123514.fb2
— Co Stack zrobił?
— Zamordował.
— Tubylca?
— Gdzie tam — odparł z niesmakiem Tyler. — Kto by sobie zawracał głowę jakimś tubylcem? Stack zabił człowieka, Bartona Firicha. Swojego partnera. Finch jeszcze wprawdzie nie umarł, ale już dogorywa. Stary doktor twierdzi, że nie przeżyje do wieczora, wobec czego to, co zrobił Stack, można uznać za morderstwo. Został postawiony przed sąd złożony z równych mu stanem i uznany winnym zabójstwa Bartona Fincha, złamania nogi Billy’emu Redburnowi, uszkodzenia dwóch żeber Eliemu Talbotowi, zniszczenia baru Moriarty i, ogólnie, naruszenia spokoju. Sędzia — znaczy ja — zarządził powieszenie go jak najszybciej. Czyli dziś popołudniu, gdy tylko chłopaki wrócą z roboty przy nowej tamie.
— Kiedy odbył się proces?
— Dziś rano.
— A zabójstwo?
— Jakieś trzy godziny wcześniej.
— Uwinęliście się — stwierdził Crompton.
— Tu, w Blood Delta, nie traci się czasu — odparł dumnie Tyler.
— Właśnie widzę. Nawet wieszacie człowieka, zanim jego ofiara umrze.
— Powiedziałem ci, że Finch już dogorywa — oświadczył Tyler, a jego oczy zwęziły się. — Uważaj, panie obcy. Nie pozwalaj sobie na krytykowanie wymiaru sprawiedliwości w Blood Delia, bo możesz sobie napytać biedy. Nie potrzebujemy, żeby jacyś przemądrzali prawnicy mówili nam, co jest dobre, a co złe.
— Daj spokój, zostawmy to i uciekajmy stąd — szepnął niespokojnie Loomis do ucha Cromptonowi.
Crompton zignorował tę radę.
— Panie Tyler — zwrócił się do szeryfa. — Dan Stack jest moim przyrodnim bratem.
— To ma pan pecha.
— Byłbym naprawdę wdzięczny, gdybym mógł się z nim zobaczyć. Tylko na pięć minut. Po prostu przekazałbym mu wiadomość od matki.
— Mowy nie ma.
Crompton sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik przybrudzonych banknotów.
— Tylko dwie minuty.
— Hm. Może dałoby się… cholera!
Crompton spojrzał w stronę, w którą utkwiony był wzrok Tylera, i dostrzegł dużą grupę mężczyzn nadchodzących w tumanie kurzu wzbitego na ulicy.
— Chłopaki idą — powiedział Tyler. — Teraz już nie ma szansy, nawet gdybym chciał. Ale możesz popatrzeć, jak będzie wieszany.
Crompton stanął na uboczu. W grupie było przynajmniej pięćdziesięciu mężczyzn, a nadchodzili jeszcze następni. Byli przeważnie szczupli, umięśnieni, twardzi i większość z nich niosła na ramieniu strzelby. Przez chwilę konferowali z szeryfem.
— Nie rób żadnych głupstw — ostrzegł Loomis.
— W ogóle nic nie mogę zrobić — odparł Crompton.
Szeryf Tyler otworzył wrota stodoły. Grupka mężczyzn weszła do środka i po chwili wróciła, ciągnąc jakiegoś człowieka. Crompton nie dostrzegł, jak skazaniec wygląda, bo natychmiast otoczył go tłum.
Szedł za innymi aż do odległego krańca miasteczka, gdzie z solidnego konara jednego z drzew zwisała przygotowana lina.
— Do góry go! — wrzasnął tłum, kiedy dociągnięto skazańca na miejsce.
— Chłopaki! — zawołał stłumionym głosem Dan Stack. — Dajcie mi coś powiedzieć!
— Do diabła z tym — wrzasnął jakiś człowiek. — Do góry go!
— Moje ostatnie słowa! — przenikliwie krzyknął Stack.
Wtedy nagle odezwał się szeryf.
— Dajmy mu powiedzieć, chłopaki. Każdy skazaniec ma takie prawo. No, Stack, zaczynaj, ale żeby to nie trwało długo.
Postawili Stacka na wozie, zarzuciwszy mu pętlę wokół szyi. Kilkanaście rąk trzymało drugi koniec liny. Wreszcie Crompton go zobaczył. Wpatrywał się, zafascynowany, w ten długo szukany segment swojej osobowości.
Dan Stack był rosłym, mocno zbudowanym mężczyzną. Jego grube, głęboko poorane rysy nosiły znamię zaciętości i nienawiści, strachu i skłonności do brutalnych zachowań, ukryty żal i ukryte zło. Miał wydatne, rozszerzające się ku dołowi nozdrza, grube wargi kryjące silne zęby i wąskie, zdradzieckie oczy. Niechlujne czarne kosmyki opadały mu na rozognione czoło, a na zaczerwienionych policzkach miał ciemny, szczeciniasty zarost. Jego twarz zdradzała, jakim jest stereotypem — Cholerycznym Humorem Powietrza, wywołanym nadmiarem żółci, która powoduje, że człowiek łatwo wybucha gniewem i traci przy tym rozsadek.
Stack patrzył w górę, na rozgrzane białe niebo. Powoli spuścił głowę i wtedy zrobiona z brązu proteza na prawej ręce — zaświeciła czerwono w otaczającym ich blasku.
— Chłopaki — odezwał się — zrobiłem dużo złego w swoim ryciu.
— Nam to mówisz? — przerwał mu ktoś.
— Byłem kłamcą i oszustem — krzyknął Stack. — Uderzyłem dziewczynę, którą kochałem, i to uderzyłem ja mocno, chcąc żeby cierpiała. Okradłem własnych rodziców. Wyrzynałem masowo nieszczęsnych tubylców na tej planecie. Chłopaki, nie byłem dobry.
Tłum przyjął śmiechem tę jego ckliwą przemowę.
— Ale chcę, byście wiedzieli — ryknął z całej siły Stack — chcę, byście wiedzieli, że walczyłem z tą swoją grzeszną naturą i usiłowałem ja pokonać. Mocowałem się z tym starym diabłem tkwiącym w mojej duszy i to najlepiej, jak potrafiłem. Wstąpiłem do Straży Obywatelskiej i przez dwa lata byłem jak wszyscy inni. A potem znowu napadł mnie szał i zabiłem.
— Skończyłeś? — spytał szeryf.
— Ale chcę, byście wszyscy wiedzieli o jednym — zaskrzeczał przenikliwie Stack, przewracając gałkami oczu. — Przyznaję się otwarcie do zła, jakie wyrządziłem, przyznaję się dobrowolnie i otwarcie. Ale chłopaki, ja nie zabiłem Bartona Fincha!
— No dobra — przerwał mu szeryf. — Powiedziałeś swoje, a teraz my zrobimy, co do nas należy.
— Posłuchajcie! — krzyknął Stack. — Finch był moim przyjacielem, jedynym, jakiego miałem! Chciałem mu pomóc, potrząsnąłem nim trochę, żeby odzyskał rozum. A kiedy to nie pomogło, zapewne straciłem głowę, rozbiłem bar Moriarty i poturbowałem kilku chłopaków. Ale klnę się na Boga, że nie skrzywdziłem Fincha.
— Skończyłeś już? — spytał szeryf.
Stack otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, po czym zamknął je i kiwnął potakująco głową.
— W porządku, chłopaki — powiedział szeryf. — Do roboty!