123485.fb2 Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Hotel pod poleg?ym alpinist? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Rozdział VI

Ku mojemu niemałemu zdumieniu wieczorynka się udała. Obiad, niezbyt solidny, zjedzono szybko i nieuważnie, i nikt nie opuścił jadalni oprócz Hincusa, który mrucząc jakieś usprawiedliwienia, powlókł się z powrotem na dach, aby przemywać płuca górskim powietrzem. Przez moment nawet przemknęło mi przez głowę, żeby znowu iść do jego numeru i zabrać z tobołka ten przeklęty zegarek. Żarty żartami, a z tego zegarka mogą wyniknąć poważne kłopoty. A chyba kłopotów ma już dość, pomyślałem. Podobnie i ja mam ich dość, tak jak głupich żartów i własnej głupoty. Upiję się, postanowiłem, i od razu poczułem się lepiej. Popatrzyłem na stół i zamieniłem kieliszek na szklankę. Co mnie to wszystko obchodzi? Jestem na urlopie. I prawdę mówiąc, żaden ze mnie policjant. Nie ma znaczenia, co ja tam napisałem przy meldunku… Tak naprawdę to przecież jestem nauczycielem gimnastyki w stanie spoczynku… Nie, w rzeczywistości, jeśli już ktoś koniecznie chce wiedzieć, jestem agentem handlowym. Sprzedaję używane umywalki. I miski klozetowe. Machinalnie pomyślałem, że jak na kuratora do spraw, nawet do spraw nieletnich, Hincus ma wyjątkowo ubogi słownik. Odpędziłem od siebie tę myśl i z maksymalnie dobrą wolą zaśmiałem się razem z Simonetem nad jego kolejnym szampańskim dowcipem, którego nie dosłyszałem. Wypiłem duszkiem pół szklanki brandy i nalałem sobie jeszcze. Zaszumiało mi w głowie.

A tymczasem zaczęła się zabawa. Kaisa jeszcze nie zdążyła uprzątnąć naczyń, kiedy pan Moses i du Barnstockre, wykonując zapraszające gesty, podążyli do pokrytego zielonym suknem karcianego stolika, który zjawił się nagle w kącie jadalni. Właściciel hotelu włączył ogłuszającą muzykę. Olaf i Simonet jednocześnie znaleźli się przed panią Moses, a ponieważ okazało się, że dama nie jest w stanie wybrać żadnego z kawalerów, więc zatańczyli we troje. Dziecię ponownie pokazało mi język. Słusznie! Jakoś wydostałem się zza stołu i stąpając w miarę możności pewnie, zaniosłem tej hultajce… temu hultajowi butelkę i szklankę.

— Zatańczymy, mademoiselle? — zapytałem i opadłem na krzesło obok dziecięcia.

— Ja nie tańczę, droga pani — leniwie odpowiedziało dziecię. — Zamiast się wygłupiać, niech mi pan da lepiej papierosa.

Dałem papierosa, golnąłem jeszcze brandy i zacząłem tłumaczyć temu stworzeniu, że jego zachowanie — zacho — wa — nie! — jest głęboko niemoralne i że tak nie wolno! Że je kiedyś spiorę — niech no tylko przyjdzie odpowiednia pora. Albo też, dodałem po chwili namysłu, pociągnę do odpowiedzialności za noszenie niestosownego ubrania w miejscach użyteczności publicznej. Rozwieszanie transparentów, powiedziałem. Bardzo brzydko. Na drzwiach. Szokuje i ekscytuje… Ekscytuje! Jestem uczciwym handlowcem i nie pozwolę nikomu… Olśniła mnie wspaniała myśl. Poskarżę się na panią policji, powiedziałem, zanosząc się radosnym śmiechem. Ze swojej strony mogę pani zaproponować… nie, oczywiście nie miskę klozetową, naturalnie, to byłoby niestosowne, tym bardziej przy stole… ale… prześliczną umywalkę. W cudownym stanie, bez względu na wszystko. Z firmy Paweł Bure. Życzy pani sobie? Jak urlop, to urlop!

