123514.fb2 Humory - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Humory - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

W zamian za to Crompton podjął kilkakrotnie próbę zachwycenia się pięknem. Wspierany i instruowany przez Loomisa chodził na organizowane na statku koncerty, obejrzał obrazy w salonie, a także długo i gorliwie przyglądał się ze stanowiska obserwacyjnego cudownie błyszczącym gwiazdom. Wszystko to wydawało mu się wprawdzie stratą czasu, ale wytrzymał.

Dopiero dziesiątego dnia podróży ich współdziałanie zostało wystawione na poważniejszą próbę. Stało się to za sprawą żony plantatora z Wenus, którą Crompton spotkał na stanowisku obserwacyjnym. Jej mąż był przedstawicielem drugiego pokolenia osadników na Wenus, a ona sama, po leczeniu gruźlicy na Marsie, wracała właśnie do domu.

Była drobna, pełna życia, z błyszczącymi oczami, smukłą figurą i lśniącymi, czarnymi włosami. I znudzona długą podróżą kosmiczną.

Poszli razem do salonu. Po czterech kieliszkach martini Crompton rozluźnił się i z własnej, nieprzymuszonej woli dopuścił do głosu Loomisa. Ten dwukrotnie zatańczył z nieznajomą przy muzyce z gramofonu, po czym wspaniałomyślnie ustąpił pierwszeństwa zdenerwowanemu, spłonionemu, plączącemu krok w tańcu, a jednocześnie niezwykle uradowanemu Cromptonowi. I to Crompton odprowadził ją do stolika, Crompton z nią rozanawiał, Crompton dotknął jej dłoni, a Loomis tylko przyglądał się temu z zadowoleniem.

Około drugiej nad ranem — według czasu obowiązującego na statku — żona plantatora pożegnała się, podając wcześniej w znaczący sposób numer swojego pokoju. Crompton, upojony radością, wrócił tanecznym krokiem na pokład B, do swojej kajuty, i padł na łóżko.

— No i co? — spytał Loomis.

— O co ci chodzi?

— Idziemy. Przecież zupełnie wyraźnie zapraszała.

— Nie było żadnego zaproszenia — odparł zdumiony Crompton.

— Podała numer pokoju — powiedział z naciskiem Loomis. — A to, wziąwszy pod uwagę inne wydarzenia tego wieczoru, stanowi niewątpliwe zaproszenie, niemal nakaz.

— Nie wierzę! — upierał się Crompton.

— Daję ci słowo. Masz pewne, niewielkie doświadczenie w tych sprawach. Było to z całą pewnością zaproszenie. Droga wolna. Ruszaj!

— Nie, nie… — speszył się Crompton. — Nie mógłbym… to znaczy, ja… ja nie potrafiłbym…

— Brak doświadczenia nie jest żadnym usprawiedliwieniem — stwierdził zdecydowanym tonem Loomis. — Zresztą w takich sytuacjach niezwykle pomocna jest natura. Pomyśl tylko o bobrach, szopach, wilkach, tygrysach, myszach i innych stworzeniach, które nie mają nawet setnej części twojej inteligencji; a rewelacyjnie radzą sobie z tym, co dla ciebie starowi powód do zakłopotania. Przecież nie dopuścisz chyba do tego, żeby mysz była lepsza od ciebie!

Crompton wstał, otarł zarumienione czoło, zrobił dwa kroki w stronę drzwi, po czym zawrócił i usiadł na łóżku.

— Wykluczone — oświadczył.

— Ale dlaczego?

— To by było nieetyczne. Ta młoda dama jest mężatką.

— Małżeństwo — tłumaczył cierpliwie Loomis — to instytucja wymyślona przez człowieka. Przedtem istnieli mężczyźni i kobiety, którzy postępowali w określony sposób. Prawa natury zawsze mają pierwszeństwo przed prawodawstwem stworzonym przez ludzi.

— To jest niemoralne — stwierdził Crompton bez szczególnego zapału.

