123485.fb2
Starannie zamknąłem okno na wszystkie zasuwki, wziąłem walizkę, ostrożnie przekroczyłem przez ciało i wyszedłem na korytarz. Cenevert już czekał na mnie z klejem i paskami papieru. Du Bamstockre nie odszedł, stał tuż, oparty ramieniem o ścianę i wyglądał, jakby mu przybyło dwadzieścia lat. Jego arystokratyczny nos obwisł i podrygiwał żałośnie.
— Jakie to straszne! — szeptał, patrząc na mnie ze zgrozą. — Cóż za koszmar!
Zamknąłem drzwi, zapieczętowałem je pięcioma paskami papieru i dwukrotnie podpisałem się na każdym pasku.
— Jakie to straszne! — nadal szeptał du Barnstockre za moimi plecami. — Żadnej nadziei na rewanż… na nic…
— Proszę wrócić do swojego pokoju — powiedziałem. — Niech pan się zamknie u siebie i czeka, póki pana nie wezwę… Aha, jeszcze jedno. To pański list?
— Mój — odpowiedział du Barnstockre. — Ja…
— Dobrze, o tym później — powiedziałem. — Może pan iść. Alec, obydwa klucze Olafa będę miał przy sobie. Więcej kluczy nie ma? Dobrze. Mam do ciebie prośbę, Alec. Na razie nic nie mów temu… jednorękiemu. Zełżyj mu coś, jeżeli bardzo będzie się niepokoić. Sprawdź w garażu, czy wszystkie samochody są na miejscu… I jeszcze jedno… Jeżeli zobaczysz Hincusa, zatrzymaj go, chociażby przyszło użyć siły. To na razie byłoby wszystko. Będę u siebie w pokoju.
Alec skinął głową i bez słowa poszedł na dół.
W swoim pokoju postawiłem walizkę Olafa na zapaskudzonym stole i otworzyłem ją. Tym razem również wszystko było nie tak jak u ludzi — niewykluczone, że miałem do czynienia z czymś znacznie gorszym niż fałszywy bagaż Hincusa. Tam zresztą znalazłem tylko szmaty i książki. Tu zaś, w płaskiej eleganckiej walizce, wypełniając ją szczelnie, leżał jakiś aparat — czarna metalowa skrzynka o szorstkiej powierzchni, jakieś różnokolorowe guziki, oszklone otwory, niklowane pokrętła… ani śladu bielizny, piżamy czy mydelniczki… Zamknąłem walizkę, opadłem na fotel i zapaliłem papierosa.
Dobra. A więc, co tu mamy, inspektorze Glebsky? Zamiast leżeć w czystej pościeli i słodko spać. Zamiast wcześnie wstać, obetrzeć się śniegiem, obiec na nartach dookoła dolinę. Zamiast następnie z radością zjeść obiad, zagrać w bilard, poflirtować z panią Moses, a wieczorem usiąść przy kominku ze szklanką gorącego portweinu. Zamiast rozkoszować się każdym dniem pierwszego od czterech lat prawdziwego urlopu… Co mamy zamiast tego wszystkiego? Mamy świeżego trupa. Bestialskie morderstwo. Beznadziejną, niepojętą kryminalną łamigłówkę.
A więc: w nocy z drugiego na trzeci marca, o godzinie zero dwadzieścia cztery roku bieżącego, ja — inspektor Glebsky — w obecności dwóch obywateli o nieskazitelnej opinii, a mianowicie Aleca Ceneverta oraz du Barnstockre’a, znalazłem zwłoki niejakiego Olafa Andvaraforsa. Zwłoki znajdowały się w numerze wyżej wymienionego Andvaraforsa, który to numer był zamknięty od wewnątrz na klucz, natomiast okno w pokoju było szeroko otwarte. Trup leżał na brzuchu, rozciągnięty na podłodze. Głowa zamordowanego była w bestialski i nienaturalny sposób wykręcona o sto osiemdziesiąt stopni, tak że chociaż ciało leżało na brzuchu, twarz była zwrócona ku sufitowi. Ręce denata były wyciągnięte i niemal dotykały niewielkiej walizki, która to walizka była jedynym bagażem należącym do zmarłego. W prawej dłoni zabity trzymał sznur drewnianych korali, stanowiący własność, jak to zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość, cieszącej się nieskazitelną opinią obywatelki Kaisy. Twarz zabitego wykrzywiał grymas, oczy były szeroko otwarte, zęby wyszczerzone. W okolicy ust unosił się słaby, ale wyraźny zapach jakiejś substancji chemicznej, może karbolu, może formaliny. Śladów walki brak. Narzuta na zaścielonym łóżku nieco zmięta, drzwi ściennej szafy uchylone, ciężki fotel, który w pokojach tego rodzaju stoi przy stole, wysunięto na środek pokoju. Żadnych śladów na parapecie ani na gzymsie za oknem nie stwierdzono. Śladów na kluczu… (wyjąłem klucz z kieszeni i jeszcze raz uważnie go obejrzałem)… śladów na kluczu przy ekspertyzie wizualnej również nie stwierdzono. Z powodu braku fachowców, narzędzi oraz laboratorium przeprowadzenie specjalistycznych ekspertyz nie było (i nie jest) możliwe. Na podstawie istniejących danych można przypuszczać, że śmierć nastąpiła wskutek tego, że ktoś okrutnie, z potworną siłą skręcił kark Olafowi Andvaraforsowi.
Niezrozumiały jest dziwny zapach z ust i niezrozumiałe, jak człowiek mógł być tak silny, żeby skręcić kark temu olbrzymowi, i to bez długotrwałej, hałaśliwej i pozostawiającej mnóstwo śladów walki. Zresztą dwa minusy, jak wiadomo, czasami dają plus. Można postawić hipotezę, że Olafa najpierw otruto, a kiedy trucizna spowodowała, że utracił przytomność, dopiero wtedy skręcono mu kark, co zresztą również wymaga niemałej krzepy… Owszem, taka hipoteza coś tam wyjaśnia, chociaż od razu pojawiają się kolejne pytania. Po co dobijano go w taki okrutny i trudny sposób? Dlaczego po prostu nie zabito go nożem czy też ostatecznie nie uduszono sznurem? Wściekłość, nienawiść, zemsta? Sadyzm? Hincus? Może i Hincus, chociaż nie wygląda na wystarczająco silnego do takich ćwiczeń… A może nie Hincus, tylko ten, kto mi podrzucił list o Hincusie?
