123514.fb2
Alistair Crompton był stereotypem i budziło to jego głęboką niechęć. Nie mógł jednak nic na to poradzić. Czy mu się podobało, czy nie, jego osobowość była monolityczna, pragnienia przewidywalne, a obawy oczywiste dla wszystkich. Co gorsza, jego somatotyp dopasował się do osobowości z nieludzką wręcz perfekcją.
Crompton był średniego wzrostu, rażąco szczupły, miał ostry nos i wąskie wargi. Linia włosów cofała mu się coraz dalej od czoła, nosił wypukłe okulary, jego oczy były szkliste, a zarost rzadki. Wyglądał jak urzędnik. I był urzędnikiem.
Spoglądając na niego każdy mógł powiedzieć, że ten człowiek jest przeciętny, małostkowy, ostrożny, nerwowy, purytański, zawzięty, popędliwy, oględny i tłumiący odruchy. Dickens przedstawiłby go zapewne jako osobnika rozsadzanego poczuciem własnej ważności, siedzącego na wysokim stołku i gryzmolącego w księgach handlowych jakiejś staroświeckiej i szacownej firmy. Lekarz z trzynastego wieku widziałby go jako wcielenie jednego z czterech zasadniczych humorów, które rządzą temperamentem człowieka i których istotę można odnaleźć w podstawowych jakościach: ziemi, powietrzu, ogniu i wodzie. W przypadku Cromptona był to Melancholijny Humor Wody, wywołany przez nadmiar zimnego, ponurego, czarnego rozgoryczenia, wskutek czego miał on skłonności do zachowywania się w sposób opryskliwy i zajmowania się wyłącznie sobą.
Ponadto Crompton był triumfem Lombrose`a i Kretschmera, stanowiącą zamkniętą całość ostrzegawczą opowieścią, rzymską przesadą i smutną farsą na temat człowieczeństwa.
Co gorsza, Crompton zdawał sobie sprawę, w pełni i dokładnie, ze swojej cieniutkiej, nieszczęśliwej, przewidywalnej osobowości; zdawał sobie sprawę, był wściekły z tego powodu, a jednocześnie nie mógł nic z tym zrobić, co najwyżej nienawidzić tych mających dobre intencje lekarzy, którzy ją stworzyli.
Wszędzie wokół siebie zazdrosny Crompton widział ludzi, z całą ich cudowną złożonością i sprzecznościami, nieustannie wymykających się poza stereotypy, jakie społeczeństwo usiłowało im narzucić. Zauważał prostytutki, które nie były dobroduszne; sierżantów wojska czujących wstręt do brutalności; bogaczy nigdy nie dających pieniędzy na cele dobroczynne; Irlandczyków nie lubiących się bić; Greków, którzy nigdy nie widzieli okrętu; Francuzów pozbawionych zmysłu logicznego. Większość przedstawicieli rasy ludzkiej zdawała się wieść życie cudownie bogate i nieprzewidywalne, wybuchając nagle pasją lub reagując dziwnym spokojem, mówiąc jedno, a robiąc coś innego, odrzucając swoją przeszłość, pokonując własne ograniczenia, wprawiając w kłopot psychologów i socjologów i wpędzając psychoanalityków w alkoholizm.
Taki splendor był jednak niedostępny Cromptonowi, którego lekarze obdarli ze złożoności dla ratowania jego zdrowia psychicznego.
Crompton, z przeklętą regularnością robota, przez całe życie każdego dnia pracy punktualnie o dziewiątej zasiadał za biurkiem. O piątej starannie odkładał na bok księgi i wracał do wynajętego pokoju. Tan zjadał skromny posiłek, złożony z nieapetycznej zdrowej żywności, układał trzy pasjanse, rozwiązywał jedną krzyżówkę i kładł się spać na wąskim łóżku. W każdy sobotni wieczór oglądał film w kinie, popychany przez wesołych i nieprzewidywalnych nastolatków. Niedziele i dni świąteczne przeznaczał na studiowanie geometrii euklidesowej, ponieważ Crompton wierzył w samodoskonalenie. A raz w miesiącu szedł chyłkiem do kiosku i kupował magazyn pornograficzny. W zaciszu swojego pokoju rozsmakowywał się w jego zawartości, po czym pod wpływem samoobrzydzenia rwał tego obrzydliwego szmatławca na drobne kawałki.
Crompton zdawał sobie, naturalnie, sprawę z tego, że został przekształcony w stereotyp dla własnego dobra. Usiłował nawet przystosować się do tego. Przez jakiś czas utrzymywał kontakty towarzyskie z innymi chudymi jak szczapa, cienkimi na milimetr osobowościami. Ale ci, których spotykał, byli zadowoleni z siebie, samowystarczalni i nie nadający się do życia towarzyskiego z powodu swojej sztywności.
Byli tacy od urodzenia; inaczej niż Crompton, którego lekarze zmienili w wieku lat jedenastu. Wkrótce doszedł więc do wniosku, że podobne do niego osobowości są dla niego nie do zniesienia; a on sam był nie do zniesienia dla wszystkich innych.