Dziecię coś mi tam odpowiadało, dosyć nawet dowcipnie, to schrypniętym chłopięcym basem, to łagodnym dziewczęcym altem. W głowie mi się nieźle kręciło i po niedługim czasie zacząłem odnosić wrażenie, że rozmawiam z dwiema osobami jednocześnie. Jedną z nich był zepsuty podrostek, który zszedł na złą drogę i który przez cały czas żłopał moją brandy, i za którego ponosiłem odpowiedzialność jako policjant i w ogóle jako człowiek przewyższający go stanowiskiem służbowym. I jednocześnie była tu czarująca ponętna dziewczyna, która, dzięki Bogu, zupełnie, ale to zupełnie nie była podobna do mojej starej, i wobec której moje uczucia stawały się coraz mniej ojcowskie. Usadzając bez przerwy wtrącającego się do rozmowy wyrostka, wyłożyłem dziewczynie swoje poglądy na małżeństwo jako na dobrowolny związek dwojga serc, które przyjęły na siebie określone moralne zobowiązania. I żadnych motorowerów, motocykli, dodałem surowo. To musimy uzgodnić natychmiast. Moja stara tego nie toleruje… Uzgodniliśmy i wypiliśmy, najpierw z chłopakiem, potem z dziewczyną, moją narzeczoną. Dlaczego u diabła, młoda, pełnoletnia panna nie miałaby wypić odrobiny dobrego koniaku? Powtórzywszy nieco wyzywająco trzykrotnie tę myśl, która mnie samemu prawdę powiedziawszy, wydała się nieco dyskusyjna, rozparłem się na krześle i rozejrzałem po sali. Wszystko szło znakomicie. Ani prawo, ani normy moralne nie były naruszone. Nikt nie wywieszał transparentów, nie pisał listów, nie kradł zegarków. Grzmiała muzyka. Du Barnstockre, Moses i właściciel hotelu rżnęli w trzynastkę, bez ograniczania stawek. Pani Moses dziarsko tańczyła z Simonetem coś niezmiernie nowoczesnego. Kaisa sprzątała ze stołu. Talerze, widelce i Olaf tylko wirowały wokół niej. Cała zastawa stołowa znajdowała się w ruchu — z trudem zdążyłem złapać umykającą butelkę i zalałem sobie spodnie.

— Brune — powiedziałem z przejęciem — proszę nie zwracać uwagi. To tylko głupie żarty. Wszystkie te złote zegarki i podszewki… — W tym momencie mnie olśniło. — A co, chłopcze? Może cię nauczyć strzelać z pistoletu?

— Nie jestem chłopcem — smutno powiedziała dziewczyna. — Przecież się zaręczyliśmy.

— Tym bardziej! — zawołałem z entuzjazmem. — Mam damski browning…

Przez czas jakiś rozmawialiśmy o pistoletach, pierścionkach zaręczynowych i, niewiadomo dlaczego, o telekinezie. Potem opadły mnie wątpliwości.

— Nie — powiedziałem stanowczo. — Tak to ja się nie zgadzam. Najpierw proszę zdjąć okulary. Nie będę kupował kota w worku.

To był błąd. Dziewczyna obraziła się i gdzieś przepadła, a wyrostek został i zaczął mi ubliżać. Ale właśnie wtedy podeszła pani Moses i zaprosiła mnie do tańca, więc zgodziłem się z przyjemnością. Już po minucie uzyskałem pewność, że los mój powinienem związać z panią Moses i tylko z nią. Z moją Olgą. Miała bosko miękkie ramiona, ani trochę nie szorstkie od wiatru, i chętnie zezwalała, żebym je całował. Miała też wspaniałe oczy, nieprzesłonięte żadną optyką, rozsiewała cudowną woń i nie miała żadnego krewnego ani brata, ordynarnego, źle wychowanego młodzieńca, który nie da nawet słowa powiedzieć. Co prawda nie wiadomo dlaczego, przez cały czas w pobliżu kręcił się posępny figlarz i wielki fizyk Simonet, ale to łatwo można było znieść, ponieważ Simonet nie był krewnym pani Moses. Obaj byliśmy niemłodymi już, doświadczonymi ludźmi, oddawaliśmy się radościom uczuć, jak radził lekarz, i depcząc jeden drugiemu po nogach, mężnie i uczciwie przyznawaliśmy „wybacz mi stary, to moja wina…”

Potem jakoś niespodziewanie wytrzeźwiałem i stwierdziłem, że wraz z panią Moses stoję za okienną portierą. Obejmowałem ją w talii, a ona, skłoniwszy mi głowę na ramię, mówiła:

— Spójrz, jaki cudowny widok!