Nie. W ten sposób do niczego nie dojdę. O Boże, dlaczego to nie jest podrobiony los na loterię albo sfałszowana księgowość? Raz — dwa bym wiedział, o co chodzi… Wiem, co mam zrobić: wsiąść do samochodu, podjechać pod zasypane przejście, na nartach przedostać się do Muir i wrócić tu z chłopakami z wydziału zabójstw. Nawet prawie wstałem, ale potem znowu usiadłem. To rzeczywiście byłoby dobre wyjście, szkoda tylko, że takie fatalne. Zostawić to wszystko na los szczęścia, dać mordercy czas… zostawić bez pomocy du Barnstockre’a, któremu grożono… Zresztą jak niby mam się wydostać przez zawał? Można sobie wyobrazić, jak wygląda lawina w Wilczej Gardzieli.
Ktoś zapukał. Wszedł właściciel hotelu, niosąc na tacy gorącą kawę i kanapki.
— Wszystkie samochody są na miejscu — oznajmił, stawiając przede mną tacę. — Narty również. Hincusa nigdzie nie znalazłem. Na dachu leży jego futro i czapka, ale to na pewno widziałeś.
— Tak, widziałem — mruknąłem, popijając kawę. — A jednoręki?
– Śpi — powiedział Alec. Zacisnął wargi i dotknął palcem zakrzepłych zacieków kleju na stole. — N-no tak…
— Dziękuję, Alec — powiedziałem. — Możesz na razie iść i nic nikomu nie mów. Niech wszyscy śpią.
Cenevert pokręcił głową.
— Za późno. Moses już wstał, pali się u niego światło. Dobrze, pójdę. A Kaisę zamknę, bo to wyjątkowa idiotka… chociaż ona jeszcze nic nie wie.
— I niech nie wie — powiedziałem.
Alec wyszedł. Z rozkoszą wypiłem kawę, odsunąłem od siebie talerz z kanapkami i znowu zapaliłem. Kiedy widziałem Olafa ostatni raz? Grałem w bilard, a on tańczył z latoroślą… To było jeszcze przed tym, zanim rozeszli się karciarze… A karciarze rozeszli się, kiedy wybiło wpół do którejś. Natychmiast potem Moses oświadczył, że idzie spać. No, tę godzinę nietrudno będzie ustalić. Ale o ile wcześniej przed tym momentem widziałem Olafa? Chyba jednak niewiele wcześniej. No dobrze, jakoś to wyjaśnimy. Teraz tak — korale Kaisy, kartka du Barnstockre’a, czy coś słyszeli sąsiedzi Olafa — du Barnstockre i Simonet…
Ledwie, ledwie zaczął mi się rysować w myśli jaki taki plan śledztwa, kiedy nagle usłyszałem przytłumione i dosyć silne uderzenia w ścianę od strony pokoju muzeum. Zdaje się, że nawet cichutko zajęczałem z nieprzytomnej wściekłości. Zrzuciłem marynarkę, zakasałem rękawy i na palcach ostrożnie wyszedłem na korytarz. W mordę, pomyślałem, w mordę i w zęby. Ja mu pokażę żarciki, ktokolwiek to jest…
Otworzyłem drzwi i jak pocisk wpadłem do środka. Było ciemno, więc błyskawicznie zapaliłem światło. Pokój był pusty, stukanie nagle ustało, ale czułem, że ktoś tu jest. Wszedłem do toalety, otworzyłem szafę, zajrzałem za zasłony. Za moimi plecami ktoś głucho zamuczał. Podbiegłem do stołu i odciągnąłem ciężki fotel.
— Wyłazić! — wrzasnąłem z furią.
W odpowiedzi rozległo się głuche beczenie. Przykucnąłem i zajrzałem pod stół. Tam, wciśnięty pod blat w strasznie niewygodnej pozycji, okręcony sznurkiem, z kneblem w ustach siedział złożony jak scyzoryk niebezpieczny gangster, maniak i sadysta Hincus, i w półmroku wytrzeszczał na mnie załzawione i umęczone oczy. Wyciągnąłem go na środek pokoju i wyrwałem knebel z ust.
— Co to znaczy? — zapytałem.
W odpowiedzi Hincus zaniósł się kaszlem. Kasłał długo, zachłystując się i chrypiąc, spluwał na wszystkie strony, jęczał i rzęził. Poszedłem do toalety, wziąłem brzytwę Poległego Alpinisty i przeciąłem więzy Hincusa. Biedak tak zdrętwiał, że nie był w stanie nawet ręki podnieść, żeby wytrzeć fizjonomię. Dałem mu wody. Chciwie wypił i nareszcie dał głos — rzucił wiąchę straszliwych i skomplikowanych przekleństw. Pomogłem mu wstać i posadziłem go w fotelu. Bełkocąc przekleństwa, płaczliwie wykrzywiając twarz, Hincus zaczął obmacywać sobie boki, szyję i nadgarstki.
— Co się z panem stało? — zapytałem.
— Co się stało… — wymamrotał. — Sam pan widzi, co się stało! Związali mnie jak barana i wsadzili pod stół…
— Kto?
— A skąd mam wiedzieć? — zapytał ponuro i nagle cały się zatrząsł. — O mój Boże — wyjęczał — napiłbym się… Nie ma pan czegoś mocniejszego do wypicia, inspektorze?
— Nie — powiedziałem. — Ale może będę miał. Jak tylko pan odpowie na moje pytania.
Hincus z trudem podniósł lewą rękę i odsunął mankiet.
— O cholera, zegarek mi rozgnietli, dranie… — wychrypiał. — Która teraz godzina, inspektorze?
— Pierwsza w nocy — odpowiedziałem.
— Pierwsza w nocy… — powtórzył. — Pierwsza w nocy! — Oczy mu znieruchomiały. — Nie — powiedział i wstał. — Muszę się czegoś napić. Zejdę do bufetu i wypiję.
Lekkim pchnięciem usadziłem go z powrotem w fotelu.
— Nie ma pośpiechu — powiedziałem.
— Mówię panu, że chcę się napić! — Hincus podniósł głos i znowu spróbował wstać.
— A ja mówię, że nie ma pośpiechu! — powiedziałem, znowu uniemożliwiając mu tę próbę.
— Kim pan jest, żeby tu się rządzić? — na cały głos histerycznie zaskowyczał Hincus.
— Niech pan się nie wydziera — powiedziałem. — Jestem inspektorem policji. A pan jest na liście podejrzanych, Hincus.