Usilnie starał się przełamać dławiące go ograniczenia osobowości. Przez pewien czas myślał o wyemigrowaniu na Wenus lub Marsa, ale nigdy nie podjął kroków, by zrealizować ten pomysł. Zgłosił się do Nowojorskiego Biura Usług Sercowych, które zorganizowało mu randkę. Crompton poszedł na spotkanie ze swoją nieznajomą ukochaną przed kinem Loew`s Jupiter, z goździkiem wpiętym w klapę. Ale o przecznicę przed wyznaczonym miejscem opanował go taki strach, że był zmuszony wrócić do swojego pokoju. Tej nocy wypełnił sześć łamigłówek i ułożył dziewięć pasjansów dla uspokojenia nerwów; ale nawet ta zmiana nie była trwała.
Mimo usilnych prób Crompton nie mógł wyjść poza wąskie ramy swojego charakteru. Jego wściekłość na siebie i na mających dobre intencje lekarzy narastała, a wraz z nią pogłębiała się jego potrzeba transcendencji.
Pozostał mu tylko jeden sposób uzyskania posiadanej przez innych ludzi zdumiewającej różnorodności możliwych zachowań, sprzeczności, namiętności, człowieczeństwa. Crompton pracował więc i czekał, aż wreszcie ukończył trzydzieści pięć lat. Był to minimalny wiek wymagany przez prawo federalne, do uzyskania zgody na reintegrację osobowości.
W dzień po swoich trzydziestych piątych urodzinach Crompton zrezygnował z posady, wyciągnął swoje starannie gromadzone przez siedemnaście lat pracy oszczędności i poszedł na wizytę do swojego lekarza, zdecydowany odzyskać to, czego go niegdyś pozbawiono.
Stary doktor Berrenger zaprowadził Cromptona do gabinetu, w którym udzielał konsultacji, i podsunął mu wygodne krzesło.
— Dawno cię nie widziałem, chłopcze — powiedział. — Jak się masz!
— Okropnie — odparł Crompton.
— A cóż to ci dolega?
— Moja osobowość.
— Och — Doktor bystrym wzrokiem przyglądał się urzędniczej twarzy Cromptona. — Masz uczucie skrępowania?
— Skrępowania to za mało powiedziane oświadczył stanowczo Crompton. — Jestem maszyna, robotem, zerem…
— Daj spokój — przerwał mu doktor Berrenger. — Na pewno nie jest aż tak źle. Przystosowanie się wymaga czasu…
— Mam już siebie powyżej uszu — oświadczył stanowczo Crompton. — Chcę się zreintegrować.
Doktor patrzył na niego z powątpiewaniem.
— Skończyłem trzydzieści pięć lat — dodał Crompton. — I na mocy ustawy federalnej mam do tego prawo.
— Masz — przyznał doktor Berrenger. — Ale jako twój przyjaciel, a także twój lekarz, Alistairze, z całą mocą odradzałbym ci to.
— Dlaczego?
Stary doktor westchnął i zetknął czubki palców, układając je w kształt wieżyczki.
— Byłoby to dla ciebie niebezpieczne. Niezwykle niebezpieczne. Zapewne wręcz zgubne.
— Ale mam jakąś szansę, prawda?
— Znikomo małą.
— W takim razie żądam należnego mi przywileju reintegracji.
Doktor ponownie westchnął, poszedł do swojej kartoteki i wyjął z niej gruby skoroszyt.
— Cóż — powiedział — przejrzę twój przypadek.
Alistar Crompton, syn Lyle’a i Beth Cromptonów z Amundsenville, urodził się w Marie Byrd Land na Antarktydzie. Ojciec był nadzorcą w kopalniach plutonu Scotta, matka pracowała na pół etatu w małej firmie elektronicznej. Wyniki badań stanu zdrowia psychicznego i fizycznego obojga rodziców były zadowalające. Alistair jako niemowlak przejawiał wszelkie oznaki doskonałej adaptacji postnatalnej.
Przez pierwsze dziewięć lat Alistair wydawał się normalny pod każdym względem, z wyjątkiem pewnej skłonności do markotności, co się jednak często zdarza u dzieci. Poza tym był dociekliwy, agresywny, uczuciowy i beztroski, a pod względem inteligencji znacznie przewyższał poziom przeciętny. W dziesiątym roku życia jego skłonność do melancholii znacząco się nasiliła. Bywały dni, że całymi godzinami siedział na krześle, wpatrując się w coś nieokreślonego. Czasami nie reagował na własne imię.
(Tych „przerw w życiorysie” nie uznano za symptomy choroby. Zlekceważono je, uznając za stany zadumy dziecka o rozbudzonej wyobraźni, z których powinien wyrosnąć w stosownym wieku).
