tu dopadnie? Może od dawna leży pod lawiną? Może go już złapali… zresztą i samolot wcale nie jest tak łatwo dostać… Jeśli istotnie jest pan niewinny, możecie wszyscy poczekać dzień, dwa. Zjawi się policja i traficie wszyscy do rąk ekspertów, specjalistów…

Moses potrząsnął głową.

— To na nic. Po pierwsze, nie mamy prawa nawiązywać oficjalnych kontaktów. Na Ziemi jestem tylko obserwatorem. Popełniłem wiele błędów, ale to są błędy do naprawienia… A nieprzygotowane kontakty mogą mieć i dla waszego, i dla naszego świata straszne, nieobliczalne skutki… Ale nawet nie to jest teraz najważniejsze, inspektorze. Boję się o Loirevica. On nie jest przystosowany do waszych warunków, nigdy nie przypuszczano, że spędzi na Ziemi więcej niż dobę. W dodatku ma uszkodzony skafander, chyba pan widzi, że nie ma ręki… Loirevic już jest zatruty… słabnie z każdą godziną…

Zacisnąłem zęby. Tak, Moses na wszystko miał odpowiedź. Ani razu nie udało mi się złapać go na sprzeczności. Wszystko było bezbłędnie logiczne. Musiałem przyznać, że gdyby nie ta gadanina o tych wszystkich kontaktach, skafandrach i pseudomięśniach, takie zeznania zadowoliłyby mnie w pełni. Odczuwałem litość, byłem skłonny wyjść im naprzeciw, traciłem wiarę w słuszność mego stanowiska…

W rzeczy samej… Wobec prawa był winien tylko Moses. Loirevic formalnie był czysty, chociaż oczywiście można by go uznać za wspólnika, ale… prawdziwy kryminalista nigdy nie zaproponuje samego siebie jako zakładnika. A Moses zaproponował… No dobrze, zamknę Mosesa i… Właśnie, co „i”? Oddać Loirevicowi aparat? A co ja wiem o tym aparacie? Tylko to, co mi powiedział Moses. Tak, to wszystko brzmi nawet prawdopodobnie. A jeśli to tylko sprytna interpretacja całkowicie odmiennych okoliczności? Jeśli po prostu nie zadałem pytania, które by tę interpretację podało w wątpliwość?

Jeżeli pominąć słowa, niezależnie od tego, czy są prawdziwe, czy nie — obiektywnie mamy dwa fakty. Prawo żąda, żebym zatrzymał tych ludzi do czasu wyjaśnienia wszystkich okoliczności. Oto fakt numer jeden. A oto fakt numer dwa, ci ludzie chcą odejść. Nieważne dlaczego, czy to będzie ucieczka przed prawem, czy przed gangsterami, czy przed przedwczesnym kontaktem, czy przed czymś tam jeszcze… Chcą odejść.

Oto dwa fakty, absolutnie ze sobą sprzeczne.

— Co to za historia z Championem? — zapytałem ponuro.

Popatrzył na mnie spode łba, twarz mu się wykrzywiła. Potem spuścił oczy i zaczął opowiadać.

Jeśli odłożyć na bok ten cały zombizm-mombizm i różne tam pseudokontakty, to mieliśmy do czynienia z całkowicie banalnym szantażem. Mniej więcej dwa miesiące temu pan Moses, który miał niezmiernie istotne powody, aby skrywać przed oficjalnymi instytucjami nie tylko swoje autentyczne zajęcia, ale i sam fakt swojego istnienia, zaczął dostrzegać oznaki natrętnego i nieustającego zainteresowania swoją osobą. Spróbował zmienić miejsce zamieszkania. Nie pomogło. Spróbował odstraszyć prześladowców. To też nie pomogło. Koniec końców jak to zwykle bywa zjawili się u niego i zaproponowali wspólny interes. On, Moses, udzieli skutecznej pomocy w ograbieniu Drugiego Banku Narodowego, a zapłatą będzie milczenie, zachowanie tajemnicy. Oczywiście zapewniono go, że to pierwszy i ostatni raz i nic podobnego więcej się nie powtórzy. Jak zwykle bywa, Moses odmówił. Jak zwykle, oni nalegali. Jak zwykle, w końcu ustąpił.