To nieoczekiwane przejście na „ty” stropiło mnie nieco i zacząłem tępo wpatrywać się w pejzaż, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób bezboleśnie wycofać swoją rękę, dopóki nas nie nakryto. Zresztą pejzaż istotnie nie był pozbawiony uroku. Księżyc znajdował się już wysoko, dolina wydawała się błękitna w jego świetle, bliskie góry wyglądały jak zawieszone w nieruchomym powietrzu. Zauważyłem też przygnębiony, smętny cień nieszczęsnego, skulonego na dachu Hincusa i mruknąłem:

— Biedny Hincus…

Pani Moses z lekka się odsunęła i ze zdumieniem obejrzała mnie od stóp do głów.

— Biedny? — zapytała. — Dlaczego biedny?

— Jest ciężko chory — wyjaśniłem jej. — Ma gruźlicę i strasznie się boi.

— Tak, tak — podchwyciła pani Moses. — Pan też to zauważył? On ciągle czegoś się boi. To jakiś podejrzany i bardzo nieprzyjemny człowiek. Doprawdy nie z naszej sfery…

Niewesoło pokręciłem głową i westchnąłem.

— I pani tak samo jak inni… — powiedziałem. — Nie ma w nim nic podejrzanego. Po prostu samotny, nieszczęśliwy człowiek. Budzący litość. Gdyby pani zobaczyła, jak on co chwila poci się i zielenieje. A do tego jeszcze ktoś robi mu głupie dowcipy…

Pani Moses nagle zaniosła się swoim cudownym kryształowym śmiechem.

— Hrabia Grastock, zdarzało się, także zieleniał co minuta. Był tak niebywale zabawny!

Nie przyszła mi do głowy żadna odpowiedź i z ulgą zdejmując wreszcie rękę z jej talii, zaproponowałem papierosa. Pani Moses odmówiła i zaczęła mi opowiadać coś tam o hrabiach, baronach i księciach, a ja patrzyłem na nią i wciąż próbowałem sobie przypomnieć, kiedy i w jaki sposób znalazłem się za tą portierą. Wtedy portiera z trzaskiem odjechała i przed nami pojawiło się dziecię. Nie patrząc na mnie, niezgrabnie szurnęło nogą i ochryple wyrzekło:

— Permettez vous.

— Bitte, mój chłopcze — z czarującym uśmiechem powiedziała pani Moses, ofiarowała mi kolejny olśniewający uśmiech i w ramionach dziecięcia popłynęła na parkiet.

Odetchnąłem z ulgą i otarłem czoło chusteczką. Stół był już uprzątnięty. Trójka karciarzy w kącie nadal tkwiła w szponach hazardu. Simonet trzaskał kulami w sali bilardowej. Olaf i Kaisa wyparowali. Muzyka grzmiała nieco ciszej, pani Moses i Brune demonstrowali niespotykane mistrzostwo. Ostrożnie ich obszedłem i udałem się do sali bilardowej.