— Jakich znowu podejrzanych? — zapytał, z miejsca spuszczając z tonu.
— Sam pan dobrze wie — starałem się wygrać na czasie, żeby wymyślić, co mam robić dalej.
— Ja nic nie wiem — ponuro oświadczył Hincus — Niech mi pan nie zawraca głowy. Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. A pan, inspektorze, odpowie za swoje głupie żarty.
Sam czułem, że przyjdzie mi odpowiadać za moje żarty.
— Niech no pan posłucha, Hincus. W hotelu popełniono morderstwo. Więc lepiej niech pan odpowiada na moje pytania.
Przez jakiś czas Hincus wpatrywał się we mnie w milczeniu — usta miał na wpół otwarte.
— Morderstwo — powtórzył jakby z rozczarowaniem. — A to ci historia! Ale co ja mogę mieć z tym wspólnego? Przecież mnie samego o mało nie ukatrupili… A kogo zabito?
— No a jak pan myśli? Kogo?
— Skąd mam wiedzieć? Kiedy wychodziłem z jadalni, chyba wszyscy byli żywi. A potem… — zamilkł.
— No — zapytałem. — A co było potem?
— A nic nie było. Siedziałem sobie na dachu, drzemałem. Nagle czuję, że ktoś mnie dusi, wali na ziemię i więcej nic nie pamiętam. Ocknąłem się pod tym parszywym stołem. Mało nie zwariowałem, myślałem, że mnie żywcem pogrzebali. Zacząłem stukać. Stukam, stukam, nikt nie idzie. Potem pan przyszedł. I to wszystko.
— Czy może mi pan powiedzieć, kiedy mniej więcej pana napadnięto?
Hincus popadł w zadumę i znowu przez jakiś czas siedział w milczeniu. Potem wytarł usta dłonią, spojrzał na swoje palce, znowu nim wstrząsnęło, i wytarł rękę o spodnie.
— No? — powiedziałem. Podniósł na mnie oczy bez blasku. — Co?
— Pytam, kiedy mniej więcej pana…
— A… Gdzieś koło dziesiątej. Kiedy ostatni raz patrzyłem na zegarek, była ósma czterdzieści.
— Niech mi pan pokaże swój zegarek — powiedziałem.
Hincus posłusznie odpiął zegarek i podał mi go. Zauważyłem, że jego nadgarstek jest pokryty czerwono-sinymi plamami.
— Zegarek jest rozbity — poinformował mnie Hincus.
Zegarek nie był rozbity, zegarek był zmiażdżony. Mała wskazówka była odłamana, a duża pokazywała czterdzieści trzy minuty.
— Kto to był? — spytałem.
— Skąd mam wiedzieć? Przecież mówiłem już, że drzemałem.
— I nie obudził się pan, kiedy na pana napadli?
— Przecież napadli na mnie od tyłu — powiedział posępnie Hincus. — Nie mam oczu w zadku.
— Ano, niech pan podniesie głowę!
Patrzył na mnie ponuro, spode łba, zrozumiałem, że jestem na właściwym tropie. Wziąłem Hincusa dwoma palcami za szczękę i jednym ruchem uniosłem mu podbródek do góry. Jeden Pan Bóg wie, co oznaczały te siniaki i zadrapania na jego chudej, żylastej szyi, ale powiedziałem pewnym siebie głosem:
— Niech pan przestanie kłamać, Hincus. Dusili pana z przodu, i pan widział tego człowieka. Kto to był?
Hincus szarpnął głową i wyrwał mi się.
— Niech pan idzie do diabła — wychrypiał. — Do wszystkich diabłów! Nie pański zasrany interes! Kogokolwiek tutaj wykończyli, ja nie mam z tym nic wspólnego, a resztę mam gdzieś… Ja muszę się czegoś napić! — rozdarł się nagle. — Wszystko mnie boli, rozumiesz to czy nie, przeklęty glino?!
Miał rację. W cokolwiek byłby zamieszany, z morderstwem to się nie wiązało, w każdym razie bezpośrednio. Jednakże ja nie miałem prawa się wycofywać.
— Jak pan chce — powiedziałem zimno. — W takim razie zamknę pana w komórce i nie będzie mowy o żadnej brandy ani o papierosach, dopóki nie usłyszę wszystkiego, co pan wie.
— I czego panu potrzeba? — wyjęczał. Widziałem, że lada moment się rozpłacze. — Co się pan do mnie przyczepił?
— Kto to był?
— D-do diabla! — wysyczał z rozpaczą. — Ja nie chcę o tym mówić, czy może to pan zrozumieć? Widziałem, tak, widziałem kto to był! — Zatrzęsło nim znowu, prawie skręciło. — Wrogowi nie życzyłbym, żeby zobaczył coś takiego! Nawet panu też nie życzę! Zdechłby pan ze strachu!
Widać było, że wychodzi z siebie.
— Dobrze — powiedziałem i wstałem. — Idziemy.
— Dokąd?
— Po wódkę — odpowiedziałem.
Wyszliśmy na korytarz. Hincus słaniał się i czepiał mojego rękawa. Byłem ciekaw, jak zareaguje, kiedy zobaczy zaklejone paskami papieru drzwi Olafa, ale Hincus nic nie zauważył, najwyraźniej nie miał do tego głowy. Zaprowadziłem go do sali bilardowej, znalazłem na parapecie pół butelki brandy, która pozostała tu od wieczora, i dałem ją Hincusowi. Porwał ją łapczywie i długo nie odejmował od ust.
— Boże! — wychrypiał, wycierając usta. — Jakie to dobre!
Patrzyłem na Hincusa. Można było, rzecz jasna, założyć, że jest w zmowie z mordercą i że wszystko zostało wymyślone dla zamydlenia oczu, tym bardziej że Hincus przyjechał razem z Olafem. I można było nawet przypuścić, że on właśnie jest mordercą i że wspólnicy związali go potem, by mu zapewnić alibi. Ale czułem, że hipoteza ta jest cokolwiek zbyt skomplikowana, żeby była prawdziwa. To znaczy, oczywiście, z Hincusem wyraźnie nie wszystko było w porządku. Żadnej gruźlicy, rzecz jasna, nie miał, nie był też prawdopodobnie kuratorem do spraw nieletnich. I bez odpowiedzi pozostawało pytanie, w jakim celu właściwie sterczał na dachu… Nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie te wszystkie historie z prysznicem, z fajką, z tajemniczymi listami i przypomniałem sobie, jaki zielony i przerażony był Hincus, kiedy w dzień schodził z dachu.
