123781.fb2
— Trzymajcie się blisko siebie. Licho nie śpi!
Niedługo zmuszeni byli iść trzymając jeden drugiego za ramiona z pistoletami gotowymi do strzału, na próżno starając się przebić wzrokiem nieprzeniknioną mgłę.
— Herrera?
— No?
— Pewien jesteś, że dobrze idziemy?
— Jasne. Sprawdziłem kierunek na kompasie, jak tylko mgła zaczęła opadać.
— A co jak kompas jest zepsuty?
— Nie gadaj głupstw.
Stąpali ostrożnie, omijając leżące gęsto głazy.
— To nie rakieta? — zapytał Paxton.
— Nie, jeszcze za wcześnie — rzekł Herrera.
Stellman potknął się o jakiś kamień i upuścił pistolet. Podniósł go i jął macać przed sobą, ażeby odszukać ramie Herrery. Natrafił na nie i ruszył dalej.
— To już gdzieś tutaj — powiedział Herrera.
— No, nareszcie — rzekł Paxton. — Mam zupełnie dość tego.
— Pewnie czeka na ciebie koło rakiety ta twoja ślicznotka, co?
— Zamknij się, dobrze?
— Dobrze — ustąpił Herrera. — Słuchaj, Stellman. Lepiej weź mnie z powrotem za ramię. Jeszcze tylko tego brakuje, żebyśmy się pogubili.
— Przecież cię trzymam — odpowiedział Stellman.
— Jak to trzymasz?
— Mówię ci, że trzymam!
— Słuchaj, ja chyba jeszcze wiem, czy mnie kto trzyma za ramię, czy nie.
— To może ja ciebie trzymam, Paxton?
— Nie — odrzekł Paxton.
— To niedobrze — powiedział Stellman powoli. — To bardzo niedobrze.
— Dlaczego?
— Bo ja jednak trzymam kogoś za ramię.
— Schyl się! — wrzasnął Herrera. — Szybko, schyl się, żebym mógł strzelać!
Ale już było za późno. W powietrzu rozszedł się jakiś słodkawokwaśny zapach. Stellman i Paxton wciągnęli go w płuca i zwalili się z nóg. Herrera na oślep rzucił się przed siebie, starając się powstrzymać oddech. Potknął się o jakiś kamień, upadł, chciał się podnieść… Ale świat pociemniał mu w oczach…
Teraz mgła rozstąpiła się nagle. Ukazała się samotna i postać Droga, z uśmiechem tryumfu na wargach. Wyciągnąwszy z pochwy nóż o długim ostrzu, Drog pochylił się nad najbliższym mirakiem.
Rakieta wystrzeliła w kierunku Ziemi z impetem, który groził natychmiastowym przepaleniem wszystkich urządzeń przyśpieszających. Herrera, pochylony nad sterami, odzyskał po chwili panowanie nad sobą i zmniejszył szybkość. Jego smagła twarz wciąż jeszcze była popielata, a dłonie drżały na sterach.
Z kabiny wyszedł Stellman i osunął się bezwładnie — na fotel drugiego pilota.
— Co z Paxtonem? — spytał Herrera.
— Uśpiłem go droną — powiedział Stellman. — Nic mu nie będzie.
— Mimo wszystko równy facet — rzekł Herrera.
— Myślę, że to tylko szok — uzupełnił Stellman. — Jak się obudzi, dam mu do liczenia diamenty. To go od razu powinno uzdrowić.
Herrera wyszczerzył zęby. Jego policzki zaczynały odzyskiwać normalną barwę.
— Teraz, jak to wszystko się dobrze skończyło, sam bym się chętnie zajął na jakiś czas liczeniem diamentów — powiedział. Jego pociągła twarz nagle przybrała poważny wyraz. — Powiedz sam, kto mógł się czegoś takiego spodziewać? Ja tam w dalszym ciągu nic nie kapuję!
Planetarny Zlot Harcerski był wspaniałą imprezą. Zastęp Szybujących Sokołów odegrał krótką pantomimę pokazującą, w jaki sposób w epoce kolonizacji karczowano powierzchnię planety. Mężne Bizony wystąpiły w pełnym rynsztunku kolonizatorów.
A na czele Zastępu Rozjuszonych Miraków kroczył Drog z naszywkami promowanego harcerza i połyskliwym krzyżem zasługi na piersi. Niósł proporczyk zastępu — jeszcze jedno wyróżnienie — i na jego widok wybuchały owacje.
Bowiem na drzewcu powiewała dumnie charakterystyczna gruba skóra dorodnego miraka, błyskając wesoło w słońcu swoimi zasuwaczami, guzikami, rurkami, zegarami i kaburami.