— Ależ wcale nie — zapewniłgo Loomis. — Jesteś nieżonaty, a zatem nie możesz w żaden sposób zostać potępiony za tego typu czyn. To młoda dama jest mężatką i odpowiedzialność spadnie na nią. Ale pamiętaj o tym, że ona jest istotą ludzką, mającą prawo decydować o sobie, a nie jedynie własnością męża. Podjęła decyzję i musimy respektować jej prawo do tego; gdybyśmy postąpili inaczej, poczułaby się obrażona. A teraz o mężu. Nie dowie się o tym, a zatem nie będzie się czuł zraniony. Co więcej — zyska, ponieważ żona, aby mu to zrekompensować, będzie dla niego szczególnie miła. Mąż naturalnie uzna, że ona zachowuje się tak, ponieważ on jest wyjątkowo męski, dzięki czemu zostanie podbudowane jego „ja”. Jak więc widzisz, wszyscy zyskają, a nikt nie straci.

— Czysta sofistyka — stwierdził Crompton ponownie wstając i ruszając w stronę drzwi.

— Zuch chłopak — pochwalił go Loomis.

Crompton uśmiechnął się idiotycznie i otworzył drzwi. Ale właśnie wtedy przyszło mu coś do głowy, w związku z czym zatrzasnął drzwi z powrotem i położył się na łóżku.

— Wykluczone — oświadczył.

— O co ci chodzi tym razem?

— Powody, które mi podałeś, może i są rozsądne. Nic wiem, mam za mało doświadczenia, żeby to ocenić. Ale jednego jestem pewien. Nie będę robił nic z tych rzeczy, gdy ty będziesz mnie obserwował.

— Ale… u licha, ja jestem tobą! Ty jesteś mną! Jesteśmy dwiema częściami jednej osobowości!

— Jeszcze nie jesteśmy — odparł Crompton. — Istniejemy na razie jako odrębne części, dwoje ludzi w jednym ciele. Później, po reintegracji… Ale w obecnej sytuacji moje poczucie przyzwoitości nie pozwala pni zrobić tego, co sugerujesz. To jest nie do pomyślenia! I nie życzę sobie dalszej dyskusji na ten temat.

Po czymś takim Loomis wpadł w furię. W sposób nietypowy dla swojej osobowości zaczął wściekać się, krzyczeć, obrzucać Cromptona wyzwiskami, z których najłagodniejszym było „parszywy tchórz”. Jego gniew spowodował zamieszanie w umyśle Cromptona i odbijał się echem w całym ich wspólnym organizmie. Linie podziału między dwiema osobowościami pogłębiły się; powstały nowe szczeliny i zrodziła się groźba, że nastąpi między nimi rozłam, izolujący oba umysły w sposób identyczny jak u Jekylla i Hyde’a.

Dominująca osobowość Cromptona zdołała przeprowadzić ich przez tę burzę. Ale w pewnej chwili, pod wpływem wściekłości na Loomisa, jego umysł zaczął produkować antydole. Te nie do końca jeszcze poznane małe byty, jak leukocyty we krwi, miały za zadanie usuwać źródło bólu i izolować jakby murem chore miejsca w umyśle.

Loomis cofnął się, spłoszony, kiedy antydole zaczęły budować wokół niego swój „kordon sanitarny”, tłocząc się, zmniejszając jego przestrzeń, wypychając go.

— Crompton! Proszę!

Groziło Loomsowi, że zostanie kompletnie i nieodwracalnie odizolowany, zagubiony na zawsze w jakimś czarnym zakątku umysłu Cromptona. A wraz z nim znikłaby jakakolwiek szansa reintegracji. Ale Cromptonowi udało się odzyskać równowagę na czas. Ustał napływ antydolów, zbudowany przez nie mur rozpłynął się i Loomis, niepewnie, odzyskał swoją pozycję.

Przez pewien czas nie rozmawiali ze sobą. Loomis był w złym humorze i gniewał się przez cały dzień, przysięgając, że nigdy nie wybaczy Cromptonowi jego brutalnego postępku. Ale był przede wszystkim typem zmysłowym, żyjącym daną chwila, zapominającym o przeszłości i niezdolnym do martwienia się o przyszłość. Jego uraza minęła więc szybko, po czym odzyskał humor i stał się czarujący jak zwykle.

Crompton nie zapominał tak łatwo, ale zdawał sobie sprawę ze swoich obowiązków wynikających z faktu, iż był dominującą osobowością. Starał się podtrzymać współpracę, dzięki czemu obie jaźnie wkrótce znowu odnosiły się do siebie z jak największą sympatią.

