123975.fb2 Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 102

Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 102

„Ocal go", powiedział Jan.

– Tak – mamrotała Irena, snując się po wyglądającym obco, zapuszczonym domu. – Tak, tak, tak...

Nie udało jej się domknąć drzwi wejściowych. Były zaklinowane.

– Twierdzili, że znalezienie Andrzeja to łatwizna, drogi Reku. Drogo zapłaciłam za tę pomyłkę. Rozpoczął się już kolejny trymestr, a ja wciąż jeszcze nie jestem w pracy... Pacyfikatorka będzie niezadowolona. Studenci... oczywiście dadzą sobie radę. Sami zresztą wagarują na potęgę. Są jednak pewne granice... – zamilkła. – Kiedy tylko wyzdrowiejesz, spróbujemy... Nie, to nie ma sensu...

Pogładziła miękki podłokietnik fotela.

– Co nie ma sensu? – ostrożnie zapytał bezinteresowny rycerz.

– I tak muszę wziąć urlop – rzekła, patrząc w wysoki, wygięty sufit. – Macierzyński... I Pacyfikatorka będzie musiała się z tym pogodzić. No nie, teraz to ja zaczynam majaczyć. I nawet mi się to podoba... Nie wstawaj!

Nie posłuchał. Podniósł się z wysiłkiem, podszedł, przysiadł na oparciu fotela i wziął ją za rękę.

– Czy my w ogóle żyjemy, Ireno?

* * *

Dzień ich rozwodu był niezwykle słoneczny. Irena ubrała swą najelegantszą suknię, całym swoim wyglądem dając do zrozumienia, że jest to dla niej święto.

Andrzej się spóźnił. Pojawił się w sądzie pół godziny po wyznaczonym terminie, pogrążony w jakichś myślach. Nie chciał nikomu niczego udowadniać – i tak wszyscy widzieli, że czekający go rozwód jest dla niego równie istotny jak kupno parasola.

Cała procedura okazała się prosta i dziwnie łatwa. A także szybka – zupełnie jak sam ślub.

Wyszła na minutę do łazienki i nieoczekiwanie – dla siebie samej wylała cały litr gorzkich, pełnych beznadziei łez. Po piętnastu minutach znalazły ją koleżanki; długo poiły ją walerianą, uspokajały.

Przed wyjściem z sądu Andrzej Kromar karmił gołębie pszenicą. Głupie ptaki tłoczyły się przy jego nogach, pospiesznie zdziobując z ziemi darowiznę. Andrzej przyglądał im się z niemal ojcowskim uśmiechem. Jego wargi się poruszały, jakby układał jakiś wiersz.

Irena przeszła metr obok nich. Gołębie ani Andrzej nie zwrócili na nią najmniejszej nawet uwagi.

* * *

Byli żywi.

Trzeci uczestnik ich maleńkiej załogi niekiedy dawał o sobie znać delikatnymi kopnięciami. Muszę mieć bardzo, ale to bardzo dużo mleka, przekonywała samą siebie Irena. W pobliżu nie ma żadnej krowy, kozy ani nawet wilczycy... w ogóle żadnego stworzenia, które można by wydoić. Tak, będę miała mleko; w przeciwnym razie noworodka trzeba będzie karmić konserwami.

Albo krwią, cicho podpowiadał podstępny, wewnętrzny głosik. Irena zaciskała zęby i zabraniała sobie go słuchać.

Mięsne i rybne konserwy były jadalne. Miała ochotę na świeży chleb, jarzyny; musiała wyprawiać się do lasu po jagody i zioła, zbierać ziarno i przeżuwać blade kiełki. Pewnej nocy przyśnił jej się ogromny pomidor, pod którego ciężarem uginała się gałązka.

Za to dopiero tutaj, w opuszczonym domu przy pustej szosie, Irena po raz pierwszy od wielu dni poczuła się bezpieczna. I nawet myśli o Semirolu, który osłaniał jej ucieczkę, nie okazały się tak gorzkie, jak przypuszczała. A nawet myśli o tym, kim może okazać się jego dziecko... Może dlatego, że po raz pierwszy prawie nad niczym się nie zastanawiała.

– A ty dokąd, Reku?

Ledwie bezinteresowny rycerz stanął na nogi, a już zabrał się za penetrowanie okolicy. Irena wściekała się, robiła mu wyrzuty, żądała, by poczekał, aż ostatecznie wyzdrowieje. Zaciskał zęby, ale jej nie słuchał.

Rek czuł się w nie swoim sosie. Męczył się, choć jego ból nie miał nic wspólnego z gojącymi się ranami. Podróżowanie po modelach nie było zajęciem godnym rycerza. Irena nieraz martwiła się o jego zdrowie psychiczne. Zamieszkiwanie pustego, pomniejszonego świata nie należało do przyjemności.

Początkowo chodziła razem z nim. Włóczyli się jak dwa kulawe karaluchy. On podpierał się laską, a ona dumnie niosła przed sobą ciężki brzuch.

