123877.fb2
Skopiuje je.
Tymczasem sygnał sprawił, że usta same mi się otworzyły zaczęły automatycznie mówić.
— Czy pan też maluje, panie Glescu? — spytałem niewinnie. Wiedziałem, że to będzie dobre otwarcie.
— Ależ nie! Chciałem oczywiście zostać artystą, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem — przypuszczam, że każdy krytyk w ten sposób zaczyna — i nawet sam popełniłem kilka bohomazów. Ale były fatalne, naprawdę fatalne! Okazało się, że dużo łatwiej jest pisać o obrazach, niż malowaćje samemu. A gdy tylko przeczytałem życiorys Morniela Mathawaya, wiedziałem, że odkryłem swoje przeznaczenie. Nie tylko wczuwałem się w nastrój jego obrazów, ale zdawało mi się, że jest kimś, kogo mógłbym poznać i polubić. I to właśnie nie daje mi spokoju. Jest taki inny od tego, co sobie o nim wyobrażałem.
— Z pewnością — przytaknąłem.
— Rzecz jasna historia ma to do siebie, że każdej postaci przydaje pewną otoczkę. I widzę kilka cech w jego osobowości, które kilka wieków ubrązowiania mogło… ale nie powinienem tak mówić przy panu, panie Dantziger. Jest pan jego przyjacielem.
— Na ile może on kogoś na tym świecie nazwać swoim przyjacielem — wyjaśniłem mu — czyli nie za bardzo.
I cały czas intensywnie myślałem. Ale im więcej myślałem, tym mniej rozumiałem. Co za paradoks. Jak Morniel Mathaway mógł stać się sławny za pięćset lat, skoro malował obrazy, które po raz pierwszy zobaczył w książce wydanej dopiero za pięćset lat? Kto te obrazy namalował? Morniel Mathaway? Tak twierdziła książka, a z jej pomocą na pewno da radę je namalować. Ale będzie kopiować je z tej książki. Więc kto namalował oryginalne obrazy?
Pan Glescu spojrzał z niepokojem na swój palec.
— Kończy mi się czas — praktycznie nic już nie zostało!
Popędził schodami na górę, a ja za nim. Kiedy wpadliśmy do pracowni, nastawiałem się na kłótnię z powodu książki. Nie byłem tym uszczęśliwiony, bo polubiłem tego pana Glescu.
Książki rzeczywiście nie było, łóżko było puste. I jeszcze dwóch rzeczy brakowało: wehikułu czasu i Morniela Mathawaya.
— Powrócił nim — wydyszał pan Glescu. — Zostawił mnie tutaj! Musiał się zorientować, że gdy się wejdzie do środka i zamknie drzwi, wehikuł sam wraca!
— Tak, ma talent do myślenia — rzekłem kwaśno. Tego nie wziąłem pod uwagę. W czymś takim bym mu nie pomógł. — I pewnie wymyśli bardzo sensowną historyjkę, którą opowie ludziom z pańskiego czasu, żeby wyjaśnić, jak to się stało. Po co miał wytężać głowę w dwudziestym wieku, skoro może być wybitną sławą, czczonym bohaterem w wieku dwudziestym piątym?
— A co będzie, jeśli poproszą go, żeby namalował choć jeden obraz?
— Pewnie im powie, że ukończył swoje dzieła i uważa, że nie jest w stanie dołożyć do nich niczego ważnego. Bez wątpienia skończy na katedrze, gdzie będzie wygłaszał wyłady o samym sobie. Nie martw się, da sobie radę. To o ciebie się martwię. Utknąłeś tutaj. Czy to możliwe, że wyślą ekipę ratowniczą?
Pan Glescu potrząsnął żałośnie głową.
— Każdy naukowiec, który zdobywa tę nagrodę, musi podpisać oświadczenie, że przyjmuje odpowiedzialność na siebie, na wypadek, gdyby nie wrócił. Wehikułu można użyć tylko raz na pięćdziesiąt lat, a w tym czasie już jakiś inny profesor zwycięży i przydzielą mu prawo ujrzenia na własne oczy sztrumu Bastylii, narodzin Buddy czy czegoś takiego. Nie, ja tu utknąłem, jak to pan określił. Czy bardzo ciężko jest żyć w waszych czasach?