Z upływem czasu białe plamy w życiu Alistaira stawały się coraz częstsze i intensywniejsze. Zaczął także miewać napady złego humoru, na które miejscowy lekarz zapisał mu środki uspokajające. Pewnego dnia, w wieku dziesięciu lat i siedmiu miesięcy Alistair uderzył małą dziewczynkę, bez żadnego określonego powodu. Kiedy się rozpłakała, zaczął ją dusić. Następnie, doszedłszy do wniosku, że przekracza to jego siły, złapał podręcznik szkolny, z poważnym zamiarem roztrzaskania jej głowy. Ktoś dorosły zdołał odciagnąć kopiącego i wrzeszczącego Alistaira na bok. Dziewczynka miała wstrząs mózgu i blisko rok leczono ją w szpitalu.
Pytany, co się stało, Alistair twierdził, że on tego nie zrobił. Musiał to być ktoś inny. Upierał się, że nie mógłby nikogo skrzywdzić, a już z pewnością nie tę dziewczynkę, którą bardzo lubił. Dalsze wypytywania odniosły jedynie taki skutek, że wpadł w stan otępienia, który trwał pięć dni.
Jeszcze wtedy stadium choroby było na tyle wczesne, by Alistair kwalifikował się do wyleczenia, gdyby rozpoznano u niego objawy schizofrenii wirusowej. Nawet u bardzo młodych pacjentów choroba ta ustępuje dzięki natychmiastowemu leczeniu.
W umiarkowanych strefach klimatycznych schizofrenia wirusowa jest endemiczna od wieków i co pewien czas wybucha w postaci epidemii, tak jak epidemie tańca świętego Wita w średniowieczu. Immunolodzy ciągle jeszcze nie wynaleźli szczepionki na ten wirus. Dlatego też zwykła technika polega na natychmiastowym — póki schizoidalne osobowości są jeszcze podatne — całkowitym rozdzieleniu jaźni, wyszukaniu i zachowaniu dominującej i integracji pozostałych za pomocą projektora Mikkletona w biernej substancji, jaką jest durier.
Ciała durierów wytwarza się sztucznie; mają one trwałość około czterdziestu lat. Oczywiście nie są one zdolne do rozmnażania się. Ale prawo federalne zezwala na reintegrację jaźni w wieku trzydziestu pięciu lat. Osobowości zaszczepione w durierze mogą zatem, za zgodą dominującej, zostać z powrotem przejęte przez pierwotne ciało i umysł, przy doskonałych rokowaniach co do reintegracji i całkowitej fuzji…
Naturalnie, jeśli rozdzielenie zostało przeprowadzone we właściwym czasie.
Internista w małym, odległym Amundsenville umiał radzić sobie z odmrożeniami, śnieżną ślepotą, rakiem, obsesyjną melancholią i innymi prostymi schorzeniami, typowymi dla Południowej Strefy Wiecznej Zmarzliny. Nie wiedział natomiast nic o chorobach umiarkowanej strefy klimatycznej.
Alistair został zatrzymany w miejskim szpitalu na dwutygodniową obserwację. Przez pierwszy tydzień był ponury, nieśmiały i nieswój, chwilami wybuchając swoją dawną beztroską. W drugim tygodniu zaczął przejawiać uczucie wyraźnego przywiązania do swojej pielęgniarki, która oświadczyła, że chłopiec zachowuje się idealnie i jest jej ulubieńcem. Pod wpływem jej kojącego, ciepłego stosunku Alistair zaczynał zachowywać się tak, jak dawniej.
W trzynastym dniu pobytu w szpitalu Alistair rozciął pielęgniarce twarz kawałkiem szkła ze zbitej szklanki, po czym desperacko usiłował poderżnąć sobie gardło. Został hospitalizowany z powodu obrażeń cielesnych i popadł w stan katalepsji, którą doktor uznał za zwykły szok. Zalecono mu spokój i odpoczynek, co biorąc pod uwagę okoliczności, było terapią najgorszą z możliwych.
Po dwóch tygodniach otępienia, nacechowanego woskową elastycznością katatonii, choroba znalazła się w szczytowym stadium rozwoju. Rodzice oddali Alistaira do wspaniałej kliniki Rivera w Nowym Jorku. Tam jego przypadek został natychmiast prawidłowo rozpoznany jako schizofrenia wirusowa w stadium zaawansowanym.
Alistair, obecnie jedenastoletni, rzadko nawiązywał kontakt ze światem rzeczywistym; zbyt rzadko, by specjaliści mogli to wykorzystać. Był w niemal ciągłym stanie katatonii, jego schizoidalne osobowości nieodwracalnie się utrwaliły, przebywał w swoim własnym, nieosiągalnym świecie mroku, pośród koszmarów, które stały się jego jedynymi towarzyszami. W tak zaawansowanym stadium szansa na udane przeprowadzenie masowego oddzielenia była niewielka. Bez tego jednak Alistair byłby skazany na spędzenie reszty życia w zakładach, nie odzyskując właściwie świadomości, na zawsze uwięziony w surrealistycznych lochach swojego umysłu.
Jego rodzice wybrali to, co uznali za mniejsze zło, i podpisali dokumenty zezwalające lekarzom na przeprowadzenie spóźnionej i desperackiej próby rozdzielenia.