Moses twierdził, że nie miał innego wyjścia. Nie bał się śmierci jako takiej — tam, skąd się zjawił, wszyscy już umieją przezwyciężać strach śmierci. Na tym etapie mógł nawet nieszczególnie obawiać się prób zdemaskowania: wystarczyło zwinąć swoje urządzenia i zostać po prostu bogatym nierobem — to go nic nie kosztowało, a świadectw agentów Championa, którzy ucierpieli w starciu z robotami, raczej nikt by nie potraktował poważnie. Ale śmierć i dekonspiracja na długo przerwałyby ogromne przedsięwzięcie z sukcesem realizowane już od kilku lat. Krótko mówiąc, Moses zaryzykował i ustąpił Championowi, tym bardziej że straty, które poniósłby Drugi Bank Narodowy, bez trudu mógłby zrekompensować czystym złotem.

Tak więc pomógł Championowi, który rzeczywiście zniknął z horyzontu. Ale wszystkiego na miesiąc. A potem zjawił się ponownie. Tym razem szło o pancerny pociąg ze złotem. Tylko że tym razem sytuacja była diametralnie odmienna. Cwany Champion pokazał nieszczęsnemu Mosesowi zeznania ośmiu świadków, wykluczające jakąkolwiek możliwość alibi, do tego taśmę, na której nagrano ograbienie banku — widać tam było nie tylko trzech czy czterech gangsterów, gotowych pójść siedzieć za przyzwoite honorarium, ale i Olgę z sejfem pod pachą i samego Mosesa z jakimś urządzeniem (forsage generatorem) w ręku. Gdyby odmówił, groziłyby mu już nie tylko krzyczące tytuły w gazetach, ale formalne śledztwo, a więc całkowite ujawnienie wszystkich jego tajemnic, a to znaczy przedwczesny kontakt w potwornie niewygodnych dla niego warunkach. Jak wiele innych ofiar szantażu, ustępując po raz pierwszy, Moses tej sytuacji nie przewidział.

Jego sytuacja była okropna. Odmowa oznaczała zbrodnię przeciwko swoim. Zgoda — nic dla niego nie zmieniała, dlatego że teraz już świetnie rozumiał, jaka żelazna ręka trzyma go za gardło. Ucieczka do innego miasta czy innego kraju nie miała sensu: przekonał się już, że ręka Championa jest nie tylko żelazna, ale i długa. Uciec natychmiast z Ziemi też nie mógł — przygotowania wymagały mniej więcej dwunastu, czternastu dni. Wtedy nawiązał łączność ze swoimi i zażądał ewakuacji w najkrótszym możliwym terminie. Tak, był zmuszony popełnić jeszcze jedno przestępstwo — teraz oznaczało to tylko powiększenie długu, dodatkowe trzysta trzydzieści pięć kilogramów złota, tyle wynosiła cena koniecznego odroczenia. Kiedy nadszedł czas, uciekł — oszukał agenturę Championa za pomocą swojego sobowtóra. Wiedział, że będą go ścigać, wiedział, że Hincusy wcześniej czy później trafią na jego ślad — miał tylko nadzieję, że uda mu się ich wyprzedzić…

— Może mi pan wierzyć albo nie, inspektorze — zakończył Moses. — Ale chcę, żeby pan zrozumiał: są jedynie dwie możliwości. Albo oddaje nam pan akumulator i wtedy spróbujemy się uratować. Powtarzam: w każdym przypadku wszystkie straty waszych współobywateli zostaną w całości zrekompensowane. Albo… — Pociągnął z kubka. — Niech pan spróbuje to zrozumieć, inspektorze, ja nie mam prawa dostać się żywy w ręce oficjalnych władz. To po prostu mój obowiązek. Nie mogę ryzykować przyszłością naszych światów. Ta przyszłość przecież dopiero się zaczyna. No dobrze, zawaliłem sprawę, ale przecież jestem pierwszym, a nie ostatnim obserwatorem na waszej Ziemi. Czy pan to rozumie, inspektorze?

Rozumiałem tylko jedno, nie mam dobrego wyjścia.

— A właściwie czym się pan tu zajmuje?

Moses pokręcił głową.

— Tego nie mogę panu powiedzieć, inspektorze. Badałem możliwości kontaktu. Przygotowywałem ten kontakt. A konkretnie… To bardzo skomplikowane, inspektorze. Przecież nie jest pan specjalistą.

— Niech pan sobie idzie — powiedziałem — i niech pan zawoła tu Loirevica.

