123692.fb2 Imperator Legionu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Imperator Legionu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

ROZDZIAŁ VIII

Ludzie wymachujący pochodniami i ciągnący za nimi ich przyjaciele tworzyli najokropniejszą mieszaninę łotrzyków, jaką trybun w życiu widział. Ubrani w krzykliwe, miejskie stroje — workowate tuniki o szerokich, powiewających rękawach oraz spodnie farbowane w rażące oko kolory tęczy — roili się wokół zdyscyplinowanych szeregów Rzymian. Wszyscy z zapałem potrząsali pałkami oraz krótkimi mieczami i wrzeszczeli ile sił w płucach.

Jednak nieważne, kim byli, dopóki wykrzykiwali to, co Skaurus chciał słyszeć: „Gavras Imperatorem!”, „Dać krukom kości Ortaiasa!”, „Do Kamienia Milowego ze Sphrantzesami, żującymi łajno wielbicielami Skotosa!”.

Patrząc na pomoc wzdłuż muru, trybun widział oddziały i kompanie armii Thorisina, które wbiegły przez otwartą na oścież bramę. Namdalajczycy wraz z innymi opuszczali swe stanowiska na linii oblężenia. Skoro Gavras ostatecznie był zwycięzcą, takie wycofanie wyglądało dość głupio.

— Odstępują — powiedział Gajusz Filipus, a Marek przytaknął. Uczucie ulgi, jakie go ogarnęło, było niczym chłodny wiatr. Błogosławił mieszane emocje, które kazały mu zawahać się przed wydaniem swoim ludziom rozkazu wycofania. Nigdy z większą niechęcią nie wzdragał się przed podjęciem decyzji i nigdy z większym zadowoleniem nie patrzył, jak bieg wypadków zdejmuje odpowiedzialność z jego barków.

Helvis będzie rozczarowana, ale zwycięstwo spłaciło wszystkie długi. Pogodzi się z tym — powiedział sobie.

Nowiny z każdym krokiem stawały się coraz dziwaczniejsze, aż w końcu trybun nie miał już pojęcia, w co wierzyć. Ortaias abdykował, znalazł azyl w Najwyższej Świątyni, uciekł z miasta, został obalony, zginął, rozdarto go na siedemset kawałków, by nawet jego duch nigdy nie znalazł spoczynku. Powstanie wybuchło z powodu zamieszek, z powodu zdrady wśród popleczników Ortaiasa lub wściekłości na ekscesy ludzi Outisa Rhavasa, wielkiego hrabiego Draxa czy Khamorthów. Jego przywódcą był Rhavas, Mertikes Zigabenos — którego Skaurus niejasno sobie przypominał jako pomocnika Nephona Khoumnosa — księżniczka-cesarzowa Alypia, patriarcha Balsamon czy wreszcie nikt.

— Wiedzą nie lepiej od nas, co tu się dzieje — stwierdził Gajusz Filipus z pogardą, gdy wysłuchał niezliczonych relacji, wszystkich opowiadanych z głębokim przekonaniem. Równie dobrze można zatkać sobie uszy.

Nie do końca było to prawdą. Wszystkie pogłoski były zgodne przynajmniej w jednym — mimo że reszta Videssos wyśliznęła się Sphrantzesom z rąk, nadal trzymali oni dzielnicę pałacową. W przeciwieństwie do innych, ta wiadomość według Skaurusa nie była pozbawiona sensu. Wiele budowli w kompleksie pałacowym było istnymi fortecami, stanowiącymi doskonałe schronienie dla pokonanej wszędzie frakcji.

Miało to wpływ na decyzję Skaurusa. Srebrna Brama otwierała się na główną drogę stolicy, Ulicę Środkową, która biegła bezpośrednio do pałaców z ledwie jednym zakrętem. Trybun rozkazał trębaczom:

— Sygnał na podwójne tempo! — I przekrzykując ryk rogów dodał: — Naprzód, chłopcy! Długośmy na to czekali! — Legioniści wrzasnęli i ruszyli wyłożoną kamiennymi płytami ulicą tak szybko, że większość awanturników wkrótce została w tyle.

Trybun wspomniał paradę Rzymian na Ulicy Środkowej w dniu ich przybycia do stolicy. Wówczas był to stateczny marsz, a kroczący przed nimi herold wykrzykiwał: „Droga dla mężnych Rzymian, dzielnych obrońców cesarstwa!”. Ulica opustoszała w jednej chwili, jakby dzięki magii. Dzisiaj pieszych ostrzegał jedynie tupot podbitych ćwiekami sandałów na bruku i, Phos był z nimi, okrzyki: „spadajcie!”. Ponieważ było to zawołanie zrozumiałe jedynie dla Rzymian, niejeden z opieszałych został odrzucony w bok, czy po prostu przewrócony i stratowany.

Tak jak owego pierwszego dnia, na chodnikach tłoczyli się gapie; dla niestałej, zblazowanej gawiedzi nawet wojna domowa stawała się rozrywką. Rolnicy i rzemieślnicy, mnisi i studenci, dziwki i złodzieje, tłuści kupcy i owrzodzeni żebracy — wszyscy śpieszyli, by zobaczyć, na jakież to nowe widowisko się zanosi. Niektórzy krzyczeli radośnie, inni miotali przekleństwa na głowy Sphrantzesów, ale większość stała tylko i wytrzeszczała oczy w milczącym rozradowaniu, że ranek przyniósł taką niespodziewaną rozrywkę.

Marek zobaczył, jak jakaś starsza kobieta wskazuje na legionistów, i usłyszał jej skrzek:

— To Gracze, przybyli, by splądrować Videssos! — Posługiwała się miejskim slangiem na określenie Namdalajczyków; nawet ten obraźliwy język nie był wolny od teologii.

Niech diabli wezmą tę niedouczoną wiedźmę — pomyślał Skaurus. Tłum dopiero co się uspokoił; w jednej chwili z powrotem mógł przemienić się w rozszalałą tłuszczę. Na szczęście przywódca ulicznych zabijaków, Arsaber, istny niedźwiedź o potężnych ramionach, nadal maszerował obok legionistów i teraz przyszedł im z pomocą.

— Zamknij się, ty wychudzona stara suko! — ryknął. — To nie są Gracze, to nasi przyjaciele, Rzyniamie, więc nie wchodź im w paradę, zrozumiano?

Odwrócił się do trybuna, szczerząc spróchniałe zęby.

— Wy, Rzyniamie, jesteście w porządku. Pamiętam, jak zeszłego lata zdusiliście zamieszki bez wielkiej przyjemności. — Mówił o rozruchach i ich stłumieniu ze znajomością smakosza rozprawiającego o winach.

Z powodu pomyłki gapowatego herolda na cesarskim przyjęciu, jakie odbyło się tuż po przybyciu Rzymian do Videssos, mieszkańcy miasta w większości nadal przekręcali ich nazwę. Marek doszedł do wniosku, że ta chwila jest raczej mało odpowiednia na poprawianie Arsabera.

— No cóż, dzięki — powiedział.

Plac Stavrakiosa, dzielnica rzemieślników pracujących w miedzi — już pełna stukotu młotków — plac Wołu, cesarski urzędowy gmach z czerwonego granitu, pełniący rolę archiwum i więzienia oraz niezliczone świątynie Phosa, wielkie i małe, przemykały obok, gdy legioniści niczym burza pędzili w kierunku pałaców.

Potem Ulica Środkowa wyszła na plac Palamasa, największe forum w mieście. Skaurus rzucił okiem na Kamień Milowy, kolumnę z takiego samego czerwonego granitu co budowle rządowe. Na pikach u jej podstaw, jak makabryczne owoce, tkwiły głowy. Było ich co najmniej dwadzieścia i prawie wszystkie były świeża, ale terror nie wystarczył, by Sphrantzesowie zdołali utrzymać się na tronie.

Kramy na targowisku były otwarte, ale blokada Thorisina Gavrasa niekorzystnie odbiła się na handlu. Piekarze, sprzedawcy oliwy, rzeźnicy i handlarze wina niewiele mieli na sprzedaż, a to, co mieli, było racjonowane i nadzorowane przez inspektorów rządowych. Jak na ironię, w czasie oblężenia rozkwitł handel towarami zbytkownymi. Niezwykłym powodzeniem cieszyły się klejnoty i szlachetne metale, rzadkie leki, amulety, jedwabie i brokaty. Tego typu rzeczy zawsze można było wymienić na żywność — to znaczy, dopóki ona była.

Na widok ponad tysiąca zbrojnych, wpadających pędem na plac Palamasa, kupcy zaczęli spiesznie upychać w kieszeniach czy sakiewkach najcenniejsze przedmioty. Zmykali na złamanie karku, wywracając w panice kramy.