Poklepałem go po ramieniu. Miałem wobec niego poczucie winy.
— Nie, nie tak strasznie. Oczywiście, będzie panu potrzebna książeczka ubezpieczeniowa, a nie wiem, jak się ją wyrabia w pańskim wieku. I możliwe — choć nie wiem na pewno — że FBI albo urząd imigracyjny będzie chciał pana przesłuchać, bo jest pan jakby nielegalnym imigrantem.
— Och!… — przeraził się. — To rzeczywiście fatalnie!
I wtedy wpadło mi to do głowy.
— Niekoniecznie. Coś panu powiem. Morniel ma książeczkę ubezpieczeniową, kilka lat temu pracował. A w szufladzie biurka trzyma metrykę urodzenia wraz z innymi dokumentami. Czemu nie miałby pan po prostu przyjąć jego nazwiska? Chyba nie poda pana do sądu za przywłaszczenie?
— Sądzi pan, że mógłbym? No, ale… a jego znajomi… krewni…
— Rodzice nie żyją, o żadnych innych krewnych nie słyszałem. A już mówiłem, że jestem jego najbliższym mniej więcej przyjacielem. — Przyjrzałem się panu Glescu krytycznie. — Ujdzie. Może zapuści pan brodę i ufarbuje na kolor blond. Coś w tym rodzaju. Oczywiście największy problem to zarabianie na życie. Specjalizacja z Mathawaya i pochodzących od niego prądów w sztuce niewiele da w obecnej chwili.
Złapał mnie za ramię.
— Mógłbym malować! Zawsze marzyłem, że zostanę malarzem! Nie mam zbyt wiele talentu, ale wiem o tylu innowacjach artystycznych i graficznych, które w waszym czasie jeszcze nie istnieją. Z pewnością to wystarczy — nawet bez pomocy talentu — żeby zapewnić mi życie na poziomie artysty trzeciego czy czwartego rzędu!
Tak. Na pewno wystarczy. Ale żadnego tam trzeciego czy czwartego rzędu. Dzisiaj pan Glescu — Morniel Mathaway jest najlepszym żyjącym malarzem. I najbardziej nieszczęśliwym.
— O co tym ludziom chodzi? — poskarżył mi się podczas ostatniej wystawy. — Tak mnie chwalą! Przecież ja nie mam odrobiny prawdziwego talentu, wszystkie moje dzieła, wszystkie są ściągnięte skądinąd. Próbowałem zrobić coś, cokolwiek, co byłoby moje własne, ale jestem tak zakorzeniony w Mathawayu, że po prostu nie umiem się przebić z moją osobowością. A ci idioci krytycy wysławiają mnie pod niebiosa za dzieła, które nie są moje!
— Więc czyje? — spytałem go.
— Oczywiście, że Mathawaya — zaśmiał się gorzko. — Myśleliśmy, że nie istnieje paradoks czasu, bo po prostu nie jest możliwy. Szkoda, że nie widziałeś tych wszystkich prac naukowych na ten temat, są całe ich półki. Specjaliści od czsu twierdzą na przykład, że obraz nie może zostać skopiowany z reprodukcji zrobionej w przyszłości w ten sposób nie mieć oryginalnego autora. A ja przecież to właśnie robię! Kopiuję to, co pamiętam z tamtej książki!
Szkoda, że nie mogę mu powiedzieć prawdy. Jest takim miłym facetem, zwłaszcza w porównaniu z tamtym fałszywym Mathawayem, a tak musi cierpieć.
Ale nie mogę.
Widzicie, on świadomie stara się nie kopiować z tamtej książki. Stara się tak bardzo, że nawet nie chce o niej myśleć ani rozmawiać. Ostatnio go wreszcie zmusiłem, rzucił parę zdań i wiecie co? Właściwie nie pamięta, tak jak przez mgłę!
Jasne, że nie pamięta, bo to on jest prawdziwym Mathawayem i nie ma w tym żadnego paradoksu. Ale gdybym mu powiedział, że on właśnie maluje te obrazy, a nie tylko kopiuje je z pamięci, straciłby tę resztkę pewności siebie, jaką jeszcze ma. Więc muszę pozwolić mu myśleć o sobie jako o fałszerzu, choć wcale nim nie jest.
— Daj spokój — mówię zamiast tego. — Zawsze forsa to forsa.