Moses podniósł się ociężale i wyszedł. Położyłem łokcie na stole i oparłem głowę na rękach. Parabellum mile chłodziło lewy policzek. Mimochodem pomyślałem, że teraz nie rozstaję się z tym pistoletem jak Moses ze swoim kubkiem. Byłem śmieszny. Byłem żałosny. Nienawidziłem siebie. Nienawidziłem Seguta z jego przyjacielskimi radami. Nienawidziłem ich wszystkich, całą tę bandę, która się tu zjechała. Wierzyć, czy nie wierzyć… Całe nieszczęście w tym, że ja im uwierzyłem. Przecież pracuję nie pierwszy rok i czuję, kiedy ludzie mówią prawdę. Ale przecież ludzie! A jeśli uwierzyłem, to oni już nie są dla mnie ludźmi! I po prostu nie mam prawa im wierzyć. To po prostu samobójstwo — wierzyć! To znaczy wziąć na siebie taką odpowiedzialność, na którą nie mam najmniejszego prawa, której nie chcę, nie chcę… Przecież rozgniecie mnie jak pluskwę! Aż strach wyobrazić sobie, co będą opowiadać w urzędzie o tej historii. Łowca Upiorów. Tropiciel Przybyszy z Kosmosu. Dobra, Hincusa w każdym razie schwytałem. I Mosesa też nie wypuszczę! Niech będzie, co ma być, ale tajemnica Drugiego Banku Narodowego i zagadka transportu złota jest wyjaśniona. Właśnie tak. A nawet jeśli w to wszystko jest zamieszana polityka międzyplanetarna — to ja jestem tylko zwyczajnym policjantem, polityką zaś niech się zajmują ci, którym za to płacą… Dobrze byłoby teraz na przykład zemdleć, pomyślałem z rozpaczą. I niech sobie robią, co chcą…

Drzwi skrzypnęły, ocknąłem się. Ale to nie był Loirevic. Weszli Simonet i Cenevert. Alec postawił przede mną filiżankę kawy, a Simonet wziął spod ściany krzesło i usiadł naprzeciw mnie. Wydało mi się, że fizyk ma twarz ściągniętą i zżółkła.

— No i co pan wymyślił, inspektorze? — zapytał.

— Gdzie Loirevic? Wzywałem Loirevica.

— Z Loirevikiem jest bardzo źle — powiedział Simonet. — Moses krząta się koło niego. — Niemile wyszczerzył zęby. — Pan go zabije, Glebsky, i to będzie wyjątkowe łajdactwo. Znamy się co prawda tylko dwa dni, ale nigdy nie przypuszczałem, że okaże się pan bezdusznym automatem z błyszczącymi guzikami.

Wolną ręką wziąłem filiżankę, podniosłem do ust i odstawiłem z powrotem. Nie mogłem pić więcej kawy. Już mnie mdliło od kawy.

— Odczepcie się ode mnie. Gaduły… Alec boi się o swój hotel, a pan jest po prostu intelektualistą na urlopie…

— A pan? — zapytał Simonet. — O co pan się troszczy? Chce pan przypiąć do munduru jeszcze jedną błyskotkę?

— A tak — powiedziałem zimno. — Ja, wie pan, lubię błyskotki.

— Jest pan nic nieznaczącym pionkiem w policji. I nagle trafiło się ślepej kurze ziarno. Pierwszy i ostatni raz w życiu. W pańskich rękach spoczywa naprawdę ważna decyzja, a pan zachowuje się jak ostatni tępak…

— Niech pan się zamknie powiedziałem ze znużeniem. — Niech pan przestanie gadać i przez minutę pomyśli. Jak widzę, ni cholery nie zna się pan na prawie. Wyobraża pan sobie, że istnieje jedno prawo dla ludzi, a inne dla wilkołaków… Ale nawet to możemy zostawić na boku. Niech będzie, że to są przybysze z innej planety. Niech będzie, że ich oszukano. Wielki kontakt… Przyjaźń istot rozumnych i tak dalej… Tylko co oni robią na naszej Ziemi? Moses sam się przyznał, że jest obserwatorem. A co on takiego właściwie obserwuje? Niech pan nie szczerzy zębów… My tu zajmujemy się fantastyką, a w powieściach fantastycznych, o ile pamiętam, przybysze z innych planet uprawiają szpiegostwo i przygotowują inwazję na Ziemię. Jak, pańskim zdaniem, w takiej sytuacji powinien postąpić urzędnik marzący o kolejnych błyskotkach? Powinien wypełnić swój obowiązek czy nie powinien? A pan sam, jako Ziemianin, co sądzi o swojej powinności?…

Simonet, wpatrując się we mnie, w milczeniu szczerzył zęby. Właściciel podszedł do okna i podniósł żaluzję. Obejrzałem się.