— Patrzcie, ileż to dobra nam ucieka-mruknął tęsknie Viridoviks.

— Zamknij się — warknął Gajusz Filipus. — Nie podsuwaj chłopcom dodatkowych pomysłów do tych, które już snują się im po głowach. — Swą urzędową laską z klepki beczki po winie walnął w okryte zbroją ramię legionisty, który zaczął zbaczać w stronę targowiska. — Hej, Paterkulusie, walka czeka z tej strony! Poza tym, durniu, łupy będą dużo lepsze w pałacach.

Zadaniem tego oświadczenia było przede wszystkim niedopuszczenie do łamania szyku. Żołnierze, którzy je usłyszeli, aż zamruczeli z pożądliwości.

Przemknęli z tupotem obok wielkiego owalu Amfiteatru, stojącego od południa przy placu Palamasa. Potem znaleźli się w dzielnicy pałaców. Jej eleganckie budynki pooddzielane były od siebie przemyślnie urządzonymi ogrodami, gajami i szerokimi, starannie przystrzyżonymi szmaragdowymi trawnikami.

Jakiś Rzymianin zaklął i rzucił scutum, by lewą rękę zacisnąć na prawym ramieniu. Łucznik, który przyczaił się wysoko na cyprysie, krzyknął z radości i przygotował się do wystrzelenia drugiej strzały. Jego triumf był krótkotrwały. Wielki dwuręczny topór Czerwonego Zeprina przeznaczony był do ścinania głów, nie drzewa, ale muskularny Halogajczyk udowodnił, że jest nie byle jakim drwalem.

Topór uderzył, odskoczył, uderzył jeszcze raz. Wióry sypały się z każdym ciosem. Cyprys zatrząsł się, zakołysał i upadł; wrzask strzelca umilkł nagle, gdy pień zmiażdżył mu kręgosłup.

— Ogrodnicy będą na mnie wściekli — wymruczał Zeprin. Służąc w straży cesarskiej od dawna, uważał kompleks pałacowy za swój dom i biadolił nad zniszczeniem, jakiego dokonał. Jeśli idzie o martwego wroga, nie okazał najmniejszych wyrzutów sumienia.

— Nie masz się co przejmować, drogi Halogajczyku — powiedział sucho Viridoviks. — Będą mieli inne rzeczy na głowie.

Wskazał na barykadę z kłód, połamanych ław i powyrywanych z ulic płyt, która psuła nieskazitelny bezmiar trawnika. Za barykadą kryli się żołnierze, a przed nią leżały ciała — znak, jak daleko dotarł tłum w czasie ataku na pałace.

Prowizoryczne umocnienie mogło wystarczyć do powstrzymania rebeliantów, ale nie regularnego wojska Skaurusa. W dodatku baczniejsze spojrzenie poinformowało trybuna, że obrońcy są nieliczni.

— Szyk bojowy! — rozkazał. Jego ludzie błyskawicznie ustawili się w ordynku, ich podbite ćwiekami caligae darły gładką darń. Trybun odszukał wzrokiem Gajusza Filipusa; skinęli do siebie.

— Naprzód! — krzyknął i Rzymianie rzucili się na barykadę.

Wystrzelono ku nim kilka strzał, ale tylko kilka. Z okrzykami: „Gavras!” i „Thorisin!” Rzymianie doskoczyli do wysokiej po piersi barykady i zaczęli przez nią przełazić. Niektórzy z wojowników po drugiej stronie chwycili za szable i włócznie, ale większość, na widok zdecydowanej postawy przeciwnika, rzuciła się do ucieczki.

— Nie podchodzić za blisko! Pozwólcie im uciec! — ryknął Gajusz Filipus po łacinie, żeby wróg nie zrozumiał. — Pokażą nam, gdzie kryje się reszta!

Komenda była ostrym sprawdzianem rzymskiej karności, gdyż nieprzyjacielskie zawołania bojowe brzmiały nie tylko: „Sphrantzesowie!” i „Ortaias!”, ale również: „Rhavas!”. Starszy centurion robił, co mógł, by utrzymać swoich ludzi w ryzach. Żołnierzy opanowała gorączka bitewna, podsycana dodatkowo przez żądzę zemsty.

Ale rozkaz zrównoważonego Gajusza Filipusa wkrótce dowiódł swej wartości. Wrogowie wycofali się nie do koszar, jak przypuszczał Skaurus, ale między ceremonialnymi budowlami kompleksu pałacowego i obok Sali Dziewiętnastu Tapczanów do samego Wielkiego Dworu, będącego po Najwyższej Świątyni Phosa najwspanialszym gmachem w całym Videssos.

Sala Dziewiętnastu Tapczanów miała ściany z zielonkawego marmuru i podwójne drzwi ze złoconego brązu, które równie dobrze mogłyby strzec twierdzy. Jednakże z powodu tuzina nisko umieszczonych szerokich okien budynek nie nadawał się do stawiania oporu.

Marek żałował, że to samo nie odnosi się do Wielkiego Dworu. Był to sam w sobie mały kompleks, z mieszczącymi biura wielkimi skrzydłami, które tworzyły trzy boki kwadratu. Łucznicy stali na zwieńczonym kopułą dachu głównego budynku; inni, wypatrując celów, zerkali przez okna w skrzydłach. Tutaj okna były nieliczne, małe i wąskie — architekt, który zaprojektował tę przysadzistą budowlę ze złocistego piaskowca, zadbał, by mogła ona również pełnić rolę cytadeli.

— Zeprin! — krzyknął Skaurus.

Halogajczyk pojawił się przed nim, z toporem w potężnych ramionach. Trybun powiedział:

— Skoro już zostałeś drwalem, zetnij mi parę prostych, wysokich drzew na tarany.

— Tarany przeciw Wielkiej Bramie? — W głosie Czerwonego Zeprina zabrzmiało przerażenie.

— Wiem, że brama jest potężna — tłumaczył Marek z najwyższą cierpliwością. — Ale czy myślisz, że te sucze syny wyjdą same?

Po chwili Halogajczyk westchnął i wzruszył ramionami.

— Tak bywa, że robi się to, co trzeba, a nie to, co się chce. — Jego potężne muskuły nabrzmiały pod kolczugą; zaatakował stateczną sosnę z zapamiętaniem, które mówiło coś o jego konsternacji. Rzymianie natychmiast obstąpili grube na półtorej stopy zwalone pnie. Poodcinali gałęzie, a potem dźwignęli zaimprowizowane tarany w górę.

— W porządku, na nich! — zawołał Gajusz Filipus.

Żołnierze niezdarnie ruszyli w kierunku Wielkiej Bramy. Tarczownicy zajęli miejsca po obu stronach, by chronić ich przed ostrzałem. Prowizoryczne tarany oczywiście nie miały uchwytów; Marek miał nadzieję, że wróg, osaczony w Wielkim Dworze, nie miał czasu na przygotowanie czegoś gorszego od łuczników na dachu.

Żołnierze z taranami, strzeżeni przez wzniesione scuta swych towarzyszy, dopadli bramy. Wielka Brama jęknęła w chwili zderzenia jak gdyby z bólem, a kłody wyrwały się z rąk Rzymian. Ludzie przewracali się i jak najszybciej odtaczali na boki, by uniknąć zmiażdżenia przez padające bezładnie pnie. Po chwili pozbierali się, podnieśli tarany i cofnęli, by nabrać rozpędu przed następnym uderzeniem.

Pozostali legioniści rzucili się do walki z paroma tuzinami zwolenników Sphrantzesów, którzy nie zdążyli na czas schronić się wewnątrz Wielkiego Dworu. Po pewnym czasie jedynie Rzymianie zostali na dziedzińcu. Żaden z ludzi Rhavasa nie poprosił o łaskę — przynajmniej pod tym względem doskonale rozumieli swoich przeciwników.

Marek zerknął kątem oka na górne piętra Gmachu Ambasadorów. W oknach włóczyły się głowy obserwujących walkę cudzoziemców. Trybun miał kilku przyjaciół wśród zagranicznych posłów i żywił nadzieję, że są bezpieczni. Pomyślał, że ze swego punktu obserwacyjnego mają lepszy wgląd w poczynania rządu Videssos, niż prawdopodobnie mogliby sobie życzyć.

Łucznicy Rhavasa nie dawali za wygraną. Jeden ze strzelców, zajmujących pozycję wysoko na kopule gmachu, raz za razem trafiał w cel. W pewnej chwili zwinął się wpół, osunął po pomarańczowoczerwonych dachówkach i spadł jak szmaciana kukła na leżący daleko w dole zieleniec.