— Niech pan posłucha, Hincus — powiedziałem łagodnie. — Ten, kto napadł na pana… Przecież pan go widział już przedtem w ciągu dnia, prawda?
Hincus dziko spojrzał na mnie i znowu przyssał się do butelki.
— Tak — powiedziałem. — No to chodźmy. Zamknę pana w pańskim pokoju. Butelkę może pan zabrać ze sobą.
— A pan? — ochryple zapytał Hincus. — Co ja?
— Pan odejdzie?
— Naturalnie — odpowiedziałem.
— Proszę posłuchać — powiedział. — Niech mnie pan posłucha, inspektorze… — Oczy mu biegały, nie wiedział, co powiedzieć. — Pan… Może ja pójdę z panem? Ja nie ucieknę i… nic… przysięgam panu…
— Boi się pan sam zostać w pokoju? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział Hincus.
— Ale przecież ja pana zamknę — uspokajałem go. — I klucz zabiorę ze sobą…
Jakoś rozpaczliwie machnął ręką.
— To nie pomoże — wymruczał.
— No, no, Hincus — powiedziałem surowo. — Niechże pan będzie mężczyzną! Rozkleił się pan jak stara baba!
Hincus nic nie odpowiedział, tylko jeszcze mocniej obiema rękami przytulił butelkę do piersi. Odprowadziłem go do pokoju, jeszcze raz obiecałem, że go odwiedzę, i zamknąłem. Klucz rzeczywiście zabrałem i włożyłem do kieszeni. Czułem, że Hincus to niewyeksploatowana żyła złota i że przyjdzie mi jeszcze nad nim popracować. Odszedłem nie zaraz. Kilka minut postałem pod drzwiami, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza. Słychać było, jak bulgocze płyn, potem zaskrzypiało łóżko, potem rozległy się częste, przerywane dźwięki. Nie od razu domyśliłem się, co to takiego, ale potem dotarło do mnie. Hincus płakał.
Zostawiłem go sam na sam z jego sumieniem i poszedłem do du Barnstockre’a. Stary otworzył mi natychmiast. Był okropnie wzburzony. Nawet nie zaproponował mi, żebym usiadł. Pokój był pełen dymu z cygar.
— Drogi panie inspektorze! — przemówił natychmiast. — Mój szanowny przyjacielu! Czuję się diabelnie niezręcznie, ale sprawy zaszły zbyt daleko. Muszę wyznać panu moje niewinne przestępstwo..
— To pan zamordował Olafa Andvaraforsa? — zażartowałem ponuro.
Du Barnstockre wzdrygnął się i załamał ręce.
— O Boże! Nie! Nigdy w życiu nikogo nawet palcem nie dotknąłem! Quelle ideel Nie! Chcę tylko szczerze wyznać, że regularnie mistyfikowałem publiczność w naszym hotelu… — Przycisnął ręce do piersi, obsypując szlafrok szarym popiołem. — Niech mi pan wierzy, niech mnie pan zrozumie właściwie, to były tylko żarty! To zawodowe przyzwyczajenie! Uwielbiam atmosferę tajemniczości, mistyfikacje, powszechne zdumienie… Bez żadnych złych zamiarów, zapewniam pana! Bezinteresownie…
— Jakie konkretnie żarty ma pan na myśli? — zapytałem sucho. Byłem zły i rozczarowany. Nie sądziłem, że to robota właśnie du Barnstockre’a. Miałem o nim lepsze zdanie.
— No… wszystkie te zabawne historie z cieniem Poległego Alpinisty. No, te pantofle, które ukradłem sam sobie i schowałem pod jego łóżkiem… Żart z prysznicem… I z pana trochę zażartowałem — pamięta pan popiół z fajki? No i takie inne mistyfikacje, już nie pamiętam wszystkich.
— Uświniony stół w moim pokoju to też pana robota? — zapytałem.
— Stół? — Du Barnstockre popatrzył na mnie stropiony, a potem spojrzał na swój stół.
— Tak, stół. Zalał pan klejem stół i zniszczył doszczętnie niebrzydki mebel.
— N-nie — zaprzeczył z przestrachem. — Klejem… stół… Nie, nie, to nie ja, przysięgam panu! — Znowu przycisnął ręce do piersi. — Niechże pan zrozumie, inspektorze, wszystko, co robiłem, było całkowicie niewinne, nikomu nie sprawiło najmniejszej przykrości… Wydawało mi się nawet, że wszystkim to się ogromnie podoba, a nasz drogi gospodarz tak wspaniale mi podgrywał…
— Był w zmowie z panem?
— Ależ nie, co też pan mówi! — Du Barnstockre zamachał rękami. — Chciałem powiedzieć, że on… że mu się to właściwie bardzo podobało, sam też trochę jest mistyfikatorem, zauważył pan? Kiedy przemawia, wie pan, tym swoim szczególnym głosem, i to jego wspaniałe „proszę mi pozwolić pogrążyć się w przeszłości…”
— Rozumiem — powiedziałem. — A ślady w korytarzu? Twarz du Barnstockre’a spoważniała.
— Nie, nie — powiedział. — To nie ja. Ale wiem, o czym pan mówi. Raz je widziałem. Było to jeszcze przed pańskim przyjazdem. Mokre ślady bosych stóp zaczynały się na podeście i prowadziły, co było bardzo dziwne, do pokoju muzeum… Też żart, ale oczywiście nie mój…
— Dobrze — powiedziałem. — Zostawmy to. Jeszcze jedno pytanie. Kartka, którą panu jakoby podrzucono, to również pański żart, o ile dobrze rozumiem?
— Też nie mój — z godnością odpowiedział du Barnstockre. — Przekazując panu tę kartką, opowiadałem najczystszą prawdą.
— Chwileczkę. To znaczy, że wyglądało to tak: Olaf wyszedł, a pan został. Ktoś zapukał do drzwi, pan się odezwał, potem pan się obejrzał i zobaczył pan kartkę na podłodze przy drzwiach. Tak?
— Tak.
— Chwileczkę — powtórzyłem. Do głowy przyszła mi nowa myśl. — A dlaczego właściwie pan, panie du Barnstockre, doszedł do wniosku, że list był przeznaczony dla pana?