Simonet oddał mi honory machnięciem kija i nie tracąc ani sekundy bezcennego czasu, zaproponował mi pięć bil forów. Zdjąłem marynarkę, zakasałem rękawy i gra się rozpoczęła. Przegrałem mnóstwo partii i za karę musiałem wysłuchać wielu dowcipów. Zrobiło mi się cudownie lekko na duszy. Śmiałem się z kawałów, których prawie nie rozumiałem, ponieważ mowa w nich była o jakichś kwarkach, lewoskrętnych krowach i profesorach o 7agranicznych nazwiskach; piłem wodę sodową, nie ulegając namowom ani szyderstwom partnera, z jękiem chwytałem się za serce, kiedy chybiałem, i wpadałem w niezmierną pychę, ilekroć trafiłem, wymyślałem nowe zasady gry i z zapałem uzasadniałem ich słuszność. Rozbestwiłem się nawet do tego stopnia, że zdjąłem krawat i rozpiąłem kołnierzyk pod szyją. Moim zdaniem byłem w nadzwyczajnej formie. Simonet też był w formie. Przeprowadzał nieprawdopodobne i teoretycznie niemożliwe kombinacje, biegał po ścianach i zdaje się, że nawet po suficie, w przerwach między opowiadaniem dowcipów wyśpiewywał na całe gardło piosenki o treści matematyczno-fizycznej; bez przerwy mylił się i przechodził na „ty”, i mówił przy tym: „Przepraszam, stary! To przez to przeklęte demokratyczne wychowanie!”

Przez otwarte drzwi momentami widziałem to Olafa tańczącego z dziecięciem, to właściciela hotelu niosącego tacę z napitkami dla swoich partnerów, to zarumienioną Kaisę. Muzyka wciąż grzmiała, karciarze wydawali zapalczywe okrzyki, to meldując piki, to grając kiery, to atutując karami. Od czasu do czasu dobiegało do nas ochrypłe: „Niech no pan posłucha, Drabi… Barnl… du!” — i oburzony stukot kubkiem o stół i głos Aleca: „Panowie, panowie, pieniądze to tylko marność…” Rozbrzmiewał kryształowy śmiech pani Moses i jej głosik: „Co ty robisz, mężu, przecież piki już zeszły…” Potem zegar wybił wpół do którejś, w jadalni zaszurały krzesła i zobaczyłem, jak Moses klepie du Barnstockre’a po ramieniu, i usłyszałem huczący głos: „Gra była niezła, Barns… du… Pan jest niebezpiecznym przeciwnikiem. Dobrej nocy, panowie! Chodźmy, moja droga”. Potem, jeśli dobrze pamiętam, Simonetowi zabrakło, jak się wyraził, materiałów pędnych, więc poszedłem do jadalni po nową butelkę brandy, zdecydowawszy, że dobrze byłoby postarać się o nowy zapas wesołości i beztroski.

W jadalni ciągle jeszcze grała muzyka, ale nikogo już nie było, tylko du Barnstockre, siedząc tyłem do mnie przy zielonym stoliku, w zadumie czynił cuda za pomocą dwu talii kart. Płynnymi ruchami wąskich białych dłoni wydobywał karty z powietrza, sprawiał, że znikały, przerzucał talię z ręki do ręki migotliwą strugą, rozsypywał ją wachlarzem w powietrzu i odsyłał w niebyt. Nie zauważył mnie, a ja nie chciałem mu przeszkadzać. Po prostu wziąłem z bufetu butelkę i na palcach wróciłem do sali bilardowej.

Kiedy w butelce zostało nieco więcej niż połowa, potężnym uderzeniem wysłałem za burtę od razu dwie bile i podarłem sukno na stole bilardowym. To już była pewna przesada.

— Dosyć — powiedziałem i odłożyłem kij. — Pójdę odetchnąć świeżym powietrzem.

Minąłem jadalnię teraz już całkowicie opustoszałą, zszedłem do holu i wyszedłem na werandę. Nie wiadomo dlaczego, było mi smutno, że zabawa się już skończyła, a nic ciekawego się nie stało, że straciłem szansę na panią Moses i zdaje się wygadywałem jakieś głupstwa do dziecięcia ukochanego nieboszczyka brata pana du Barnstockre’a, i że księżyc jest taki jasny, maleńki i lodowaty, że na wiele kilometrów wokół jest tylko śnieg i skały. Porozmawiałem z bernardynem kończącym właśnie swój nocny obchód i pies zgodził się, że faktycznie noc jest zbyt cicha i pustynna i że samotność — przy wszystkich swoich ogromnych zaletach — to parszywe uczucie, ale kategorycznie odmówił napełnić dolinę wyciem albo w ostateczności zaszczekać razem ze mną. W odpowiedzi na moje prośby tylko potrząsnął głową, niezadowolony odszedł i położył się pod gankiem.