— Po co to zrobiłeś?

Właściciel odpowiedział nie od razu. Przyciskając twarz do szyby, obserwował niebo.

— Tak sobie ciągle wyglądam, Peter — nie odwracając się, powiedział powoli. — Czekam, Peter, czekam… Lepiej kazałbyś temu dziecku wrócić do domu. Tam na śniegu ta mała jest idealnym celem.

Położyłem parabellum na stole, obiema rękami ująłem filiżankę i zamknąwszy oczy, wypiłem kilka łyków. Idealny cel… My wszyscy stanowimy idealny cel. No nic, a nuż wszystko dobrze się skończy… I nagle poczułem, że czyjeś silne ręce ujęły mnie z tyłu za łokcie. Otworzyłem oczy i szarpnąłem się. Ból w obojczyku przeszył mnie z taką siłą, że omal nie straciłem przytomności.

— To nic, Peter, to nic — czule powiedział Alec. — Bądź cierpliwy.

Simonet z zatroskanym i przepraszającym wyrazem twarzy wsuwał już do kieszeni parabellum.

— Zdrajcy! — powiedziałem ze zdziwieniem.

— Nie, nie, Peter — powiedział właściciel hotelu. — Ale musisz być rozsądny. Nie samym prawem żyje ludzkie sumienie.

Simonet ostrożnie zaszedł z boku i poklepał mnie po kieszeni. Zabrzęczały klucze. Zawczasu oblewając się potem w oczekiwaniu okropnego bólu, szarpnąłem się z całej siły. Oczywiście rezultat był żaden, a kiedy oprzytomniałem, Simonet już wychodził z pokoju z walizką w ręku. Alec, wciąż jeszcze przytrzymując mnie za łokcie, mówił do niego z trwogą.

— Niech pan się śpieszy, Simonet, niech pan się śpieszy… z nim jest bardzo kiepsko…

Chciałem coś powiedzieć, ale gardło miałem tak ściśnięte, że tylko zachrypiałem. Alec troskliwie pochylił się nade mną.

— O Boże, Peter — powiedział — wyglądasz jak śmierć…

— Bandyci… — wyrzęziłem. — Kryminaliści…

— Tak, tak, oczywiście — pokornie zgodził się właściciel. — Później nas wszystkich zaaresztujesz i będziesz miał rację, tylko pocierp jeszcze chwilę, nie wyrywaj się… przecież to bardzo boli, a na razie i tak cię nie wypuszczę…

Tak, nie wypuści… Ja i przedtem wiedziałem, że jest silny jak niedźwiedź, ale takiej krzepy jednak się po nim nie spodziewałem. Osunąłem się na oparcie krzesła i zaprzestałem walki. Miałem mdłości. Ogarnęła mnie tępa obojętność. I gdzieś tam, na samym dnie duszy, słabo tliło się uczucie ulgi — rozwój sytuacji nie zależał już ode mnie, odpowiedzialność wzięli na siebie inni. Widocznie znowu straciłem przytomność, bo nagle okazało się, że leżę na podłodze, a Alec klęczy obok i przykłada mi do czoła mokrą, lodowato zimną szmatkę. Jak tylko otworzyłem oczy, natychmiast podsunął do moich ust szyjkę butelki. Był strasznie blady.

— Pomóż mi usiąść — powiedziałem.

Usłuchał bez słowa sprzeciwu. Drzwi były otwarte na oścież, ciągnęło chłodem. Słychać było wzburzone głosy, potem coś runęło z łoskotem, zatrzeszczało. Alec skrzywił się boleśnie.

— Przeklęty kufer — powiedział zdławionym głosem. — Znowu roztrzaskali mi futrynę…

Pod oknem głos Mosesa zahuczał z nieludzką siłą:

— Gotowi? Naprzód!… Żegnajcie, ludzie. Do następnego spotkania! Do prawdziwego spotkania!