— Całkowicie się z panem zgadzam — odparł du Barnstockre. — Przecież ten, kto zapukał, słyszał mój głos, to znaczy wiedział, że jestem w pokoju… Pan mnie rozumie? W każdym razie, kiedy nasz biedny Olaf wrócił, niezwłocznie pokazałem mu kartkę…
— Tak — powiedziałem — i co Olaf? Śmiał się?
— Nie, nie śmiał się. Wie pan, jego poczucie humoru… Przeczytał, wzruszył ramionami i natychmiast powróciliśmy do gry. Olaf był nadal zupełnie spokojny, flegmatyczny i ani razu nie wspomniał o liście… A ja, jak pan już wie, uznałem, że to czyjaś mistyfikacja, i szczerze mówiąc, myślę tak nadal… Wie pan, w wąskim gronie wypoczywających, znudzonych ludzi zawsze znajdzie się człowiek…
— Wiem — odpowiedziałem. — Pan przypuszcza, że ten list rzeczywiście…
— Wszystko jest możliwe.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
— A teraz niech mi pan opowie, co pan robił, poczynając od chwili, kiedy Mosesowie poszli spać.
— Proszę bardzo — powiedział du Barnstockre. — Spodziewałem się tego pytania i specjalnie zrekonstruowałem w pamięci wszystkie moje czynności według następstwa w czasie. Wygląda to tak: kiedy wszyscy się rozeszli, a było to mniej więcej o wpół do dziesiątej…
— Momencik — przerwałem mu. — Mówi pan, że to było o wpół do dziesiątej?
— Tak. Mniej więcej.
— Dobrze. W takim razie niech mi pan najpierw powie coś innego. Kto był w jadalni między wpół do dziewiątej a wpół do dziesiątej?
Du Barnstockre położył na czole dłoń o wąskich białych palcach…
— Hm… To będzie bardziej skomplikowane — powiedział. — Byłem przecież zajęty kartami… No, naturalnie Moses, właściciel… Od czasu do czasu karty zbierała również pani Moses. To przy naszym stoliku… Brane i Olaf tańczyli, a potem… nie, pardon, jeszcze przedtem… Tańczyła pani Moses i Brane… Ale rozumie pan przecież, drogi inspektorze, że nie jestem w stanie ustalić dokładnie, kiedy to było — o wpół do dziewiątej, o dziewiątej… O! Zegar wybił dziewiątą i ja, jak sobie przypominam, spojrzałem na salę i pomyślałem, że bardzo mało już zostało osób. Grała muzyka, sala była pusta, tylko Brane i Olaf tańczyli… Wie pan, to chyba jedyny wyraźny obraz, jaki utrwalił się w mojej pamięci.
— Tak — powiedziałem. — A czy właściciel i pan Moses choć raz wstawali od stolika?
— Nie — odpowiedział du Barnstockre z przekonaniem. — Obaj okazali się zatwardziałymi hazardzistami.
— To znaczy o dziewiątej było tam tylko trzech grających, Brane i Olaf?
— Dokładnie tak. Pamiętam to bardzo dobrze.
— Dobrze. Teraz powróćmy do pana. Tak więc kiedy wszyscy się rozeszli, posiedział pan jeszcze jakiś czas przy stoliku, ćwicząc sztuki z kartami.
– Ćwicząc sztuki? A tak, to zupełnie możliwe. Czasem w zamyśleniu nie kontroluję swoich rąk… to dzieje się poza moją świadomością. Tak. Następnie postanowiłem wypalić cygaro i przyszedłem tu, do swojego numeru. Zapaliłem cygaro, usiadłem w fotelu i muszę panu wyznać, że się zdrzemnąłem. Obudziłem się nagle — przypomniałem sobie, że obiecałem o dziesiątej zagrać rewanżową partię z biednym Olafem. Spojrzałem na zegarek, dokładnej godziny nie pamiętam, ale było niewiele po dziesiątej, i z ulgą pomyślałem sobie, że spóźnię się bardzo nieznacznie. W korytarzu, panie inspektorze, było pusto, to pamiętam. Zapukałem do Olafa — nikt się nie odezwał. Zrozumiałem, że pan Olaf sam zapomniał o rewanżu. Uczciwie poczekałem do jedenastej, czytając tę oto książkę, a o jedenastej położyłem się spać. Ale jest jeszcze coś ciekawego, panie inspektorze. Niedługo przedtem, jak pan i właściciel zaczęliście hałasować i pukać
— w korytarzu, obudziło mnie pukanie do moich drzwi. Otworzyłem, ale nikogo nie było. Położyłem się z powrotem, ale usnąć już nie mogłem.
— Uhm — powiedziałem. — Rozumiem. To znaczy do jedenastej, do chwili, kiedy pan położył się spać, nie zaszło nic ciekawego… nie było żadnego hałasu, żadnego ruchu za drzwiami?
— Nie — powiedział du Barnstockre. — Nic nie słyszałem.
— A gdzie pan był? Tu czy w sypialni?
— Tu. Siedziałem w tym fotelu.
— Uhm — powiedziałem. — I ostatnie pytanie. Czy wczoraj przed obiadem nie rozmawiał pan z Hincusem?
— Z Hincusem?… A, to taki maleńki, żałosny… Sekundę, mój przyjacielu… Ależ tak, oczywiście! Przecież my wszyscy staliśmy przed drzwiami łazienki, pamięta pan? Pan Hincus był bardzo zirytowany oczekiwaniem i ja uspokoiłem go jakąś maleńką sztuczką. Ach, tak, landrynki! Pan Hincus wtedy bardzo zabawnie się stropił. Uwielbiam takie mistyfikacje.
— Później już pan z nim nie rozmawiał?
Du Barnstockre w zamyśleniu złożył wargi w trąbkę.
— Nie — powiedział. — O ile pamiętam, to nie.
— I nie wchodził pan na dach?
— Na dach? Nie. Nie, nie. Nie wchodziłem na dach.
— Dziękuję panu, panie du Barnstockre. Okazał pan pomoc śledztwu. Teraz radzę zażyć jakiś środek nasenny i położyć się spać.
— Spróbuję — skwapliwie zgodził się du Barnstockre.
Życzyłem mu dobrej nocy i wyszedłem. Zamierzałem obudzić latorośl, kiedy nagle zauważyłem, że na końcu korytarza szybko i bezszelestnie zamknęły się uchylone drzwi Simoneta. Niezwłocznie ruszyłem w tamtą stronę.