Po podmiejskim osiedlu z jedną ulicą nie zostało nawet śladu. Hałdy kamieni na miejscu sąsiedzkich domów mogły być zarówno resztkami fundamentów, jak i zwykłymi stertami skał. Naniesiona przez wiatr ziemia i wyschnięta, twarda trawa niemal całkiem je przysłoniły; na archeologiczne poszukiwania Irena ani Rek nie mieli siły.

Początkowo nie oddalali się od domu dalej niż na godzinę wolnego marszu.

Potem dwie godziny, przy czym Rek chodził już znacznie szybciej.

A jeszcze potem oznajmił Irenie, że sam będzie chodził na zwiady, a ona niech odpoczywa, zbiera ziarno i pisze opowiadania.

Do końca nie miała pewności, czy ostatnia rada nie była żartem. Gdy jednak została sama, zmęczona szelestem suchej trawy i wysokim, pustym niebem, wróciła do gabinetu, usiadła za biurkiem i położyła na klawiaturze jedyną kartkę papieru. Tę samą, na której koślawym charakterem napisane było: „W domu nikogo nie ma, fotele nie są brązowe, lecz niebieskie..."

Nie przeszkadzała jej pleśń na kartce. Jak również fakt, że komputer był niesprawny.

Nie zamierzała pisać. Miałaby tak, z marszu, zniszczyć jedyną kartkę?! Może z czasem Rek natnie dla niej kory brzozowej i będzie na niej wydrapywać tekst ostrzem szydełka?

Chociaż nigdy nie miała szydełek. W życiu nie zajmowała się też dzierganiem na drutach.

Pusta kartka hipnotyzowała.

Była w miarę biała i względnie czysta. Nieskończoność niewykorzystanych możliwości. Pierwsza litera skróci ją do połowy, a pierwsze słowo nie pozostawi już Irenie wyboru...

Uśmiechnęła się. Przyglądanie się pustej kartce sprawiało jej przyjemność; zapewne podobne zadowolenie odczuwał Andrzej, wymyślając kolejny model.

Poruszyło się dziecko. Irena odruchowo położyła dłoń na brzuchu.

* * *

Rek z każdym dniem coraz bardziej oddalał się od domu i wracał coraz bardziej posępny. Nie udało mu się znaleźć nie tylko człowieka, lecz nawet śladów ludzkiej obecności, choćby dawnych. Nie było tu także zwierząt, przez cały czas, który uciekinierzy spędzili w opuszczonym domu, na niebie nie pojawił się żaden ptak.

Robiło się wyraźnie zimniej. Nie natrafili na ciepłą odzież, za to w szafie znaleźli stertę wełnianych pledów, z których Irena zmajstrowała dla siebie i Reka coś w rodzaju płaszczy.

Gdy rycerz doszedł już do siebie, wybrał się na kilkudniową wyprawę, planował dwa albo nawet trzy noclegi poza domem. Irena nie bała się samotności, wiedząc, że jej najgorszym wrogiem będą jałowe przemyślenia i zbyt jaskrawe wspomnienia. Bała się jednak o Reka. Gdy rycerz powrócił na drugi dzień, Irena najpierw się ucieszyła, a dopiero później poczuła niepokój.

– Nie da się tamtędy przejść – oznajmił Rek. Irena nie zrozumiała.

– Potrzaskane skały... rozpadliny. Jak po silnym trzęsieniu ziemi. Droga jest zawalona... Nie da się jej też obejść. Zdaje się, że nie jesteśmy w stanie dotrzeć do miasta, a raczej do miejsca, w którym się znajdowało.

Irena milczała, przetrawiając nowiny.

– Odpocznę i spróbuję jeszcze raz – rzekł Rek przepraszającym tonem. – Od drugiej strony. Obejdę to z północy... – na jego twarzy po raz pierwszy pojawiło się rozdrażnienie. – Całą tę okolicę schodziłem jeszcze jako dziecko. A tu wszystko jest jak we śnie... Widzisz jakieś znajome miejsce, a okazuje się, że wcale nie jest ono znajome... Tak to wygląda.

Irena przytaknęła. W milczeniu weszła do domu. W gabinecie położyła się na łóżku i naciągnęła koc do podbródka.

Modelator był zmęczony.

Szczerze mówiąc, Rek niepotrzebnie traci czas i siły. Twórca pustego modelu nie pokusił się nawet o stworzenie pozorów realizmu. Zamknięty, maleńki świat... Świat jak kropelka wody... Dla dwóch osób wystarczy w zupełności.

Niech i tak będzie, pomyślała, do bólu zaciskając szczęki. Ale w takim razie lepiej byłoby przeszukać ten świat do ostatniego zakątka i albo odnaleźć modelatora, albo przekonać się...

...że go tu nie ma. Znowu. Kolejny świat bez swego Stwórcy.

Poczuła strach. Mocno przyłożyła dłoń do brzucha.

A następny model będzie przypominał budkę telefoniczną. Na jej brudnej, zaplutej podłodze siedzi pewnie Andrzej Kromar, zalewa się rzewnymi łzami, a obok wala się oderwana słuchawka.