Odległość i kąt czyniły celny strzał prawie niemożliwym, więc Marek rozejrzał się ciekawie w poszukiwaniu jego autora.

— Dobry strzał! — zawołał. Zobaczył, jak Viridoviks wali po plecach chudego, smagłego mężczyznę. Był to Arigh syn Arghuna, raprezentant Arshaum na videssańskim dworze. Jego pobratymcy, nomadowie, zamieszkiwali stepy za zachód od Khamorthów i wojownik nosił krótki, wzmocniony rogiem łuk człowieka nizin. W czasie gorzkiej nauczki, jaką dali Rzymianom Yezda, Skaurus dowiedział się, jak cudownie daleko i płasko niesie taki łuk; martwy łucznik był tego kolejnym dowodem.

— Czyż nie jest on najwspanialszym kurduplem pod słońcem? — zapiał Viridoviks, znów waląc Arigha po plecach.

Wielki rumiany Celt i chudy czarnowłosy nomada o płaskiej twarzy tworzyli dziwną parę, ale gdy Rzymianie stacjonowali w mieście, często włóczyli się razem. Każdy z nich miał bezpośrednie, nieskomplikowane podejście do życia, które trafiało do przekonania drugiemu, tym bardziej w tej światowej stolicy.

Krótką zadumę trybuna przerwał wrzask dobiegający z Wielkiego Dworu. Śmiertelne przerażenie brzmiące w kobiecym wyciu sprawiło, że włos zjeżył mu się na karku. Rzymianie i ich przeciwnicy byli zahartowani, jednakże i jedni, i drudzy na chwilę, nim znów zajęli się wzajemnym mordowaniem, jakby wrośli w ziemię.

Gdy Marek się otrząsnął, pierwszą myślą, jaka mu się nasunęła, było to, że w oblężonym gmachu może przebywać Alypia Gavra. Jeżeli to ona krzyczała…

— Mocniej, przeklęci! — krzyknął do ludzi przy taranach i schował miecz do pochwy, by samemu złapać pień.

Żołnierze nie potrzebowali zachęty; również w nich krzyk tchnął nową siłę. Rzucili się do przodu. Wielka Brama zadźwięczała niczym potężny dzwon. Skaurus upadł, zdzierając sobie skórę z łokci i kolan, czując, że powietrze uchodzi mu z płuc — prawie tak, jakby sam z rozpędu rzucił się na wrota.

Zerwał się szybko i pobiegł do pnia, nie zauważając nawet wielkiego jak pięść kamienia, który upadł w trawę w miejscu, gdzie przed chwilą leżał. Potem znów było to samo: do tyłu, rozbieg, i jeszcze raz. Szorstka kora raniła nawet najbardziej stwardniałe dłonie.

Dwakroć wyższe od człowieka wypolerowane skrzydła bramy oparły się chwiejnie na belce, która jeszcze je podtrzymywała.

Rozbrzmiał czysty głos Kwintusa Glabrio:

— Jeszcze raz! Ten zapłaci za wszystkie poprzednie!

Tarany uderzyły. Z rozpaczliwym skrzypieniem, jakie wydaje pękająca deska, belka ustąpiła. Wielka Brama stanęła otworem tak gwałtownie, jak trafiona potężnym kopniakiem. Rzymianie wydali okrzyk radości i rzucili się do wnętrza.

Przywitał ich grad strzał, ale Skaurus, spodziewając się tego, ustawił tarczowników przed załogami taranów. Potem zaczęła się dzika walka przy wyłanianej bramie. Mały otwór ograniczał siłę ataku Rzymian, a bandyci Rhavasa bili się z bezlitosną furią ludzi, którzy wiedzą, że nie mają nic do stracenia. Jednakże legioniści byli lepiej uzbrojeni i wyszkoleni; krok po kroku spychali przeciwników w głąb sali.

W trakcie przedzierania się przez Wielką Bramę Marek poczuł konsternację podobną tej, jakiej doznał Czerwony Zeprin, gdy kazał mu przygotować tarany. Płaskorzeźby na skrzydłach były niewiarygodnie piękne. Stanowiły niemą kronikę konkwisty cesarza Stavrakiosa, który kilkaset lat wcześniej podbił leżący daleko na północy Agder. Tutaj cesarscy żołnierze wiedli jeńców, schylone głowy pojmanych kobiet były wstrząsającymi portretami rozpaczy. Nieco wyżej inżynierowie wycinali w zboczu urwiska drogę, która miała służyć armii; kopyto jucznego muła osuwało się z-krawędzi, grożąc zwierzęciu stoczeniem się w przepaść. Na środku bramy Stavrakios prowadził kontratak przeciwko Halogajczykom. U góry przedstawiono Cud Phosa, który objawił się w tym, że w środku zimy gorące słońce stopiło lody na zamarzniętej rzece i barbarzyńcy znaleźli się w potrzasku. Bóg Videssańczyków w pełnym zadumy majestacie wznosił się nad swym narodem wybranym.

Agder był stracony dla cesarstwa już od ośmiu długich stuleci, a teraz rzeźby, które ukazywały jego upadek, same padły ofiarą wojny. Tarany spłaszczyły góry i pomiażdżyły twarze z bezstronną brutalnością. U stóp trybuna leżało maleńkie poskręcane ucho z brązu. Każde wydarzenie pociąga za sobą zmiany — powiedział sobie Marek, ale ta maksyma wcale go nie pocieszyła.

Przepychając się obok jednego z ludzi Rhavasa, ciął go pod pachą, gdzie kolczuga była najsłabsza. Mężczyzna jęknął i wykręcił się, powiększając własną ranę. Gdy upadł, Skaurus zdarł mu z ramienia małą okrągłą tarczę, by zastąpić pozostawione przed gmachem sądu scutum.

Jego oczy potrzebowały kilku sekund, by przystosować się do panującego wewnątrz półmroku. Spodziewał się, że przy wejściu spotka Outisa Rhavasa. Czyżby podły kapitan Ortaiasa Sphrantzesa uciekł? Nie, był tam, przy żelaznym kotle stojącym na samym środku porfirowej posadzki; rozpalanie prymitywnego ogniska na tej doskonałej powierzchni samo w sobie było aktem zbezczeszczenia. Wokół kotła przepychała się bezładnie grupka ludzi; każdy próbował zanurzyć rękaw kaftana we wrzącej miksturze.

Obok leżały rozpłatane zwłoki; nagie, kobiece. Druidzkie rany na mieczu trybuna rozjarzyły się, ale Marek i bez tego wiedział, że ma do czynienia z czarami.

Walka nie była drobiazgowo zaplanowaną, starannie pokierowaną potyczką, z której Gajusz Filipus mógłby być dumny. Rzymianie z konieczności złamali szeregi, by przedrzeć się przez Wielką Bramę; wewnątrz walczyli to jeden na jednego, to trzech przeciw dwóm w szerokim centralnym przejściu i wokół wysokich kolumn z chłonącego światło bazaltu. Nagle spadł baldachim ze złotego i szkarłatnego jedwabiu, omotując garść wojowników swą drogocenną siecią.

Marek wywalczył sobie drogę w kierunku Rhavasa. Poruszał się ostrożnie; nabijane ćwiekami caligae ślizgały się po gładkiej jak szkło posadzce; miał wrażenie, że stąpa po lodzie.

Kiedy jeden z ludzi Rhavasa zatoczył się na niego, obaj ciężko upadli. Zwarli się tak blisko, że Skaurus wyczuwał zapach strachu swego przeciwnika. Nie mógł pchnąć mieczem, broń była za długa. Zaczął walić pięściami w twarz zbója, póki obejmujące go ręce nie rozluźniły uścisku.

Trybun chwiejnie wstał na nogi. Z zewnątrz dobiegły okrzyki. To ludzie Thorisina dotarli wreszcie do pałaców przez labirynt ulic Videssos. Skaurus nie miał czasu, by o nich myśleć. Pojawił się przy nim Outis Rhavas, wieża emaliowanej stali od zamkniętego hełmu po buty z żelaznych kółek.

Większość Videssańczyków była przyzwyczajona do walki z końskiego grzbietu i tym samym wolała szable, ale Rhavas, jak w czasie utarczki przy umocnieniach, zamachnął się ciężkim i długim mieczem. Dzięki jego potężnej budowie była to broń straszliwa; nawet wysokiemu Skaurusowi brakowało kilku cali, by dosięgnąć go własną bronią.

— Szkoda, żeś oskrobał twarz do nagiej skóry — syknął Rhavas głosem pełnym jadu. — To pozbawi mnie przyjemności ogolenia twego trupa.