Wszedłem bez pukania i od razu stało się dla mnie jasne, że postąpiłem słusznie. Przez otwarte drzwi sypialni zobaczyłem, jak smętny figlarz, podskakując na jednej nodze, zdziera z siebie spodnie. Było to tym głupsze, że w obu pomieszczeniach paliło się światło.
— Niech pan się nie wysila, Simonet — powiedziałem ponuro. — I tak nie zdąży pan rozwiązać krawata.
Simonet bezsilnie opadł na łóżko. Szczęka mu latała, a oczy miał wielkie jak filiżanki. Wszedłem do sypialni i stanąłem przed Simonetem, trzymając ręce w kieszeniach. Przez jakiś czas obaj milczeliśmy. Nie powiedziałem ani słowa więcej, tylko patrzyłem na niego, dając mu czas na zrozumienie, że jest zgubiony. A Simonet pod moim spojrzeniem coraz bardziej malał, wtulał głowę w ramiona, a jego smętny nos stawał się coraz smętniejszy. Wreszcie nie wytrzymał.
— Będę mówić tylko w obecności mojego adwokata — oświadczył nadpękniętym głosem.
— Niech pan przestanie, Simonet — powiedziałem z obrzydzeniem. — I to ma być fizyk? Skądże ja tu panu wezmę, u diabła, adwokata?
Simonet złapał mnie nagle za połę marynarki i zaglądając mi w oczy, wychrypiał:
— Niech pan sobie myśli, co pan chce, inspektorze, ale przysięgam — ja jej nie zabiłem.
Teraz na mnie przyszła kolej, żeby usiąść. Poszukałem ręką krzesła, przysunąłem je i usiadłem.
— Niech pan sam pomyśli, dlaczego miałbym to zrobić? — żarliwie przekonywał mnie Simonet. — Przecież trzeba mieć jakiś motyw… Nikt nie zabija ot tak sobie… Oczywiście, są na świecie sadyści, ale to przecież wariaci, a ja… Prawda, lekarze… Ale sam pan rozumie, nerwowe przemęczenie, zmysłowe radości… To przecież zupełnie, zupełnie coś innego! Tym bardziej takie bestialstwo, taki koszmar… Przysięgam panu! Ona była już zupełnie zimna, kiedy ją objąłem!
Na kilka sekund zamknąłem oczy. Tak. W domu był jeszcze jeden trup. Tym razem trup kobiety.
— Przecież pan świetnie wie — gorącym szeptem kontynuował Simonet — że nie popełnia się przestępstwa ot tak… Co prawda Andre Gide pisał… Ale to wszystko tylko tak, gra intelektu… Potrzebny jest motyw… Przecież pan mnie zna, Peter! Niech pan spojrzy na mnie! Czy wyglądam na mordercę?
— Stop — powiedziałem. — Niech pan się zamknie na minutę. Proszę się dobrze zastanowić i opowiedzieć mi wszystko po kolei.
Simonet się nie zastanowił.
— Proszę bardzo — powiedział skwapliwie. — Ale musi mi pan uwierzyć, inspektorze. Wszystko, co panu opowiem, to prawda i tylko prawda. To było tak. Ona i przedtem dawała mi do zrozumienia, tylko że jakoś nie mogłem się zdecydować… Ale tym razem, kiedy pan mnie napompował brandy, postanowiłem zaryzykować. Gdzieś koło jedenastej, kiedy wszyscy już się uspokoili, wyszedłem ze swego pokoju i cichutko poszedłem na dół. Pan i właściciel hotelu gadaliście w salonie o jakichś bzdurach, bodaj o ochronie przyrody, normalne zawracanie głowy. U starego światło już się nie paliło, u niej — również. Ciemno choć oko wykol, ale jednak zauważyłem jej sylwetkę. Siedziała na kozetce na wprost drzwi. Zawołałem cichutko, ona nie odpowiedziała. Wobec tego, sam pan rozumie, usiadłem obok niej, i sam pan rozumie, objąłem ją… Brr! Nawet jej nie zdążyłem pocałować! Ona była zupełnie martwa! Twarda, zimna… Lodowata! Skamieniała jak drzewo! I te wyszczerzone zęby… Nie pamiętam, jak stamtąd wybiegłem. Zdaje się, że wszystkie meble połamałem… Przysięgam panu, inspektorze, niech pan uwierzy uczciwemu człowiekowi, kiedy ją dotknąłem, była już martwa, zimna i sztywna! Poza tym, przecież nie jestem zwierzęciem…
— Niech pan włoży spodnie — powiedziałem cicho z rozpaczą. — Niech pan doprowadzi się do porządku i idzie ze mną.
— Dokąd? — zapytał Simonet ze zgrozą.
— Do więzienia! — ryknąłem. — Do lochu! Do wieży tortur, idioto!
— Już idę — powiedział. — Za sekundę. Po prostu w pierwszej chwili nie zrozumiałem pana, inspektorze.
Zeszliśmy do holu wprost na pytające spojrzenie właściciela hotelu. Alec siedział przy stoliku, na którym leżał ciężki wielostrzałowy winchester. Gestem kazałem mu pozostać na miejscu, a sam z Simonetem skręciłem w stronę apartamentów Mosesów. Lelle, leżący na progu pokoju jednorękiego, nieprzychylnie zawarczał. Simonet dreptał za mną i od czasu do czasu wzdychał spazmatycznie.
Zdecydowanym ruchem pchnąłem drzwi do pani Moses i osłupiałem. W pokoju płonęła stojąca różowa lampa, a na kanapie, naprzeciw drzwi spoczywała w pozie madame de Recamier pani Moses i czytała książkę. Zobaczywszy mnie, ze zdziwieniem uniosła brwi, zresztą natychmiast mile się uśmiechnęła. Simonet za moimi plecami wydał z siebie dziwaczny dźwięk — coś w rodzaju „a-ap!”
— Najmocniej przepraszam — wydusiłem z siebie, z trudem poruszając skołowaciałym językiem. I tak szybko, jak tylko to było możliwe, wycofałem się. Następnie odwróciłem się do Simoneta i z rozkoszą, bez pośpiechu, ująłem go za krawat.
— Przysięgam! — samymi wargami wyszeptał Simonet. Był bliski utraty przytomności. Puściłem go.
— Pan się omylił, Simonet! — powiedziałem sucho. — Idziemy do pana pokoju.
W poprzednim szyku pomaszerowaliśmy do mego pokoju. Ale po drodze rozmyśliłem się i zaprowadziłem go do siebie. Nagle przypomniałem sobie, że nie zamknąłem drzwi na klucz, a tam jest przecież dowód rzeczowy. I nieźle byłoby pokazać go fizykowi.
