123485.fb2
Około północy wysuszyliśmy z Alekiem dzbanek gorącego portweinu, przedyskutowaliśmy sposób najefektowniejszego zawiadomienia pozostałych gości o tym, że zostali żywcem zamurowani w dolinie, rozwiązaliśmy kilka ogólnoświatowych problemów, jak na przykład — czy ludzkość jest skazana na wymarcie (skazana, nas jednak już wtedy nie będzie), czy bernardyn Lelle jest istotą rozumną, czy też nie jest (jest, jednakże nie ma żadnego sposobu przekonania o tym bałwanów — uczonych), czy zagraża wszechświatowi tak zwana śmierć cieplna (nie, nie zagraża, ponieważ Alec ma w szopie perpetuum mobile zarówno pierwszego, jak i drugiego rodzaju), jakiej płci jest Brune (tu nie miałem żadnego pomysłu, a Alec wysunął i uzasadnił dziwną hipotezę, jakoby Brune to było zombi. To znaczy trup ożywiony za pomocą magii i nieposiadający żadnej płci).
Kaisa sprzątnęła w jadalni, zmyła wszystkie naczynia i przyszła zapytać, czy może już iść spać. Pozwoliliśmy. Patrząc za nią, gospodarz poskarżył mi się na samotność i na to, że żona go opuściła. To znaczy, może nie to, że go opuściła… to nie takie proste… ale mówiąc wprost, teraz nie ma żony. Odpowiedziałem, że nie radzę mu się żenić z Kaisą. Po pierwsze, to zaszkodziłoby hotelowi. A po drugie, Kaisa zbyt lubi mężczyzn, żeby została dobrą żoną. Gospodarz przyznał, że mam rację, on sam wiele o tym myślał i doszedł do identycznych wniosków, ale, powiedział, z kim jeszcze mógłby w takim razie się ożenić, jeśli na wieki jesteśmy teraz zamurowani w tej dolinie. Okazało się, że nie mam pojęcia, co mu doradzić. Wyznałem tylko, że sam już ożeniłem się po raz drugi, i w ten sposób najwidoczniej wyczerpałem jego, to znaczy gospodarza, limit. To była straszna myśl i chociaż Alec natychmiast mi wszystko wybaczył, jednak zrozumiałem, że jestem egoistą i zapomniałem o interesach bliźniego. I żeby jakoś zrekompensować skutki mego paskudnego charakteru, postanowiłem wtajemniczyć gospodarza we wszystkie techniczne subtelności techniki fałszowania losów na loterie. Gospodarz słuchał uważnie, ale i to wydało mi się niewystarczające i zażądałem, żeby sobie wszystko zapisał. „Przecież nie zapamiętasz! — powtarzałem z rozpaczą — wytrzeźwiejesz i zapomnisz!” Alec strasznie się przestraszył, że faktycznie nie zapamięta i zażądał przeprowadzenia zajęć praktycznych. Zdaje się, że właśnie w tym momencie Lelle, który drzemał u naszych stóp, zerwał się na nogi i głucho szczeknął. Właściciel wlepił w niego wzrok.
— Nie rozumiem! — powiedział ponuro.
Lelle szczeknął dwukrotnie i skierował się do holu.
— Aha — powiedział właściciel, wstając. — Ktoś do nas przybył.
Poszliśmy za Lelle’m. Wprost ociekaliśmy gościnnością. Lelle stał przed frontowym wejściem. Zza drzwi dobiegały dziwne, skomlące i skrobiące dźwięki. Złapałem Aleca za rękę.
— Niedźwiedź! — wyszeptałem. — Grizzly! Gdzie dubeltówka? Szybko!
— Obawiam się, że to nie niedźwiedź — głuchym głosem powiedział właściciel. — Obawiam się, że to nareszcie on. Trzeba otworzyć.
— Nie trzeba! — błagałem.
— Trzeba. On zapłacił za dwa tygodnie, a mieszkał tylko tydzień. Odbiorą mi licencję.