Trybun nie odpowiedział; orientował się, że złośliwa uwaga ma go jedynie rozwścieczyć i zdekoncentrować. Ich ostrza zderzyły się z trzaskiem. Marek wiedział już, że Outis Rhavas był tyleż zręcznym, co silnym przeciwnikiem. Cios po ciosie zmuszał Rzymianina do ustępowania pola; Skaurus mógł jedynie parować nawałnicę ciosów. W porównaniu ze straconym scutum mała tarcza wydawała się nie bardziej przydatna, niż kobieca poduszeczka do pudrowania.

Ale mimo niezmiernej siły przywódcy, jego ludzie powoli się wycofywali. Walczyli jak bandyci; zagorzale, ale bez żadnego porządku. Chociaż manipuły legionistów musiały się siłą rzeczy rozpaść, długi trening wyćwiczył w żołnierzach świadomość, że stanowią część większej całości. Jak zaciskające się wężowe zwoje, napierali bez chwili przerwy, nie oddając raz zdobytej przewagi.

I dlatego Rhavas został sam, Viridoviks zaś i pół tuzina Rzymian skoczyło na pomoc trybunowi. Nie mogąc dosięgnąć swej ofiary, Rhavas zaklął wściekle, lecz musiał ustąpić. Cofał się, póki nie został jednym z ostatnich obrońców kotła, którego zawartość nadal wrzała i parowała na środku sali.

Mimo zapachu drzewnego dymu Marek wychwycił słodko-mdły smród padliny. Co najmniej dwudziestu żołnierzy Rhavasa już zdążyło umoczyć rękawy w cuchnącym płynie. I nie tylko żołnierzy; rękaw, który właśnie zanurzył się w miksturze, był z purpurowej satyny przetykanej srebrną i złotą nicią.

— Vardanes! — zawołał trybun i starszy Sphrantzes szarpnął się jak ukłuty szpilką. Skaurus rzadko widywał stryja Ortaiasa inaczej, niż w stanie doskonałego opanowania; okrągła, rumiana twarz, okolona schludną czarną brodą, nieczęsto pokazywała coś, czego Sevastos sobie nie życzył. Ale teraz Sphrantzes miał ukradkową, pełną poczucia winy minę człowieka przyłapanego na jakimś wynaturzeniu.

Bitwa przedłużała się. Niektórzy z bandytów Rhavasa nie padali, bez względu na ilość zadawanych im ran. Marek usłyszał obleśne mlaśnięcie wgryzającego się w ciało ostrza oraz warknięcie Gajusza Filipusa.

— Ruń w końcu, bękarcie, ruń!

Jednak przeciwnik starszego centuriona tylko rozdziawił paszczę jak wąż. Skaurus zobaczył żółtawą plamę na rękawie jego kaftana. Mężczyzna uderzył Rzymianina na odlew; był to niezdarny cios, który Gajusz Filipus przyjął na tarczę. Ale zwątpienie zachmurzyło oczy weterana — jak bić się z kimś, kogo nie można zranić?

Te same wątpliwości pojawiały się na twarzach innych Rzymian. Ich przeciwnicy, jak gdyby namaszczeni przekonaniem Rhavasa, że nie można ich zranić stalą, zaczęli podejmować ryzyko, na jakie nie zdobyłby się wojownik przy zdrowych zmysłach; przyjmowali dziesięć ciosów, by zadać choćby jeden. Lżyli legionistów niczym chłopcy drażniący dzikiego psa za wysokim ogrodzeniem. I, co było nieuchronne, zaczęli zbierać swoje krwawe żniwo. Przewaga Rzymian nie była już tak jednoznaczna.

Wysoki, chudy jak szakal i uśmiechnięty złośliwie Videssańczyk starł się z Viridoviksem. Bandyta ujął miecz oburącz i zamachnął się, nie troszcząc o własną obronę. Wielki Gal uskoczył lekko niczym wielki drapieżnik. Jego broń, bliźniacza Skaurusowej, zaśpiewała w powietrzu, a znaki druidów rozjarzyły się złotem.

Stał przecięła ciało, tchawicę i kość. Nim pełne przerażenia zdumienie zdążyło uformować się na twarzy łotra, jego głowa sfrunęła z ramion i zadudniła na posadzce. Bryzgający posoką tułów runął w jej ślady. Kończyny przez chwilę miotały się bezwładnie, jakby niepomne, że są już martwe.

Dzikie triumfalne wycie Viridoviksa odbiło się echem po sali. Gal skoczył do następnego wroga i kolejny opryszek z poplamionym rękawem osunął się na ziemię. Legł, zaciskając w rękach wnętrzności, które celtycki miecz wypruł z niego tak schludnie, jak w czasie anatomicznej demonstracji.

Marek również zaczął polować na poplamione kaftany uświadamiając sobie, że — co zawsze okazywało się prawdą w Videssos — jego galijskie ostrze jest odporne na czary. Jak Viridoviks, pierwszego przeciwnika zabił stosunkowo łatwo. Bandyta, nie wiedząc przeciwko jakiej broni staje, prawie nie dbał o własną ochronę. Sapnął, gdy miecz trybuna znalazł jego serce, potem próbował wciągnąć powietrze, ale zamiast tego zakasłał krwią.

— Kłamca! — wycharczał, osuwając się na podłogę; jego oczy wpijały się w Rhavasa.

Ludzie kapitana zafalowali, ich pewność siebie ulatywała, gdy obserwowali śmierć swoich towarzyszy. Potem Arsaber, uliczny opryszek, powalił jeszcze jednego; jego ciężka pałka zmiażdżyła lewą stronę twarzy przeciwnika.

Gajusz Filipus nie był uczonym, ale w bitwie zauważał wszystko.

— Tylko żelazo nie może ich zranić! — krzyknął do legionistów. Wyrwał pilum jednemu z Rzymian i ujął drzewce jak maczugę. Wrzasnął z zadowolenia, gdy jeden z wojowników Rhavasa zawirował i przewrócił się, a miecz wypadł z jego pozbawionych czucia palców. Marek nie przypuszczał, by ten człowiek miał się jeszcze podnieść. Starszy centurion wyładował cały swój strach przed magią w jednym, niewiarygodnie potężnym ciosie.

— Nie ustępować, wy pozbawione jaj króliki! — ryknął Rhavas.

Dobrze wyszkolony baryton Vardanesa Sphrantzesa zawibrował w uniesieniu:

— Trzymać się! Trzymać!

Ale przez szeregi ich zwolenników przetoczył się ryk strachu — najpierw miecze i włócznie nie zdołały powstrzymać Rzymian, a teraz tak samo zawiodły czary.

Jedna zdesperowana banda wycięła sobie drogę przez legionistów; garść tych, którzy przeżyli, wypadła przez Wielką Bramę, myśląc jedynie o ucieczce. Marek usłyszał ich rozpaczliwe krzyki, gdy pędząc na oślep wpadli na żołnierzy Thorisina Gavrasa. Inni, ze zręcznością zrodzoną z rozpaczy, drąc pazurami materiał, wspinali się po draperiach do ryzykownych kryjówek w okiennych niszach dziesięć stóp nad podłogą. Niektórzy próbowali się poddać, ale niewielu ludzi Skaurusa było skłonnych darować im życie. Kwintus Glabrio niejednego uratował przed natychmiastową śmiercią, ale nie mógł być we wszystkich miejscach naraz.

Outis Rhavas ściął z tyłu jednego z uciekinierów, potem drugiego, we własny sposób zachęcając bandytów do zatrzymania się i podjęcia walki. Ale nawet wtedy, gdy u jego boku pozostali najtwardsi, Rzymianie w końcu odepchnęli go od czarnoksięskiego kotła. Musiał się cofnąć w kierunku cesarskiego tronu.

Marek walczył z jednym z jego zastępców. Człowiek ów był szybki niczym atakująca żmija; dwa razy z rzędu trafił Skaurusa, a złośliwe cięcie tylko o włos minęło oko trybuna. Ale opryszek pośliznął się w wielkiej kałuży krwi, która wypłynęła z zabitej przez jego pana służącej. Zanim zdołał odzyskać równowagę, ostrze Skaurusa rozdarło mu gardło. Upadł na zbezczeszczone zwłoki dziewczyny.

Trybun, ruszając w pościg za ocalałymi, zerknął do żelaznego kociołka, którego Rhavas bronił z taką zaciekłością. Zdrętwiał z przerażenia na widok tego, co zobaczył. We wrzącej, mętnej wodzie pływało martwe niemowlę, delikatne ciałko już zaczynało odpadać od kości. Nie — poprawił się — nawet nie niemowlę; maleństwo było nie większe od dłoni.