Przespacerowałem się w tę i z powrotem po oczyszczonej ze śniegu ścieżce przed frontonem hotelu. Żółto świeciło okno w kuchni, różowo okno w sypialni pani Moses, paliło się światło i u du Barnstockre’a, i za portierami w jadalni, pozostałe okna były ciemne, tylko okno Olafa było otwarte na oścież, tak jak rano. Na dachu samotnie sterczał opatulony futrem po same uszy nieszczęsny Hincus, równie samotny jak my zLelle’em, ale jeszcze nieszczęśliwszy, przygarbiony pod brzemieniem swojej choroby i swojego strachu.

— Hincus! — zawołałem cichutko, ale kurator nawet nie drgnął. Może drzemał, a może nie usłyszał przez ciepłe nauszniki i podniesiony kołnierz.

Zmarzłem i z przyjemnością poczułem, że nastąpił właściwy moment, żeby wypić szklankę gorącego portweinu.

— Idziemy Lelle — powiedziałem i wróciliśmy do holu. Tam podzieliłem się swoim pomysłem z właścicielem i napotkałem całkowite zrozumienie.

— To jest pomysł — powiedział. — Idź do salonu, a ja pójdę wydać odpowiednie polecenia.

Przyjąłem zaproszenie i usadowiwszy się przed ogniem, grzałem zmarznięte ręce. Słyszałem, jak Alec chodzi po holu, coś przykazuje Kaisie, znowu chodzi po holu, pstryka kontaktami, potem jego kroki ucichły i w jadalni umilkła muzyka. Ciężko stąpając po schodach, znowu zszedł do holu, niegłośno zawstydzał Lelle’a: „Nie, nie — mówił surowo — znowu zachowałeś się skandalicznie. Tym razem nawet w samym domu. Pan Olaf skarżył się na ciebie, to coś haniebnego. Gdzie to widziane, żeby przyzwoity pies…”

A więc wiking został pohańbiony powtórnie, pomyślałem ze złośliwą satysfakcją. Przypomniałem sobie, jak Olaf tańczył z dziecięciem i moja satysfakcja wzrosła. Dlatego, kiedy pełen winy Lelle podszedł do mnie z opuszczoną głową, stukając pazurami, i wsunął mi zimny nos w dłoń, poklepałem go po szyi i szepnąłem: „Dobrze mu tak, jesteś dzielnym psem!”

Zapaliłem papierosa, wrzuciłem zapałką do kominka i w tym samym momencie lekko drgnęła podłoga, żałośnie zabrzęczały szyby i do moich uszu dobiegł daleki potężny łoskot. Lelle podniósł łeb i nadstawił uszu. Machinalnie spojrzałem na zegarek — były dwie minuty po dziesiątej. Czekałem w napięciu. Łoskot się nie powtórzył. Gdzieś na górze z całej siły trzasnęły drzwi, zadźwięczały naczynia w kuchni. Kaisa powiedziała głośno: „O Boże!” Wstałem, ale wtedy znowu usłyszałem czyjeś kroki i do salonu wszedł Alec z dwiema szklankami gorącego portweinu.

— Słyszałeś? — zapytał.

— Tak. Co to było?

— W górach zeszła lawina. I to gdzieś blisko… Poczekaj no, Peter.

Postawił szklanki na gzymsie kominka i wyszedł. Wziąłem szklankę i znowu usiadłem w swoim fotelu. Byłem całkowicie spokojny. Lawin się nie bałem, a portwein z cynamonem i cytryną był ponad wszelkie pochwały. Dobrze mi! — pomyślałem i usadowiłem się wygodniej.

— Dobrze jest! — powiedziałem na głos. — Prawda, Lelle?

Lelle nie zaprzeczył, chociaż nie dostał gorącego portweinu. Alec wrócił. Wziął swoją szklankę, usiadł obok i przez jakiś czas patrzył w rozżarzone węgle.