Za obustronną zgody unikały towarzystwa młodej damy. Reszta podróży upłynęła im szybko i w końcu dotarli na Wenus.

Wylądowali na Satelicie Numer 3, gdzie przeszli odprawę celna, paszportową i zdrowotną. Otrzymali szczepionki przeciw pełzającej gorączce, wenusjańskiej pladze, chorobie Knighta i wielkiemu swędzeniu. Dostali też zasypki, na wypadek gdyby zaatakowała ich zgnilizna bagienna, oraz pastylki zapobiegające sinieniu stóp. W końcu pozwolono im wsiąść do wahadłowca, który dowiózł ich do stacji przeładunkowej w Port New Haarlem.

To miasto, na zachodnim brzegu leniwego Inland Zee, leży w umiarkowanej strefie klimatycznej Wenus. Mimo to było im za gorąco po chłodnym, orzeźwiającym klimacie Marsa. Po raz pierwszy zobaczyli tu rdzennych mieszkańców Wenus na ulicy, a nie w cyrku. Było ich tu mnóstwo. Przeważnie mierzą około stu pięćdziesięciu centymetrów, a ich przypominająca pancerz łuskowy skóra świadczy, że jednym z ich protoplastów była jaszczurka. Po chodnikach poruszają się w pozycji pionowej; ale często, aby uniknąć tłoku, przemieszczają się po pionowych ścianach budynków, przyczepiając się ssawkami w kształcie dysków, w które wyposażone są ich dłonie, stopy, kolana i przedramiona.

Wiele budynków w Port New Haarlem jest pokrytych drutem kolczastym dla ochrony okien, ponieważ ci tubylcy, którzy zostali wyrwani ze swoich plemion, cieszą się złą sławą złodziei, a ich jedyny sport to skrytobójstwo.

Crompton spędził cały dzień w znieście, po czyn poleciał helikopterem do East Marsh, był to bowiem ostatni znany mu adres Stacka. Lot okazał się monotonnym trzepotaniem i furkotaniem w gęstej ławicy chmur, przesłaniających widok na powierzchnię. Radar buczał przenikliwie, wyszukując przemieszczające się strefy inwersji, w których czasami rodziły się przerażające wenusjańskie tornada, tak zwane zicre. Ale w czasie ich podróży wiatry były łagodne i Crompton przespał większą część drogi.

East Marsh to ruchliwy port nad dopływem Inland Zee. Crompton odnalazł przybranych rodziców Stacka, małżeństwo osiemdziesięciolatków, przejawiających już pewne oznaki starości. Powiedzieli mu, że Dan był dużym, krzepkim chłopakiem, bywało że nieco zbyt gwałtownym, ale zawsze kierującym się dobrymi intencjami. Zapewnili go, że ta afera z córką Morrisonów, to nieprawda. Dan z pewnością został fałszywie oskarżony. Nie mógłby zrobić czegoś takiego biednej, bezbronnej dziewczynie.

— Gdzie mógłbym spotkać Dana? — spytał Crompton.

— Ach — westchnął starzec, mrugając załzawionymi oczami. — To pan nie wie, że Dan stąd odszedł? Jakieś dziesięć, może nawet piętnaście lat temu.

— East Marsh było dla niego zbyt nudne — stwierdziła staruszka głosem, w którym dało się wyczuć ślad goryczy. — Pożyczył sobie tę odrobinę pieniędzy, które mieliśmy odłożone na czarną godzinę, i odszedł w środku nocy, kiedy spaliśmy.

— Nic chciał nas kłopotać — szybko wyjaśnił staruszek. — Poszedł szukać swojego szczęścia, ten nasz Dan. I nie zdziwiłbym się, gdyby mu się udało. Miał w sobie zawsze zadatki na prawdziwego mężczyznę.

— A dokąd poszedł? — zapytał Crompton.

— Właściwie, to nic umiem powiedzieć — odparł staruszek. — Nie napisał do nas. Nigdy nie lubił trzymać w ręce pióra. Ale Billy Davies widział go w Ou-Barkar, kiedy pojechał tam ciężarówką z ziemniakami.

— A kiedy to było?

— Pięć, może sześć lat temu — powiedziała staruszka. — Wtedy po raz ostatni mieliśmy wiadomość o Danie. Wenus jest duża, proszę pana.