Jego oczy przesunęły się na rozcięty brzuch służącej, wróciły z niedowierzaniem na kocioł, i trybunowi zrobiło się niedobrze. Pluł raz za razem, by pozbyć się z ust obrzydliwego smaku, i żałował, że w równie łatwy sposób nie może oczyścić swej pamięci.

Poczuł, jak ogarnia go wewnętrzne zimno. Zmroziła go wiedza, że istnieje gorsze zło od męczeńskiej śmierci Doukitzesa. Kusiło go, by przyjąć wiarę Videssos, bowiem z pewnością pod postacią Outisa Rhavasa chodził po ziemi sam Skotos.

Ta myśl wiodła do następnej i nagle Marka opanowała straszliwa pewność.

— Rhavas! — krzyknął; imię to splugawiło mu język niczym wymioty. Potem rozwiązał anagram, potworny żart, i wykrzyczał drugie imię: — Avshar!

W Wielkim Dworze zapadła cisza; miecze zawisły w powietrzu. Imię Outisa Rhavasa wzbudzało wściekłość i nienawiść, ale książę-czaraoksiężnik z Yezd od wielu lat w serca mieszkańców Videssos wszczepiał zimne przerażenie. Marek spojrzał na szeregi Rhavasa i zobaczył, jak czerwone policzki Vardanesa Sphrantzesa nagle bledną. Arystokrata z przerażeniem zrozumiał, że głównym filarem jego władzy był największy wróg państwa.

Rhavas — nie, Avshar — z odległości trzydziestu dzielących ich stóp złożył trybunowi szyderczy ukłon, będący wyrazem uznania dla jego przenikliwości.

— Bardzo dobrze — zachichotał, a Skaurus zastanowił się, dlaczego od razu nie rozpoznał tego złego i groźnego głosu. — Zdaje się, że jesteś mądrzejszy od tych psów. To dobrze o tobie świadczy.

Po chwili konsternacji legioniści rzucili się ze zdwojoną furią na poplecznika tego, który nazwał się Outisem Rhavasem.

Ludzie, przeciwko którym ruszyli, dziesiątkami zaczęli ciskać miecze na ziemię. Rhavas-bandyta był przywódcą, za którym pociągnęli w nadziei na krew i grabieże, ale tylko nieliczni Videssańczycy chcieliby dobrowolnie służyć Avsharowi.

Jakiś bandyta ze wzniesioną szablą skoczył od tyłu na swego dawnego pana. Ale Avshar odwrócił się z prędkością wilka; jego ciężki miecz rozłupał hełm i czaszkę śmiałka.

— Prawdziwy pies — krzyknął — kąsający pięty pana, za którym podążał! Jest takich więcej?

Ludzie, którzy niegdyś mu służyli, cofnęli się ze strachu. Wszyscy poza garstką, która nadal otaczała go i z radością walczyła dla tego, kogo uważała za wcielenie Skotosa. Byli to najgorsi z bandy, ale wcale nie najsłabsi. Prawie wszyscy nosili kaftany poplamione ochronnym wywarem — żadne skrupuły nie powstrzymywały ich od włożenia rąk do tego ohydnego kotła.

Vardanes Sphrantzes stał niezdecydowany, jak pająk schwytany w sieć większego pająka. Nie uważał się za złego człowieka, jedynie praktycznego, i bał się Avshara tak, jak daleki od doskonałości człowiek może lękać się prawdziwego nikczemnika. Ale Sevastos bardziej od Avshara obawiał się poddania Skaurusowi i, poprzez niego, Thorisinowi Gavra-sowi. Aż za dobrze orientował się, jaki los czeka przegranych w wojnach domowych Videssos. Znał również swoje poczynania, które doprowadziły do wyniesienia jego bratanka na tron, i był pewny, że w oczach zwycięzcy jest już martwy.

Książę-czaraoksiężnik zobaczył wahanie Sphrantzesa i jego głos smagnął go niczym bicz:

— Dalejże, robaku! Jak myślisz, co możesz teraz beze mnie zrobić? — I Vardanes, który czuł tylko pogardę dla żołnierzy, spojrzał raz jeszcze na grzebieniaste hełmy Rzymian, ich ostre miecze i długie włócznie. Wydawało się, że wszystkie ostrza zniżają się wyłącznie ku niemu. Wola go opuściła i uciekł z Avsharem.

Droga, którą wybrali — jedyna, którą mogli wybrać — wiodła w górę wąskich spiralnych schodów. Zaczynały się one tuż na prawo od złoto-szafirowego cesarskiego tronu i nie mogły być częścią pierwotnego projektu sali, bowiem brutalnie wdzierały się w delikatną mozaikę na ścianie. Marek zastanawiał się, jaka to starożytna zdrada spowodowała, że któryś z ostrożnych Imperatorów postawił bezpieczeństwo ponad pięknem.

Gdy nieliczni zwolennicy Avshara dotarli do schodów, legioniści nie mogli już posuwać się w dotychczasowym tempie. Schody były tak wąskie, że jeden człowiek mógł powstrzymać armię, a książę-czarnoksiężnik osobiście szedł w tylnej straży, tworząc jakby korek, który niełatwo było z tej butelki wyciągnąć.

Trybun i Viridoviks atakowali po kolei. Nie tylko prawie dorównywali Avsharowi pod względem wielkości i siły, ale ich broń opierała się jego czarom. Przy każdym ciosie wyryte na ostrzach druidyczne znaki błyskały złotem, odpierając jady zawarte w jego broni.

Legioniści, tłocząc się tuż za plecami swych przywódców, dźgali nad ich głowami w Avshara. Był on chroniony czarem, nie mogli więc go zranić, ale psuli mu pchnięcia i przeszkadzali. Jego ciężki miecz przeciął gładko niejedno drzewce pilum, niemniej jednak Avshar był zmuszony cofać się krok po kroku.

— Walczmy z nim razem, jednocześnie — wydyszał Viridoviks. Marek potrząsnął głową. Schody były tak wąskie, że dwaj walczący ramię w ramię tylko sobie przeszkadzali, ale odmówiłby również wtedy, gdyby miejsca było więcej. Gdy po raz pierwszy jego miecz spotkał się z bronią Gala, obaj aż zawirowali; tylko bogowie wiedzieli, co mogłoby się zdarzyć, gdyby ostrza zetknęły się po raz drugi.

Spiralne schody zatoczyły trzy pełne obroty. Potem potężna sylwetka Avshara zarysowała się na tle jaśniejszym od przygnębiającego mroku klatki schodowej. Książę-czarnoksiężnik cofnął się po pokonaniu najwyższego stopnia, jakby zapraszał ścigających go ludzi do wejścia.

I Marek tak zrobił, aczkolwiek czujnie, spodziewając się podstępu. Pamiętał ucieczkę Avshara z Videssos rok wcześniej; nagle zatrzaskujące się drzwi arsenału na nabrzeżu, trupa sługi czarnoksiężnika mówiącego głosem swego pana; miecze i włócznie, które walczyły, choć nikt nie trzymał ich w rękach. Avshar nigdy nie był bardziej niebezpieczny niż wtedy, gdy pozornie ustępował.

Ostrze trzasnęło we wzniesioną tarczę trybuna, ale dzierżył je nie mag, lecz bandzior, czerwony na twarzy mężczyzna z wielką, tłustą, czarną brodą. Skaurus sparował i skontrował. Sztych był niezdarny, ale długie ostrze i jego zasięg zmusiły przysadzistego przeciwnika do cofnięcia się o krok. Trybun szybko ruszył na górę, z Viridoviksem o stopień za plecami i legionistami tłoczącymi się niżej.

Pomieszczenie ponad salą tronową musiało być prywatną komnatą Imperatora, ustronnym miejscem wypoczynku po ceremonii Wielkiego Dworu. Marek zobaczył sześć czy osiem wyściełanych krzeseł i kanapę. Ludzie Avshara odrzucili sprzęty pod ściany przedstawiające pejzaż morski, by mieć więcej miejsca do walki. Bezceremonialne traktowanie zniszczyło jedno z krzeseł i w powietrzu wirowały szare pióra.

Nawet walcząc z czarnobrodym oprychem, Skaurus zastanawiał się, dlaczego Avshar z taką łatwością oddał schody, dlaczego na chwilę zostawił bitwę swoim stronnikom. Gdzie on jest? Przeciwnik wymachiwał mieczem jak szaleniec, trybun miał więc niewiele czasu na rozglądanie się.