Za drzwiami coś chrobotało i skomliło. Lelle zachowywał się dziwnie — stał bokiem do drzwi, patrzył na nie pytająco, co chwila hałaśliwie wciągał nosem powietrze. Właśnie tak powinien postępować pies, który po raz pierwszy zetknął się z upiorem, niemniej właściciel śmiało wyciągnął rękę i odsunął zasuwę.
Drzwi się otworzyły i do naszych nóg powoli opadło oblepione śniegiem ciało. Rzuciliśmy się na nie wszyscy troje, wciągnęliśmy je do środka i przewróciliśmy na plecy. Ośnieżony człowiek jęknął i zesztywniał. Oczy miał zamknięte, długi nos mu zbielał.
Alec, nie tracąc ani sekundy, rozwinął niezmiernie ożywioną działalność. Obudził Kaisę, kazał jej grzać wodę, wlał nieznajomemu do gardła szklankę gorącego portweinu, roztarł mu twarz wełnianą rękawicą, a następnie oznajmił, że trzeba go zanieść do łazienki. „Weź go pod pachy, Peter, ja wezmę za nogi” — zarządził. Wypełniłem polecenie i doznałem lekkiego szoku — nieznajomy był kaleką, prawą rękę miał amputowaną przy samym ramieniu. Przenieśliśmy nieszczęśnika do łazienki, położyliśmy go na ławce, następnie przyleciała Kaisa w samej koszuli i Alec oświadczył mi, że dalej sam sobie da radę.
Wróciłem do salonu i dopiłem swój portwein. Miałem zupełnie jasny umysł, byłem w stanie kojarzyć i analizować z niebywałą szybkością. Nieznajomy był ubrany wyjątkowo niestosownie do pory roku. Miał kusą marynarkę, wąskie spodnie i eleganckie pantofle. Tak ubrany mógł być tylko człowiek, który przyjechał samochodem. To znaczy, że z samochodem coś się stało i musiał iść do hotelu na piechotę. I najwidoczniej szedł bardzo długo, jeśli tak osłabł i zmarzł. W tym momencie zrozumiałem — nasz nocny gość jechał samochodem i w Wilczej Gardzieli złapała go lawina. To był przyjaciel Hincusa, jasne! Trzeba obudzić Hincusa… Może w samochodzie jeszcze zostali jacyś ludzie, tak ciężko ranni, że nie mogą się ruszać. Może ktoś już nie żyje… Hincus powinien wiedzieć…
Wybiegłem z salonu i pobiegłem na pierwsze piętro. Światło w korytarzu było zgaszone, dość długo szukałem kontaktu, a potem jeszcze dłużej pukałem do drzwi Hincusa. Hincus nie odpowiadał. Przecież on jest jeszcze na dachu! Czyżby zasnął? A jeśli zamarzł? — przeraziłem się i wbiegłem po schodach na górę. Tak, zgadza się. Hincus siedział w niezmienionej pozie, nastroszony, głowę schował w ogromnym kołnierzu, a dłonie w rękawach.
— Hincus! — wrzasnąłem.
Nie poruszył się. Wobec tego podbiegłem do niego i potrząsnąłem go za ramię. Osłupiałem. Hincus nagle jakoś dziwacznie osiadł, miękko uginając się pod moją dłonią.
— Hincus! — powtórzyłem stropiony i odruchowo go podtrzymałem.
Futro osunęło się i ze środka wyleciało kilka brył śniegu, futrzana czapka spadła i dopiero teraz zrozumiałem, że to nie Hincus, tylko bałwan śniegowy w futrze Hincusa. W tym właśnie momencie wytrzeźwiałem ostatecznie. Szybko rozejrzałem się dookoła. Wprost nad moją głową wisiał malutki, jasny księżyc, widno było jak w dzień. Na dachu było mnóstwo śladów, ale wszystkie jednakowe, nie wiadomo czyje. Obok leżaka śnieg był zdeptany, zryty i rozrzucony — albo tu ktoś walczył, albo zbierał śnieg do ulepienia tego bałwana. Śnieżna dolina jak okiem sięgnąć była pusta i czysta, ciemna wstęga drogi biegła na północ i ginęła w szarobłękitnawej mgiełce przesłaniającej wylot Wilczej Gardzieli.