Kiedy weszliśmy, Simonet rzucił się na mój fotel, na sekundę zasłonił oczy rękami, a potem zaczął się tłuc pięściami po głowie jak rozweselony szympans.
— Jestem uratowany! — bełkotał z kretyńskim uśmiechem. — Hura! Znowu żyję! Nie mam nic do ukrycia! Hura!
Następnie położył dłonie na brzegu stołu, skierował na mnie spojrzenie okrągłych oczu i powiedział szeptem:
— Ale przecież ona była martwa, inspektorze! Przysięgam panu! Była nieżywa i mało tego…
— Zawracanie głowy — powiedziałem zimno. — Po pijanemu pomylił pan drzwi…
— Nie, nie — zaprzeczył Simonet, kręcąc głową. — Byłem pijany, to prawda. Ale to nieczysta sprawa, tu jest coś nie w porządku… Już prędzej mogła to być halucynacja, majaczenie… Może faktycznie coś jest ze mną nie tak, Peter?
— Być może — zgodziłem się.
— Nie wiem, po prostu nie wiem… Przez cały czas nie mogłem oka zmrużyć, to się rozbierałem, to znowu ubierałem… Chciałem uciekać… Szczególnie kiedy usłyszałem, jak wy tam rozmawiacie zduszonymi głosami…
— Gdzie pan był przez ten czas?
— U siebie. Więcej już nie wychodziłem.
— W którym pokoju, konkretnie, pan siedział?
— To w jednym, to w drugim… Mówiąc szczerze, póki pan przesłuchiwał Olafa, próbowałem podsłuchiwać i siedziałem w sypialni… — Oczy znów mu wylazły z orbit. — Niech pan poczeka — powiedział. — Przecież, jeżeli ona żyje… w takim razie skąd to zamieszanie? Co się stało? Ktoś zachorował?
— Proszę odpowiadać na moje pytania — powiedziałem. — Co pan robił potem, kiedy już wyszedłem z sali bilardowej?
Milczał przez chwilą, patrząc na mnie okrągłymi oczami i przygryzając dolną wargę.
— Rozumiem — powiedział. — A więc coś się jednak stało. No dobrze. Co robiłem potem, kiedy pan już wyszedł? Zagrałem sam ze sobą w bilard i wróciłem do siebie. Było już około dziesiątej, a ja wyznaczyłem sobie całe przedsięwzięcie na jedenastą, trzeba było doprowadzić się do porządku, odświeżyć, ogolić, coś tam jeszcze… Tym zajmowałem się mniej więcej do wpół do jedenastej. A potem czekałem, patrzyłem na zegarek, patrzyłem w okno… Resztę pan wie… to byłoby tyle…
— Wrócił pan do siebie około jedenastej. A dokładnie? Przecież wybierał się pan na randkę, więc często musiał pan patrzeć na zegarek.
Simonet cicho zagwizdał.
— Oho! — powiedział. — Mam wrażenie, że to śledztwo według wszelkich zasad. Może jednak powie mi pan, co się stało?
— Zamordowano Olafa — powiedziałem.
— Jak to zamordowano? Przecież pan dopiero przed chwilą był u niego… Słyszałem, jak pan z nim rozmawiał…
— Rozmawiałem nie z nim… Olaf nie żyje. I dlatego niech się pan postara możliwie precyzyjnie odpowiadać na moje pytania. Kiedy pan wrócił do siebie?
Simonet wytarł pokryte potem czoło. Wyglądał bardzo nieszczęśliwie.
— To jakieś szaleństwo — wymamrotał. — Majaczenia wariata… Najpierw tamto, teraz to…
Zastosowałem stary, wypróbowany chwyt. Przenikliwie patrząc na Simoneta, powiedziałem:
— Niech pan przestanie kręcić. Proszę odpowiadać na moje pytania.
Simonet natychmiast poczuł się podejrzany i wszystkie jego emocje jakby ręką odjęło. Przestał myśleć o pani Moses. Przestał myśleć o biednym Olafie. Teraz już myślał wyłącznie o sobie.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał niepewnie. — Co to znaczy „przestać kręcić”?
— To znaczy, że czekam na odpowiedź — wyjaśniłem. — O której wrócił pan do siebie?
Simonet, wcielenie niewinności, wzruszył ramionami.
— Proszę bardzo — powiedział. — To oczywiście śmieszne i zdumiewające w najwyższym stopniu, ale… proszę. Proszę bardzo. Z sali bilardowej wyszedłem za dziesięć dziesiąta. Z dokładnością do plus minus jednej minuty. Spojrzałem na zegarek i zrozumiałem, że czas już na mnie. Była za dziesięć dziesiąta.
— Co pan zrobił, kiedy wrócił pan do siebie?
— Proszę bardzo. Poszedłem do sypialni, rozebrałem się… — Nagle przerwał: — A wie pan, inspektorze… Przecież wiem, o co panu chodzi. Wtedy Olaf jeszcze żył. Zresztą skąd mogę wiedzieć? Może to nie był już Olaf.
— Proszę opowiedzieć wszystko po kolei.
— Tu nie ma co opowiadać po kolei. Za ścianą sypialni przesuwano meble. Głosów sobie nie przypominam. Głosów nie było. Ale coś się tam ruszało. Pamiętam, że pokazałem ścianie język i pomyślałem: tak, blond bestio, ty położysz się spać, a ja pójdę do mojej Olgi… Czy coś w tym rodzaju. Jak z tego wynika, było mniej więcej za pięć dziesiąta. Z dokładnością do trzech minut.
— Tak. Dalej.
— Dalej… Dalej poszedłem do toalety, starannie umyłem się do pasa… Starannie wytarłem włochatym ręcznikiem… Starannie ogoliłem elektryczną maszynką… Starannie ubrałem… — W głosie posępnego figlarza nieustępliwie rosło szyderstwo. Ale dosyć szybko poczuł, że to niezbyt stosowne, i przestał. — Krótko mówiąc, następnym razem spojrzałem na zegarek, kiedy wyszedłem z toalety. Było około wpół do jedenastej. Z dokładnością do dwóch, trzech minut.
— Został pan w sypialni?
— Tak, ubierałem się w sypialni. Ale nic już więcej nie słyszałem. A jeżeli nawet słyszałem, to nie zwróciłem uwagi. Kiedy się ubrałem, usiadłem w fotelu i zacząłem czekać. I stwierdzam pod przysięgą, że po wieczorynce nie widziałem Olafa na oczy.