W pewnej chwili pozwolił, by szabla przeniknęła z sykiem obok niego, wszedł w zatoczony przez nią łuk i ciął bandziora po gardle. Tak, Avshar był tutaj, stał przed zamkniętymi drzwiami z Vardanesem Sphrantzesem. Schylając się, mówił coś do Sevastosa, który przecząco potrząsał głową. Wtedy trzasnął go w twarz odzianą w ciężką rękawicę dłonią.

Vardanes, okazujący w chwili upadku wszystkich swych nadziei resztki silnej woli, nadal nie chciał wykonać polecenia czarnoksiężnika. Avshar z zimną premedytacją uderzył go po raz drugi. Marek miał wrażenie, że coś jakby złamało się w dumnym Sevastosie. Biurokrata przez całe życie rządził swoją frakcją bez uciekania się do brutalnej siły, przez rzucanie dumnych żołnierzy Videssos na kolana bez stosowania przemocy. Teraz miał do czynienia z osobą, której, jak odkrył, nie może stawić czoła. Wyciągnął mosiężny klucz zza pasa, przekręcił go w zamku i wsunął się do sąsiedniego pokoju.

Marek zapomniał o nim prawie natychmiast. Walczył opierając się plecami o plecy Yiridoviksa. Wspólnymi siłami oczyścili dość przestrzeni, by mogli wejść legioniści ze schodów. Mimo napływających bez przerwy posiłków, walka była niezwykle zacięta. Zacięta dla mieczy Skaurusa i Celta, bowiem ostrza Rzymian nie mogły zranić ludzi Avshara. Trzeba było tłuc ich drzewcami włóczni i innymi namiastkami maczug albo rozbrajać zręcznym ruchem miecza, a potem rzucać na podłogę i wykańczać gołymi rękami. Bandyci kazali Rzymianom drogo płacić za swe życie.

Cena miała jeszcze wzrosnąć, ale Avshar, jakby uważając, że wszystko stracone, stał na uboczu i przyglądał się, jak jego ludzie giną jeden po drugim. Jedynie wtedy, gdy jakiś legionista podchodził zbyt blisko do strzeżonych przez niego drzwi, jego miecz wyskakiwał w stronę przeciwnika, walcząc z nim ze zwykłą zręcznością i siłą. W szukaniu łatwiejszej ofiary nie było żadnego wstydu, dlatego też w końcu książę-czarnoksiężnik stał przed drzwiami nie niepokojony przez nikogo.

Walcząc z mniej zagorzałymi wrogami, Rzymianie przetoczyliby się przez nich i udali za Vardanesem Sphrantzesem. Ale Avshar był niczym lew zapędzony w matnię; jego fałszywy majestat budził grozę i strach. Pchnij — ponaglił się w myśli Skaurus — i skończ z nim. Ale w oczach Avshara, widocznych przez szczeliny przyłbicy, płonęła taka nienawiść, że trybun nie mógł się ruszyć. Nawet Viridoviks, odporny na zastraszenie, stanął jak wryty.

Zapadła dziwna cisza, przerywana jedynie sapaniem legionistów i jękami rannych. Avshar, nie odwracając się, zabębnił w drzwi. Odziana w żelazo ręka sprawiła, że drzwi aż podskoczyły na zawiasach. Odpowiedziało mu milczenie. Uderzył raz jeszcze, mówiąc:

— Wychodź, głupcze, bo inaczej odsunę się i pozwolę, by cię dopadli.

Nastała kolejna chwila ciszy, ale Avshar zaczął się odsuwać, drzwi otworzyły się i stanął w nich Vardanes Sphrantzes. Sevastos w prawej ręce trzymał sztylet. Lewa z okrutną siłą zaciskała się na nadgarstku młodej dziewczyny, ubranej jedynie w krótką koszulę z przezroczystego złotego jedwabiu, która nie tyle okrywała, ile wręcz akcentowała jej nagość.

Mimo że była wymalowana, jej twarz nie była twarzą pałacowej ladacznicy; widoczna na niej wiedza była innego rodzaju. Jednakże dopiero w chwili, gdy padły słowa spokojnego powitania: — Dobrze, że się spotykamy, Marku Emiliuszu Skaurusie — trybun poznał Alypię Gavrę.

Zaskoczony, uczynił mimowolny ruch w jej stronę. Sztylet Sphrantzesa skoczył do jej szyi. Światło zamigotało na jasnym jak lustro srebrze stali. Sztylecik był jedynie wysadzaną klejnotami zabawką wielmożów, ale mógł sprawić, że życie wyciekłoby z dziewczyny, zanim ktokolwiek zdążyłby coś zrobić. Alypia znieruchomiała pod dotykiem tej zimnej pieszczoty.

Dwa kroki dalej Skaurus również zamarł.

— Puść ją, Vardanesie — nalegał, z bliska przypatrując się Sphrantzesowi. Pulchna twarz Vardanesa była blada, wyjąwszy dwa czerwone place wskazujące, gdzie trafiła ręka Avshara. Z lewego nozdrza spływał na brodę cieniutki strumyczek krwi. Na głowie krzywo tkwił wysadzany perłami diadem, co jak na dandysa, jakim był Sphrantzes, było widomą oznaką klęski. Jego oczy, rozszerzone i wytrzeszczone, były oczami kogoś pochwyconego w pułapkę.

— Puść ją — powtórzył cicho Marek. — Ona nie kupi ci ucieczki, wiesz o tym. — Sevastos potrząsną] głową, ale sztylet opadł. Niewiele; o cal czy dwa.

Avshar zachichotał. Jego wesołość była straszniejsza od skrzeku nienawiści.

— Tak, puść ją, Vardanesie — powiedział. — Puść ją, tak jak wypuściłeś z rąk Videssos. Czerpałeś z niego przyjemność tak samo jak z niej, a potem śliniąc się patrzyłeś, jak wyślizguje ci się z rąk. Oczywiście, puść ją. Jakiż znajdziesz lepszy sposób na zakończenie swego partackiego życie? Byłeś bezwartościowy nawet jako marionetka.

Marek nigdy się nie dowiedział, czy któraś z obelg Avshara okazała się nie do zniesienia, czy też w jakiejś ostatniej kalkulacji Vardanes zadecydował — może i słusznie — że śmierć księcia-czarnoksiężnika może być jedyną monetą, jaką Thorisin Gavras zgodzi się przyjąć w zamian za darowanie życia zdrajcy. Bez względu na to, jakie były powody, Sphrantzes pchnął nagle Alypię w ramiona trybuna, potem zawirował i wbił sztylet w osłoniętą zbroją pierś Avshara.

Cienka stalowa igła była doskonałym narzędziem do przeszycia półpancerza, a w desperackie pchniecie Sphrantzes włożył całą siłę, jaka kryła się w dobrze wykarmionym ciele. Skaurus zawsze uważał, że pod zwałami tłuszczu kryją się niczego sobie muskuły. Teraz jego przypuszczenia potwierdziły się, bowiem kiedy Vardanes cofnął rękę, sztylet pozostał wbity po rękojeść. Ale Avshar nawet się nie skrzywił.

— Ach, Vardanesie — powiedział ze śmiechem, który zabrzmiał niczym brzęk tłuczonego szkła. — Daremne usiłowania do samego końca. Moja magia strzeże cię przed ukąszeniem zimnego żelaza. Czy myślisz, że czyni mniej dla mnie, swego twórcy? Patrz, to powinno być zrobione w ten sposób.

Szybki jak atakujący wąż, złapał Sevastosa, podniósł go w powietrze i cisnął nim o ścianę. Marek usłyszał trzask pękającej czaszki i pomyślał, że odgłos ten do złudzenia przypomina szczęk rozbijanego glinianego garnka. Krew zbryzgała malowane fale; Vardanes był martwy, nim osunął się na podłogę.

Avshar wyciągnął sztylet z piersi i zatknął go za pas.

— Dobrego dnia wszystkim — powiedział z ostatnim szyderczym ukłonem i skoczył do sąsiedniej komnaty.

Jego ucieczka uwolniła Rzymian z paraliżu, w jakim obserwowali dramat minionych paru minut. Rzucili się do drzwi, ale chociaż zaniki były na zewnątrz, nie mogli ich otworzyć. Zaatakowali je mieczami i osłoniętymi ciężką zbroją ramionami, lecz apartament nad salą tronową między innymi pełnił rolę małego fortu i portal nie ustąpił.

Przez ich dudnienie przebił się głos Avshara, przemawiający w jakimś chrapliwym języku, na pewno nie videssańskim. Znów magia — pomyślał Marcus czując, jak strach ściska mu wnętrzności.

— Zeprin! — krzyknął, a potem zaklął, słysząc zamieszanie towarzyszące przedzieraniu się Halogajczyka po zatłoczonych schodach.

