123975.fb2 Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 109

Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 109

– Usiądź, Chmiel. Przysiadła na brzegu ławki.

– Gol! Gol! Dwieście osiemnaście do dwustu szesnastu.

Chłopcy nie sprawiali wrażenia zmęczonych. Liczył się tylko krążek, skupiał się w nim cały świat; na Irenę nikt nawet nie spojrzał. Nie wzbudzała zainteresowania hokeistów. A może po prostu jej nie widzieli?

– Czemu milczysz, Chmiel?

– Czyżbyśmy nie mieli o czym pomilczeć?

Siedzący obok niej mężczyzna mruknął z aprobatą. Kiwnął na chłopców z pewnym samozadowoleniem.

– Podoba ci się? Milczała.

– Masz na mój temat złe zdanie, Chmiel?

– Czyżby? – zdziwiła się Irena.

Jej długi cień dosięgną! czubkiem głowy tafli lodu.

Warto by przypomnieć sobie coś dobrego. Jakieś ciepłe wspomnienie związane z Andrzejem... Przydałoby się teraz. Gdyż w momencie, kiedy powinna zademonstrować wszystkie swoje siły i umiejętności, do niczego się już nie nadaje. Szkoda.

Łyżwy zostawiały na lodowisku cienkie bruzdki, w których załamywały się promienie słońca. Wydawało się, że lód jest pokryty gęstą pajęczyną. Unoszone przez wiatr płatki śniegu wyglądały jak diamentowy pył.

– Pięknie, prawda? – zapytał Andrzej. Irena zmrużyła oczy.

Złudzenie trwało ułamek sekundy. Pociemniało jej przed oczami, a płatki śniegu zamieniły się w rozproszone w pustce światełka – niewiarygodne w swym pięknie zjawisko. Zdaje się, że coś podobnego odczuła, gdy w wieku sześciu lat po raz pierwszy była w planetarium. Lecz tam zobaczyła tylko cień świata, który teraz ukazał się jej oczom.

Śnieg znowu stał się biały. Czarny krążek poleciał w zaspę, chłopak w bordowym swetrze poszedł go szukać, zachęcany przez innych głośnymi okrzykami.

– Pięknie – odparła ledwie dosłyszalnie.

I po raz pierwszy zdecydowała się spojrzeć mu w oczy.

W ogóle się nie zmienił. Z podobnym wyrazem twarzy budował swe zapałczane miasteczko, wyczarowywał coś na komputerze, karmił gołębie...

Przypominał natchnionego dyrygenta. W każdym razie jego oczy były raczej pełne pasji niż szaleństwa.

– Andrzeju...

– Tak?

– Jesteś zadowolony?

Nad jeziorkiem wisiał mały obłoczek.

– Hm... widzisz, Ireno, zadowolony może być byk rozpłodowy, który właśnie pokrył połowę stada.

Obłok powoli się obracał, przybierając dziwnie znane kształty; przejrzystej spirali, dwóch zawadiacko zaplecionych rękawów.

– To zbyt trudne pytanie, Ireno... poza tym doskonałość nie istnieje. I nie jest nikomu potrzebna.

Irena milczała.

Przydałaby się patelnia. Albo chociaż sterta porcelanowych talerzy; po kolei roztłukłaby je o ławkę – z hukiem, piskiem i Izami. Rozpętałaby klasyczną kłótnię rodzinną, zażądała powrotu na ulubioną kanapę, cofnięcia czasu i zakończenia tego natrząsania się z niej.

Z jakiegoś powodu wydawało jej się, że właśnie groteskowa, na granicy farsy, domowa awantura byłaby pod tym obłoczkiem i słońcem jak najbardziej na miejscu. Może chłopcy na moment oderwaliby się od gry, słysząc trzask rozbijanych naczyń...

– Żartujesz sobie? – zapytała na wszelki wypadek.

– Nie... – uśmiechnął się. Poczuła się zbędna.

Niczym natrętna petentka, która zjawiła się nie w porę z tak nieistotną prośbą, że niezręcznie ją nawet wypowiedzieć na głos.

O czym może z nim porozmawiać?

Jak on to robi? W jakim celu? Od czego się to wszystko zaczęło i czym się zakończy; jeśli w ogóle kiedyś nastąpi koniec?

Hej, panie Nikołan! Wypełniłam zadanie... to znaczy jego pierwszą część. Niestety, postępowanie według dalszych instrukcji wydaje się niemożliwe.

Tym bardziej że zapewne już pan nie istnieje. Padł pan ofiarą „prawdopodobnych kataklizmów".

I cóż począć, Peter? Na końcu tej podróży spotkałam niezupełnie tego, kogo się spodziewałam. A i pan zapewne liczył nie na taki obrót wypadków...

Irena wstała z trudem. Ciężko zakołysał jej się brzuch.

– Trzymaj się, Kromar.

Spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem.

– Już idziesz?

– Tak... czas na mnie – Irenie nagle zrobiło się wesoło. O tak, odwrócić się i odejść. Może przed zachodem słońca znajdzie sobie jakąś wilczą jamę, w której prześpi noc.

Odwróciła się od Andrzeja plecami. Szkoda, że nie ma pod ręką ramienia Reka, nie ma się na kim wesprzeć.

Zresztą i tak nieźle trzyma się na nogach. A wiatr wieje teraz w plecy, będzie jej łatwiej iść.

Nagle się uśmiechnęła. Z głębin pamięci wypłynęła jej dziwaczna damulka w błękitach: „Geniusz nie potrzebuje żony, lecz przyjaciela, kompana, niańki".

Wygląda na to, że Stwórca nikogo nie potrzebuje.

– Chmiel!!

To słowo wbiło się jej pod łopatkę, jak wypuszczona od niechcenia strzała. Niczym plastykowa strzała z przyssawką, którymi Andrzej na zakład trafiał „dziesięć razy z rzędu w dziesiątkę".

– Co, Andrzeju?

Pokryte lodem, okrągłe jeziorko zafalowało jak winylowa płyta.

* * *