Głos Simoneta wykrzyknął w odpowiedzi coś niezrozumiałego, a potem zadźwięczały szyby od jakiegoś niesamowitego świstu i klekotu. I zrobiło się cicho. Wstałem i poszedłem do drzwi. Cenevert kręcił się obok, jego szeroka twarz była blada i zwiotczała, po czole spływał pot. Bezdźwięcznie poruszał wargami, pewnie się modlił.

Wyszliśmy do pustego holu, po którym hulał lodowaty wiatr i Alec wymamrotał: „Wyjdźmy, Peter, powinieneś odetchnąć świeżym powietrzem…” Odsunąłem go i ruszyłem w stronę schodów. Mimochodem zauważyłem z mściwą radością, że drzwi wejściowe zostały doszczętnie rozwalone. Już na pierwszych stopniach schodów zrobiło mi się słabo i wczepiłem się w poręcz. Alec spróbował mnie podtrzymać, ale odepchnąłem go zdrowym ramieniem i powiedziałem: „Wynoś się do diabła, słyszysz?” Gospodarz znikł. Wolno powlokłem się po schodach, nie puszczając poręczy, minąłem Brune, przerażoną, przytuloną do ściany, wreszcie dotarłem na pierwsze piętro i dobrnąłem do swojego pokoju. Drzwi do numeru Olafa były szeroko otwarte, w środku nie było nikogo, żrący apteczny zapach wywiewało na korytarz. Żeby tylko dotrzeć do kanapy, myślałem. Tylko do kanapy i położyć się… I wtedy usłyszałem krzyk.

— To oni! — wołał ktoś. — Za późno! Za późno!

Głos się załamał. Na dole w holu rozległ się tupot nóg, coś upadło, potoczyło się, i nagle usłyszałem równomierny, daleki jeszcze warkot motoru. Wtedy zawróciłem i potykając się, pobiegłem do schodów prowadzących na dach…

Rozległa dolina nagle otwarła się przede mną. Zmrużyłem oczy od słonecznego blasku, a potem zobaczyłem dwa błękitnawe, idealnie proste ślady nart. Ślady prowadziły na pomoc, biegły ukosem od hotelu, a tam, gdzie się kończyły, dostrzegłem wyraźne, jakby narysowane na bieli figurki uciekinierów. Mam znakomity wzrok, widziałem ich wyraźnie i był to najbardziej niesamowity widok, jaki pamiętam.

Na przedzie mknęła pani Moses z gigantycznym kufrem pod pachą, a na jej ramionach, ani na chwilę nie przestając smagać jej pejczem, ciężko spoczywał sam stary Moses. Z prawej strony, nieco za nimi, równym fińskim krokiem pędził Olaf z Loirevikiem na plecach. Łopotała na wietrze szeroka spódnica pani Moses, powiewał pusty rękaw Loirevica. Pędzili szybko, nadnaturalnie szybko, a z boku, na ukos, błyskając w słońcu łopatami śmigła i oknami kabiny, zachodził im drogę helikopter.

Dolinę wypełniało potężne, monotonne huczenie. Helikopter powoli, jakby niespiesznie, zniżył się, przeleciał nad uciekającymi, wyprzedził ich i zawrócił, schodząc coraz niżej i niżej… A tamci w dalszym ciągu pędzili przed siebie, jakby nic nie widzieli i nie słyszeli. I wtedy to monotonne i potężne buczenie rozerwał nowy dźwięk — wściekły, urywany trzask… Uciekinierzy chwilę jeszcze bezładnie biegali, potem Olaf upadł, znieruchomiał, a potem niczym kula potoczył się po śniegu Moses, a Simonet rwał mi kołnierzyk i szlochał w ucho: „Widzisz? Widzisz? Widzisz?…” A helikopter zawisł nad nieruchomymi ciałami, powoli usiadł i skrył przed nami wszystkich — i tych, którzy leżeli nieruchomo, i tych, którzy próbowali się jeszcze czołgać… Śmigło zaczęło się obracać, śnieg zawirował, połyskliwa biała chmura uniosła się na tle siwych skał. Znowu rozległ się jazgot karabinu maszynowego i Alec przykucnął, zasłaniając dłońmi oczy, zaś Simonet ciągle szlochał i krzyczał: „Masz! Masz, czego chciałeś, tępy bydlaku, morderco!”

Helikopter tak samo powoli wychynął z śnieżnej chmury, ukośnie wzbił się w nieprawdopodobną niebieskość nieba i zniknął za łańcuchem gór. Wtedy na ziemi żałośnie i rozdzierająco zawył Lelle.