— Leżymy martwym bykiem, Peter — głucho i uroczyście oznajmił wreszcie. — Jesteśmy odcięci od świata.

— Co to znaczy? — zapytałem.

— Do kiedy masz urlop? — zapytał tym swoim głuchym głosem.

— Powiedzmy do dwudziestego. A o co chodzi?

— Do dwudziestego — wolno powtórzył Alec. — Ponad dwa tygodnie… Tak, to masz szansę na czas wrócić do pracy.

Postawiłem swoją szklankę na kolanie i z sarkazmem popatrzyłem na tego mistyfikatora.

— Wyrażaj się jasno, Alec — powiedziałem. — Nie oszczędzaj mnie. Co się stało? Czy on wreszcie wrócił?

Gospodarz z zadowoleniem wyszczerzył zęby.

— Nie. Do tego na szczęście na razie nie doszło. Muszę ci powiedzieć — niech to zostanie między nami — że on był wyjątkowo kłótliwym i kapryśnym typem, i gdyby on wrócił… Zresztą, o martwych albo dobrze, albo wcale. Porozmawiamy o żywych. Cieszę się, że masz w zapasie dwa tygodnie, ponieważ wcześniej być może nas raczej nie odkopią.

Zrozumiałem.

— Zawaliło drogę?

— Tak. Próbowałem połączyć się z Muir. Telefon nie działa. To może oznaczać tylko to, co oznaczało już kilkakrotnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat — lawina zasypała Wilczą Gardziel. Jechałeś tamtędy, to jedyny wjazd do mojej doliny.

Napił się.

— Od razu zrozumiałem, co się stało — mówił dalej. — Lawina zeszła na północ od nas. Teraz pozostaje nam tylko czekać. Zanim sobie o nas przypomną, zanim zorganizują ekipę ratunkową.

— Wody nam wystarczy — powiedziałem w zamyśleniu. — Ale czy nie będziemy skazani na ludożerstwo?

— Nie — odpowiedział właściciel hotelu z wyraźnym żalem. — Chyba że będziecie chcieli urozmaicić sobie jadłospis.

— A co z opałem?

— Zawsze mamy w zapasie moje silniki.

— Hm… — powiedziałem. — Czy są z drewna?

Właściciel spojrzał na mnie z wyrzutem.

— A dlaczego nie pytasz, jak wygląda problem alkoholu?

— A jak wygląda?

— Jeżeli chodzi o alkohol — dumnie oświadczył Alec — sprawy stoją wyjątkowo dobrze. Samej tylko firmowej nalewki mamy sto dwadzieścia butelek.

Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy w ogień, spokojnie pociągając ze szklanek. Było mi dobrze jak nigdy dotąd. Rozmyślałem o perspektywach, które właśnie się przede mną pojawiły, i im bardziej o nich myślałem, tym bardziej mi się podobały. Potem Alec nagle powiedział:

— Jedno tylko mnie martwi, Peter, mówiąc serio. Odnoszę wrażenie, że straciłem dobrych klientów.

— Dlaczego? — zapytałem. — Moim zdaniem sprawy wyglądają odwrotnie. Osiem tłustych much wpadło w twoją pajęczynę. Masz pojęcie, jaka to reklama? Wszyscy będą potem opowiadać, jak byli żywcem pogrzebani i omal nie pozjadali się nawzajem…

— To prawda — ze słuszną dumą potwierdził właściciel. — Myślałem już o tym. Ale przecież much mogłoby być więcej, lada moment powinni byli przyjechać przyjaciele Hincusa…

— Przyjaciele Hincusa? — zdziwiłem się. — Powiedział, że czeka na przyjaciół?

— Nie powiedział. Ale wyobraź sobie, że Hincus dzwonił do Muir na pocztę i podyktował depeszę. — Alec podniósł palec do góry i uroczyście wyrecytował: — „Muir, hotel Pod Poległym Alpinistą. Czekam, pospieszcie się”.

— Nigdy bym nie pomyślał — mruknąłem — że Hincus ma przyjaciół, którzy chcieliby dzielić z nim samotność. Chociaż… dlaczego by nie? Pourqois pas, że tak powiem.