„Stop!” — powiedziałem sobie, starając się wziąć w garść. Spróbujmy zrozumieć, po co Hincusowi potrzebna była ta maskarada. Niewątpliwie po to, żeby wszyscy myśleli, że siedzi na dachu, a on tymczasem był zupełnie gdzie indziej i załatwiał swoje ciemne sprawki… Pseudogruźlik, pseudobiedactwo… Jakie sprawki i gdzie? Znowu uważnie obejrzałem dach, spróbowałem zorientować się w śladach. Nic mi to nie dało, znalazłem tylko dwie butelki — jedna pusta, w drugiej zostało trochę brandy. I ta resztka brandy mnie wykończyła. Zrozumiałem, że w momencie, kiedy Hincus uznał za możliwe zmarnowanie brandy na sumę co najmniej pięciu koron, sprawa stała się poważna. Powoli zszedłem na pierwsze piętro, znowu zapukałem do Hincusa, i znowu nikt się nie odezwał. Na wszelki wypadek nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły. Przygotowany na wszelkie niespodzianki, wyciągnąwszy rękę przed siebie, żeby się zabezpieczyć przed niespodzianym atakiem z ciemności, wszedłem do środka, szybko namacałem kontakt, zapaliłem światło. W pokoju z pozoru wszystko było jak poprzednio, torby leżały na poprzednich miejscach, ale obie były otwarte. Hincusa, rzecz jasna, w numerze nie było, zresztą nie liczyłem, że go tu znajdę. Przysiadłem nad torbami i ponownie starannie zbadałem ich zawartość. Nie znalazłem nic nowego poza jednym małym wyjątkiem — znikł zarówno złoty zegarek, jak i browning. Gdyby Hincus uciekł, zabrałby ze sobą pieniądze. Taka harmonia forsy… To znaczy, że nie uciekł. To znaczy, że tu jest. A nawet jeśli gdzieś wyszedł, to zamierza wrócić.
Jedno było dla mnie jasne — przygotowywano jakieś przestępstwo. Jakie? Morderstwo? Rabunek? Myśl o morderstwie pospiesznie odpędziłem od siebie. Po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, kogo tu można zamordować i po co. Potem przypomniałem sobie kartkę, którą podrzucono du Barnstockre’owi. Zrobiło mi się nieswojo. Zresztą z treści kartki wynikało, że zabiją go tylko w wypadku, gdyby próbował uciekać.
Zgasiłem światło, wyszedłem na korytarz i zamknąłem za sobą drzwi. Podszedłem do drzwi du Barnstockre’a i nacisnąłem klamkę. Zamknięte. Wobec tego zapukałem. Nikt się nie odezwał. Zapukałem powtórnie i przyłożyłem ucho do dziurki od klucza. Niewyraźny, senny głos du Barnstockre’a powiedział: „Jedną sekundę, ja zaraz…” Stary był żywy i nie zamierzał uciekać. Nie miałem ochoty wdawać się w wyjaśnienia, umknąłem na podest i przyczaiłem się pod schodami na dach. Po minucie szczęknął klucz, zaskrzypiały drzwi. Głos du Barnstockre’a ze zdumieniem orzekł: „To nader dziwne…” Znowu skrzypnęły drzwi, znów szczęknął klucz. Tu było wszystko w porządku, przynajmniej na razie.