— Przysięgał pan też, że pani Moses jest martwa — zauważyłem.
— No, tego nie wiem… Ja tego nie rozumiem. Zapewniam pana, Peter.
— Wierzę — powiedziałem. — Teraz proszę mi powiedzieć, kiedy pan ostami raz rozmawiał z Hincusem?
— Hm… Ja z nim chyba w ogóle nigdy nie rozmawiałem. Nie wyobrażam sobie, o czym mógłbym z nim mówić.
— A kiedy pan go widział po raz ostatni? Simonet zmrużył oczy, przypominając sobie.
— Pod łazienką? — powiedział pytająco. — Nie, co też ja mówią! Przecież on jadł obiad razem ze wszystkimi, pan go przyprowadził z dachu… A co się stało?
— Nic szczególnego — odparłem niedbale. — Jeszcze jedno pytanie. Kto, pańskim zdaniem, robił te wszystkie sztuczki z łazienką, z ukradzionymi pantoflami…
— Rozumiem — powiedział Simonet. — Moim zdaniem zaczął du Barnstockre, a później włączył się w to każdy, kto miał ręce i nogi. Właściciel w pierwszej kolejności.
— I pan?
— I ja. To ja zaglądałem w okna pani Moses. Uwielbiam takie numery… — Tu Simonet spróbował zarżeć swoim pozagrobowym śmiechem, ale połapał się i przybrał poważny wyraz twarzy.
— I nic więcej?
— Dlaczego nic? Dzwoniłem na Kaisę z pustych pokoi, urządzałem „odwiedziny topielców”…
— To znaczy…
— To znaczy biegałem boso po korytarzu i zostawiałem mokre ślady. Zamierzałem jeszcze skonstruować niewielkiego upiora, ale jakoś nie mogłem się zebrać.
— Mieliśmy szczęście — powiedziałem sucho. — A zegarek Mosesa to też pańska robota?
— Jaki zegarek Mosesa? Taka złota cebula? Miałem ochotę mu przysunąć.
— Tak — powiedziałem. — Cebula. Pan ją gwizdnął?
— Za kogo mnie pan bierze? — oburzył się Simonet. — Za jakiegoś pajęczarza?
— Nie — odparłem, opanowując się. — Pan zabrał zegarek dla żartu. Zainscenizował pan „odwiedziny złodzieja z Bagdadu”.
— Niech pan posłucha, Peter — powiedział Simonet bardzo poważnie. — Widzę, że z tym zegarkiem coś się stało. Więc oświadczam panu, że go nie ruszałem. Ale widziałem go. Zresztą wszyscy widzieli. Taka wielka cebula, Moses pewnego razu na oczach wszystkich upuścił ją do filiżanki.
— Dobrze. Zostawmy to. Teraz mam do pana pytanie jako do specjalisty. — Położyłem przed nim walizkę Olafa i uniosłem wieko. — Co to może być, pana zdaniem?
Simonet szybko spojrzał na aparat, ostrożnie wyjął go z walizki i pogwizdując przez zęby, starannie go ze wszystkich stron obejrzał. Potem zważył w rękach i równie ostrożnie odłożył z powrotem do walizki.
— To nie z mojej specjalności — powiedział. — Biorąc pod uwagę stopień miniaturyzacji i jakość wykonania, to coś ma przeznaczenie albo wojskowe, albo kosmiczne. Nie wiem. Gdzie pan to znalazł? U Olafa?
— Tak — powiedziałem.
— Pomyśleć tylko! — mruczał Simonet. — U takiego ćwoka… Zresztą pardon. Po jaką cholerę tu są gałki mikrometryczne? No a to są pewnie gniazdka… Bardzo dziwna aparatura… — Simonet spojrzał na mnie. — Jeżeli pan chce, inspektorze, to mogę pokręcić tymi śrubkami i kółkami. Ale niech pan weźmie pod uwagę, że to bardzo niezdrowe zajęcie.
— Nie trzeba — powiedziałem. — Niech pan to odda. — Zamknąłem walizkę.
— Słusznie — poparł mnie Simonet, rozpierając się w fotelu. — Trzeba to dać ekspertom. Nawet nie bardzo wiem, komu… Nawiasem mówiąc, dlaczego pan nie wezwie specjalistów?
Krótko powiedziałem mu o lawinie.
— I tak źle, i tak niedobrze — podsumował niewesoło. — Mogę już iść?
— Tak — powiedziałem. — Niech pan idzie i najlepiej położy się spać.
Simonet wyszedł. Wziąłem walizkę i zastanawiałem się, gdzie ją można schować. Nigdzie nie było można. Przeznaczenie wojskowe albo kosmiczne, pomyślałem. Tylko tego jeszcze właśnie mi brakowało. Morderstwo polityczne, szpiegostwo, dywersja… Tfu, co za nonsens! Gdyby powodem morderstwa była walizka, walizkę by zabrali… Gdzie ją schować? Przypomniałem sobie o sejfie Aleca, wziąłem walizkę pod pachę i zszedłem na dół.
Cenevert siedział, a przed nim na stoliku leżały papiery i stał przedpotopowy arytmometr. Winchester miał w zasięgu ręki — oparty o ścianę.
— Co nowego? — zapytałem.
— Nic specjalnie dobrego — odpowiedział Alec z miną winowajcy. — Musiałem Mosesowi powiedzieć, co się stało.
— Po co?
— Jak nosorożec rwał się do ciebie na górę, ryczał, że nikomu nie pozwoli w nocy włazić do pokoju swojej żony. Zupełnie nie wiedziałem, jak go zatrzymać, i powiedziałem mu, o co chodzi. Uznałem, że wtedy będzie mniej hałasu.
— Niedobrze. Ale to moja wina. A on co?
— A nic. Wybałuszył na mnie ślepia, z pół minuty pomilczał, a potem zaczął się wydzierać, że kogo to ja wprowadziłem do jego pokoju i jak śmiałem… Ledwie się od niego opędziłem.
— No dobrze — powiedziałem. — Słuchaj, Alec. Daj mi klucz od twojego sejfu, schowam tę walizkę, a klucz, musisz wybaczyć, zatrzymam przy sobie. Po drugie, muszę przesłuchać Kaisę. Przyprowadź ją do twojego biura. Po trzecie, strasznie bym się napił kawy.
— Chodźmy — powiedział Alec Cenevert.