Wojownik wpadł zadyszany na górę; jego normalnie czerwona twarz stała się prawie purpurowa. Stanął i obracał głowę, póki nie dostrzegł wysokiego pióropusza z końskiego włosia. Trybun wskazał kciukiem drzwi.

— Po drugiej stronie jest Avshar. On…

Marek miał zamiar ostrzec Halogajczyka, że Avshar odprawia jakieś czary, ale ten nie zwrócił na niego uwagi. Czerwony Zeprin hodował swoją nienawiść i żądzę zemsty od czasu śmierci Mavrikiosa pod Maraghą; teraz obydwa uczucia wybuchły z pełną siłą. Rzucił się na drzwi, rycząc:

— Dokąd teraz uciekniesz, czarnoksiężniku?

Legioniści skoczyli na boki, gdy wielki topór wżarł się w drewno. Dobrze zrobili; ogarnięty szaleńczą furią Halogajczyk nie dbał o zachowanie ostrożności. Drzazgi strzelały pod ciosami jego topora. Żadne drewno, nieważne jak grube czy wzmocnione, nie mogło długo wytrzymać takiego ataku.

Skaurus uświadomił sobie, że jego ręce obejmują mocno Alypię Gavrę; czuł ciepło jej skóry pod cienkim negliżem.

— Wybacz, pani — powiedział. — Proszę.

Narzucił jej na ramiona swą szkarłatną pelerynę.

— Dziękuję — odrzekła i odsunęła się od niego, by otulić się szczelnie okryciem. W jej zielonych oczach rozbłysła wdzięczność, która jednak nie zakryła płonącego w ich głębi bólu. — Poznałam rzeczy dużo gorsze od dotyku przyjaciela — dodała cicho.

Nim Marek zdołał ułożyć stosowną odpowiedź, Zeprin krzyknął z triumfu, gdyż deski i zasuwy poddały się w nierównej walce. Wznosząc wysoko topór, przedarł się przez wyłamane drzwi, za nim zaś pośpieszyli z bronią w pogotowiu Skaurus i Viridoviks. Gajusz Filipus i inni Rzymianie także nie tracili czasu.

Trybun nie dostrzegł, co kryje się za drzwiami ani kiedy Vardanes je otworzył, ani później, gdy uciekał za nie Avshar. Teraz wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Była to komnata żywcem wyjęta z kosztownego burdelu: lustrzany sufit z wypolerowanego brązu, obsceniczne, ale pięknie wykonane ścienne freski, rozrzucone jasne jedwabie, zakładane tylko po to, by je natychmiast zdjąć, miękkie, szerokie łoże z okryciami zapraszająco odrzuconymi na bok.

I gapił się również z innego powodu; tego samego, który zmusił po kilku krokach Zeprina do zatrzymania się w konsternacji — komnata była pusta. Kłykcie Halogajczyka zbielały na stylisku topora. Pałał żądzą mordu, a nie znalazł ofiary. Chrapliwy oddech wyrwał się z jego ust, gdy siłą woli zmuszał ciało do zachowania spokoju.

Oczy Marka skoczyły do okien; wysokich, wąskich szczelin, przez które kot nie mógłby się prześliznąć, z co dopiero człowiek. Viridoviks z trzaskiem schował miecz do pochwy.

— Ten drań zniknął. Znów okpił nas swoją magią — warknął i zaklął po galijsku.

Mimo ssącego uczucia w żołądku, trybun jeszcze nie chciał w to uwierzyć. Rozkazał żołnierzom:

— Przewróćcie tę komnatę do góry nogami. Może mimo wszystko Avshar ukrywa się pod łóżkiem czy w szafie.

Minęli go; jeden podejrzliwy legionista raz po raz wbijał swój gladius w materac myśląc, że może Avshar w jakiś sposób zdołał wleźć do środka.

— Nie, jasne, że to magia — powiedział żałośnie Viridoviks, gdy poszukiwania nie przyniosły rezultatu.

— Zamknij się — uciszył go Marek, ale nie zwrócił większej uwagi na Celta.

Właśnie zauważył złocone kajdany, osadzone w słupkach przy łóżku i pomyślał, że śmierć Vardanesa Sphrantzesa być może była zbyt lekka.

— Magia i magia — powiedział Gajusz Filipus. — Pamiętasz, jak cały bitewny szereg Yezda zniknął na mgnienie oka, nim videssańscy czarnoksiężnicy znaleźli odpowiedni czar? Może ten suczy syn używa tej samej sztuczki.

Trybunowi nie przyszło to na myśl. Chociaż pokładał w tym niewielką nadzieję, rozesłał posłańców po pałacowym kompleksie i pchnął gońca do Najwyższej Świątyni Phosa w poszukiwaniu maga Neposa. Postawił również legionistów, jeden obok drugiego, w wyłamanych drzwiach, mówiąc:

— Jeżeli Avshar uczynił się nie tylko niewidzialnym, ale i niewyczuwalnym, zasługuje na ucieczkę.

— Nie ma mowy — warknął Gajusz Filipus.

Przez wąskie okna doszły ich odgłosy potyczki. Skaurus wyjrzał zaciekawiony, ale pole widzenia było zbyt wąskie; zdołał tylko dostrzec biegnących ludzi. Byli to Videssańczycy, lecz nie potrafił stwierdzić, czy żołnierze Thorisina atakują, czy kontratakują.

Zaniepokojony, postanowił zejść na dół i upewnić się, czy legioniści w razie potrzeby zdołają obronić Wielki Dwór. Byli zdyscyplinowani i powinni automatycznie przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności, ale lepiej sprawdzić. Magia Avshara i walka na schodach mogły spowodować pewne rozprzężenie.

Zostawił strażników przy drzwiach i postawił innych przy schodach. Ich oczy powiedziały mu, że uważają to za absurdalne, ale nie kwestionowali rozkazu; jak Fayard Namdalajczyk, wypełniali rozkazy bez słowa.

Alypia Gavra ruszyła z trybunem po schodach.

— Jesteś tedy świadkiem mej hańby — powiedziała z jak zawsze pozornym spokojem, ale Marek widział, że zaciska pelerynę przy szyi jedną ręką, szarpie za rąbek drugą, próbując okryć się jak najszczelniej.

Wiedział, że chodzi jej o coś więcej niż o pasma żółtego jedwabiu pod peleryną. Przemówił powoli, starannie dobierając słowa:

— To, co nie zbruka serca człowieka, nie może zniszczyć jego życia ani wyrządzić mu najmniejszej krzywdy.

W Rzymie coś takiego byłoby zwykłym stoickim frazesem, ale do Videssańczyków głośniej niż słowa przemawiały uczynki — co w odniesieniu do ludu, widzącego świat jako wojnę między dobrem i złem, było jak najbardziej zrozumiałe. I dlatego Alypia wpatrzyła się bacznie w twarz Marka, podejrzewając szyderstwo. Nie znalazłszy go, wyszeptała:

— Jeżeli kiedykolwiek w to uwierzę, to tylko dzięki tobie wrócę do siebie. A za coś takiego nie wystarczą najgorętsze podziękowania.

Przez resztę drogi na dół księżniczka patrzyła wprost przed siebie. Skaurus studiował szorstkie kamienie klatki schodowej, by ona mogła cieszyć się jak największą prywatnością.

Alypia sapnęła z przerażenia, gdy zeszli do sali tronowej. Komnata nie przypominała już poważnego ceremonialnego Serca Imperium, ale tylko pole bitewne po zakończonej walce. Ciała i połamane meble walały się po polerowanej posadzce, splamionej kałużami krzepnącej krwi. Ranni klęli, jęczeli albo leżeli w milczeniu, w zależności od poniesionych obrażeń. Gorgidas przechodził od jednego do drugiego, udzielając pierwszej pomocy.

Jeden rzut oka wystarczył, by Marek zorientował się, że przy Wielkiej Bramie nie będzie kłopotu. Niezastąpiony jak zawsze Kwintus Glabrio trzymał w pogotowiu podwójny oddział legionistów, gotowych do odparcia ataku. Ale żołnierze byli już rozluźnieni, ich pila wspierały się o ziemię, miecze spoczywały w pochwach. Młodszy centurion pomachał do swego dowódcy.

— Wszystko pod kontrolą! — zawołał, a Skaurus w odpowiedzi skinął głową.

Przeklęty kocioł Avshara nadal parował na środku sali, chociaż ogień pod nim już wygasł. Trybun chciał przeprowadzić Alypię jak najszybciej, ale ona znieruchomiała na widok rozczłonkowanego ciała.