„Nie — powiedziałem do siebie stanowczo — morderstwo to oczywiście bzdura i list podrzucono mu dla zamydlenia oczu albo dla żartu. Ale rabunek? O ile się orientuję, w hotelu mieszkają dwaj bogaci ludzie. Moses i właściciel hotelu. Tak. Znakomicie. Obaj na parterze. Pokoje Mosesa są w południowym skrzydle, a sejf Aleca w północnym. W środku sali. Jeżeli zasadzę się w holu…” Tyle że do biura można się dostać z góry, schodząc z jadalni do kuchni, potem przez bufet. Nagle przypomniałem sobie o jednorękim gościu. Hm… Wygląda na to, że to przyjaciel Hincusa, a więc i wspólnik. Być może naprawdę miał wypadek, a może to wszystko komedia jak ten bałwan na dachu… Nie, panowie, nas na to nie nabierzecie!
Zszedłem na dół. W łazience nie było już nikogo, a na środku holu stała Kaisa w mokrej nocnej koszuli, z obłędem w oczach. W rękach trzymała mokre i wymięte ubranie nieznajomego. W korytarzu południowego skrzydła paliło się światło, z wolnego pokoju naprzeciw salonu dobiegał przygłuszony bas właściciela hotelu. Nieznajomego najwidoczniej umieszczono właśnie tam i możliwe, że właśnie o to mu chodziło. Sprytne obliczenie — kto będzie taszczył półżywego człowieka na pierwsze piętro…
Kaisa wreszcie oprzytomniała i zamierzała odejść, ale zatrzymałem ją. Zabrałem ubranie nieznajomego i je przeszukałem. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu w kieszeniach nie znalazłem nic. Dosłownie nic. Ani pieniędzy, ani dokumentów, ani papierosów, ani chustki do nosa — niczego.
— Co on ma teraz na sobie? — zapytałem.
— Jak to? — zapytała Kaisa i zostawiłem ją w spokoju.
Oddałem jej ubranie i poszedłem obejrzeć naszego gościa. Leżał w łóżku otulony kołdrą po samą brodę. Alec poił go z łyżeczki czymś gorącym, pogadując: „Trzeba, drogi panie, trzeba… trzeba się spocić… trzeba się dobrze spocić…” Nieznajomy, mówiąc prawdę, wyglądał przerażająco. Twarz sina, koniuszek ostrego nosa biały jak śnieg. Jedno oko boleśnie zmrużone, drugie w ogóle zamknięte. Pojękiwał cicho przy każdym oddechu. Jeśli nawet jest czyimś wspólnikiem, to nie nadaje się do niczego. Ale kilka pytań musiałem mu zadać. Bez względu na okoliczności.
— Jest pan sam? — zapytałem.
Nieznajomy w milczeniu patrzył na mnie zmrużonym okiem.
— Czy ktoś został w samochodzie — zapytałem z naciskiem — czy też jechał pan sam?
Leżący otworzył usta, kilkakrotnie odetchnął i znowu zacisnął wargi.
— Bardzo słaby — powiedział Alec. — Leciał nam przez ręce.
— Do diabła — wymruczałem. — A przecież ktoś będzie musiał teraz pojechać do Wilczej Gardzieli.
— Jasne — zgodził się właściciel. — Może tam ktoś został… Myślę, że dostali się w lawinę.
— Będziesz musiał pojechać — powiedziałem stanowczo. I w tym momencie nieznajomy przemówił.
— Olaf — powiedział bezbarwnym głosem. — Olaf And-va-ra-fors… Zawołajcie.
Był to dla mnie kolejny szok.
— Aha — powiedział właściciel i odstawił na stół filiżankę z płynem. — Zaraz go zawołam.
— Olaf — powtórzył nieznajomy.
Alec wyszedł, a ja usiadłem na jego miejscu. Czułem się jak idiota, a jednocześnie zrobiło mi się lżej na sercu — ponura przy całej swej doskonałości konstrukcja, którą zbudowałem, rozsypała się.
— Pan był sam? — zapytałem.
— Sam… — wyjąkał nieznajomy. — Wypadek… Zawołajcie Olafa… Gdzie jest Olaf Andvarafors?
— Jest, jest — powiedziałem. — Zaraz przyjdzie.
Nieznajomy zamknął oczy i ucichł. Usiadłem wygodniej. No dobrze. Ale gdzie się podział Hincus? I co z sejfem Aleca? W głowie miałem zupełną kaszę.
Wrócił właściciel, brwi miał wysoko uniesione, a wargi zaciśnięte. Nachylił się do mojego ucha i wyszeptał:
— Dziwna historia, Peter. Olaf się nie odzywa. Pokój zamknięty, a spod drzwi ciągnie zimnem. I moje zapasowe klucze gdzieś zginęły…
W milczeniu wyjąłem z kieszeni pęczek kluczy, który gwizdnąłem w kuchni, i oddałem Alecowi.
— Aha — powiedział Alec i wziął klucze. — No, to wszystko jedno. Wiesz co, Peter, chodźmy tam razem. Jakoś mi się to wszystko nie podoba.
— Olaf… — jęknął nieznajomy. — Gdzie Olaf?
— Zaraz, zaraz — odpowiedziałem. Czułem, że drga mi policzek. Wyszliśmy z właścicielem na korytarz. Poleciłem mu, żeby zawołał Kaisę. — Niech siedzi przy tym facecie i nie rusza się, póki nie wrócimy.
— Aha — powiedział właściciel hotelu, poruszając brwiami. — Tak, znaczy się, wyglądają sprawy… Ja też patrzę…
Truchtem pobiegł do siebie, a ja powoli skierowałem się w stronę schodów. Wszedłem już na kilka stopni, kiedy za moimi plecami Cenevert powiedział surowo:
— Chodź tu, Lelle. Siadł. Siedzieć tu… Nikogo nie wpuszczać. Nikogo nie wpuszczać.
Alec dogonił mnie dopiero w korytarzu pierwszego piętra i razem podeszliśmy do numeru Olafa. Zapukałem i w tej samej chwili przed samym swoim nosem zobaczyłem kartkę na drzwiach. Była przypęta pineską na wysokości oczu. Byłem zgodnie z umową i nie zastałem Jeśli nadal chce pan rewanżu, do jedenastej jestem do pańskich usług Du B.
— Widziałeś to? — szybko zapytałem gospodarza.
— Tak. Tylko zapomniałem ci powiedzieć.
Ponownie zapukałem i nie czekając na odpowiedź, odebrałem właścicielowi klucze.
— Który? — zapytałem.
Alec pokazał. Wsadziłem klucz do dziurki. Diabła tam — drzwi były zamknięte od wewnątrz i w dziurce od drugiej strony jeden klucz już tkwił. Gdy się mozoliłem, usiłując go wypchnąć, otworzyły się drzwi sąsiedniego numeru i zawiązując pasek szlafroka, wyszedł na korytarz du Barnstockre, zaspany, ale pełen życzliwości dla świata.
— Co się dzieje, panowie? — zapytał. — Dlaczego uniemożliwia się gościom zasłużony wypoczynek?
— Tysiąckrotnie przepraszam, panie du Barnstockre — powiedział właściciel — ale zaistniały pewne okoliczności zmuszające nas do natychmiastowego działania.
— Ach tak? — zainteresował się du Barnstockre. — Mam nadzieję, że nie będę panom przeszkadzał?
Oswobodziłem wreszcie miejsce dla swojego klucza i wyprostowałem się. Spod drzwi ciągnęło zimnem i byłem całkowicie pewien, że pokój okaże się pusty, podobnie jak pokój Hincusa… Przekręciłem klucz i otworzyłem drzwi. Ogarnęła mnie fala mroźnego powietrza, ale prawie tego nie poczułem. Pokój nie był pusty. Na podłodze leżał człowiek. Światła z korytarza było za mało, żeby go rozpoznać. Widziałem tylko ogromne podeszwy na progu przedpokoju. Wszedłem do środka i zapaliłem światło.
Na podłodze leżał martwy Olaf Andvarafors. Był zdecydowanie i beznadziejnie martwy.