— Och, moja biedna, droga Kalline — wyszeptała, kreśląc na piersiach okrągły znak słońca Phosa. — Tego się obawiałam, gdy usłyszałam twój krzyk. Wiec taka spotkała cię nagroda za wierność swej pani?

Jakoś zdołała zachować niewzruszony wyraz twarzy, ale dwie łzy spłynęły po jej policzkach. Potem jej oczy wywróciły się i dziewczyna osunęła się na posadzkę. Wstrząsające wydarzenia dnia w końcu złamały jej silnego ducha. Pożyczona peleryna rozchyliła się przy upadku, odsłaniając prawie nagie ciało.

— Jedna z ladacznic Vardanesa, co? — zapytał jakiś Rzymianin, łypiąc lubieżnie okiem. — Może widziałem ładniejsze, ale na piersi Wenus, nie miałbym nic przeciwko, gdyby te długie nogi owinęły się wokół mego ciała.

— To Alypia Gavra, bratanica Thorisina, zamknij więc swój plugawy pysk — zgrzytnął Skaurus.

Legionista cofnął się o krok ze strachu, potem skoczył, by znaleźć sobie gdzie indziej jakieś inne zajęcie. Marek przyglądał się jego odejściu, zaskoczony własną furią. Przecież żołnierz doszedł do jak najbardziej naturalnego wniosku.

Na zawołanie trybuna przybiegł Gorgidas, by obejrzeć Alypię. Ułożył ją w wygodnej pozycji, a potem okrył peleryną Skaurusa. Wstał i ruszył w stronę następnego rannego legionisty.

— Nie zamierzasz zrobić nic więcej? — zapytał Marek.

— Co proponujesz? — zapytał Gorgidas. — Prawdopodobnie mógłbym ją obudzić, ale to nie przyniosłoby jej nic dobrego. Z tego, co widzę, biedna dziewczyna przeżyła tyle, że starczyłoby na obdzielenie sześciu ludzi. Winisz ją, że zemdlała? Właśnie tego potrzebuje. Odpoczynek jest najlepszym lekarstwem, jakie zna ciało, i byłbym przeklęty, gdybym temu przeszkadzał.

— No cóż, zapewne masz rację — powiedział uprzejmie Skaurus, przypominając sobie po raz setny, jak drażliwy staje się Grek wówczas, gdy ktoś kwestionuje jego medyczne decyzje.

Alypia drżała i mruczała do siebie, gdy za jednym z posłańców Marka wpadł do sali tronowej Nepos. Mimo żałosnego biadolenia nad zniszczoną Wielką Bramą, tłusty kapłan był w doskonałym nastroju. Nie zatrzymując się wznosił ręce w geście błogosławieństwa. Rzymianie w większości ignorowali go, ale niektórzy z legionistów przeszli na nową wiarę i czcili Phosa; oni i służący z nimi Videssańczycy kłaniali się przechodzącemu Neposowi.

Kapłan dostrzegł Skaurusa, skinął mu głową na powitanie i zbliżając się uśmiechnął się szeroko. Ale był mniej niż w połowie drogi do trybuna, gdy nagle zatoczył się jak pod wpływem fizycznego ciosu.

— Niech Phos ma litość — wyszeptał. — Co tu się działo? — Znów ruszył, ale wolniej. Markowi przyszedł na myśl człowiek zmagający się z wichurą.

Nepos zajrzał do kotła z okrzykiem głębszej odrazy niż wstręt Skaurusa. Trybun widział jedynie odrażającą rozpustę tortury, ale Nepos, jako kapłan i mag, zrozumiał siłę czaru, jaki ona wyzwalała, i wzdrygnął się z przerażenia.

— Dobrze zrobiłeś, wzywając mnie — powiedział, najwyraźniej biorąc się w garść. — To, że Sphrantzesowie wystąpili przeciwko nam, jest jedną rzeczą, ale to… to… — Przerwał, bo brakło mu słów. — Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mogą tak nisko upaść. Ortaias Sphrantzes, na ile go znam, jest tylko głupim młodym człowiekiem, podczas gdy Vardanes…

— Leży martwy na górze — dokończył za niego Skaurus. Nepos spojrzał na trybuna, który ciągnął: — Rozprawiliśmy się z czarami, ale czarnoksiężnik… — Pokrótce opowiedział, co zaszło. — Być może oblegamy go na górze — skończył.

— Avshar w pułapce? W pułapce? — wybuchnął Nepos, gdy słowa trybuna w pełni doń dotarły. — Dlaczego zatem tracimy czas na gadanie?

— Być może — powtórzył z naciskiem Marek, ale kapłan już nie słuchał. Odwrócił się i pobiegł ku schodom, a jego błękitna szata plątała mu się wokół kostek. Marek usłyszał najpierw sandały klapiące na schodach, a potem jak Nepos zderzył się ze schodzącym Rzymianinem.

— Z drogi, ty niedołęgo, ty wyliniała fujaro! — krzyknął Nepos tenorem skrzeczącym z podniecenia.

Rozległo się szuranie, gdy on i żołnierz mijali się na ciasnych schodach, potem kapłan znów pomknął na górę.

Kiedy legionista pojawił się na dole, nadal potrząsał głową.

— A tego co ugryzło? — zapytał płaczliwie, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Alypia Gavra otworzyła oczy. Nepos prawie na nią nie spojrzał; ohydne czary Avshara i słowa Skaurusa, że książę-czarnoksiężnik może być nadal osiągalny, wypędziły z jego myśli takie drobiazgi jak bratanica cesarza.

Księżniczka usiadła powoli i ostrożnie. Marek był gotów ją podtrzymać, ale ruchem ręki odmówiła pomocy. Choć nadal była bardzo blada, jej usta skrzywiły się z irytacji.

— Miałam o sobie lepsze zdanie — powiedziała.

— To nie ma znaczenia — odpowiedział trybun. — Ważne, że jesteś bezpieczna i miasto jest w rękach Thorisina.

Tak jest naprawdę — pomyślał raczej z oszołomieniem. Wcześniej był zbyt pochłonięty walką i dopiero teraz zdał sobie sprawę ze zwycięstwa. Ogarnęło go podniecenie.

— Och tak, jestem doskonale bezpieczna. — W głosie Alypii brzmiał zmęczony, cyniczny ton, którego Marek nie słyszał wcześniej. — Mój stryj bez wątpienia powita mnie z otwartymi ramionami. Mnie, żonę swego rywala Autokratora i zabawkę… — Przerwała, nie chcąc nawet wypowiadać tej myśli.

— Wszyscy wiemy, że zostałaś zmuszona do zawarcia tego małżeństwa — powiedział zdecydowanie Skaurus.

Alypia zdobyła się na nikły uśmiech, ale bardziej z powodu jego zapalczywości niż słów. Część uniesienia trybuna przygasła. Niepokój Alypii miał nieprzyjemny wydźwięk prawdy.

Rozproszył go odgłos schodzącego z góry Neposa. Nietrudno było rozpoznać kapłana po krokach; jego sandały klapały, a nie stukały jak podkute obuwie Rzymian. Łatwo było również odgadnąć jego nastrój, bowiem kroki były powolne i ciężkie, niepodobne do podnieconego tupotu, z jakim mknął na górę.

Pierwszy rzut oka potwierdził obawy trybuna; światło zniknęło z oczu kapłana, ramiona zaś opadły, jak gdyby dźwigał na nich ciężar świata.

— Zniknął? — zapytał retorycznie Marek.

— Zniknął! — powtórzył jak echo Nepos. — Smród magii będzie snuł się przez wiele dni, ale jej autor uciekł, by dręczyć nas dalej. Niech Skotos zaciągnie go wprost do piekła! Czy jego siła nią ma granic?! Czar teleportacji znany jest w naszej Akademii, ale wymaga długich przygotowań i nie pozwala rzucającemu zabrać ze sobą niczego. Jednakże Avshar rzucił go w ciągu kilku sekund i zniknął razem ze zbroją, mieczem i wszystkim innym. Może Phos sprawi, że w pośpiechu pomylił się i pojawił w sercu wulkanu albo na otwartym morzu, gdzie zatonął pod ciężarem swej zbroi.

Ale beznadziejny ton kapłana dawał do zrozumienia, jak mało to było prawdopodobne. Skaurus też nie mógł wyobrazić sobie tak prostego końca Avshara. Był pewien, że książę-czarnoksiężnik udał się tam, gdzie chciał i nigdzie indziej — bez względu na to, jakie miejsce podsunęła mu jego przesycona jadem imaginacja. I ta myśl sprawiła, że w ustach trybuna smak triumfu stał się gorzki.