123975.fb2
Irena patrzyła do góry i widziała płatki śniegu wirujące nad wzorzystym lodem. Zaczerwienione twarze chłopców, wielki krążek, para z ust...
Ognisko zapłonęło jaśniej. W ogniu pojawiły się kontury zamku, przy czym połowa wież zawaliła się i nad blankami wznosił się dym. Wieża oblężnicza, taran pod bramą, horda barbarzyńców wspinających się na mury.
Dawny rysunek z notesu. Niedokończone opowiadanie.
Irena przygryzła wargę. Gdyby wtedy, w tamtym życiu, potrafiła pisać tak mocno. Tak przekonywająco. I koniec końców tak pięknie.
– Nie trzeba – rzekła cicho. – Nie trzeba modelować śmierci.
Płomień opadł. Ognisko płonęło jak wcześniej; mało tego, trzeba było dorzucić drewna.
– Miałem nadzieję, że mnie zrozumiesz, Chmiel.
– Aż tak ci jest potrzebne moje zrozumienie, Kromar?
– Nie – odparł niechętnie. – Jakoś to przeżyję... Ale pamiętam jeszcze, jak pociłaś się nad swoimi opowiadaniami. Jak wysiadywałaś przed monitorem, bladłaś i chichotałaś, biegałaś po domu jak wariatka... i po co?
Milczała.
– Każdy uczniak, który napisze okrągłą frazę; każdy garncarz, któremu uda się uformować dobry garnek... są w stanie mnie zrozumieć, Ireno. Wyobraź sobie nieskończoną liczbę garncarzy. I każdy wyjmuje z pieca najbardziej udane naczynie, jakie stworzył w życiu. I wszyscy oni są we mnie.
Milczała.
– Wzdychałaś z radości nad zapisaną kartką... A ja... Podniósł oczy i Irena mimowolnie podążyła za jego spojrzeniem.
Na niebie wisiała biała kometa z długim ogonem, która pojawiła się znikąd.
Irena milczała.
Przed chwilą stworzył i zniszczył model – w ognisku, przez kilka chwil. Mały, lokalny model. Kto wie, czy barbarzyńcy na murach byli jedynie ruchomymi figurkami. Czy nie posiadali jakiejś przeszłości i przyszłości. I czym różnili się od rycerza Reka, wampira Jana, lekarza Nicka...
– Jesteś odrobinę... przerażający, Kromar.
– Naprawdę? – wydawało się, że szczerze się zdziwił. Odetchnęła głęboko.
– Wysłali mnie, byś zwinął model.
Siedzący naprzeciw niej mężczyzna uśmiechnął się.
– Zwinął? Dokładnie tak kazali ci to przekazać? Ognisko się dopalało, jednak Irena wiedziała, że jeśli tylko sięgnie po suchą gałązkę, przewróci się na bok. Po co ma się wygłupić.
– Tak. Dokładnie tak prosili przekazać... Mało tego grozili, że zamkną model od zewnątrz. Aby uniknąć ewentualnych kataklizmów.
– Kata, kata, kata... – wymamrotał z roztargnieniem ten, który siedział naprzeciwko. – Kataklizmów...
– Peter Nikołan twierdził – przełknęła ślinę – że brakuje im energii. Bał się... że zmieni się rzeczywistość. Rak na prawdopodobnej strukturze...
– Rozejrzyj się, Chmiel. Czy to nie jest rzeczywistość?
Rozejrzała się.
Bazaltowa skała, zasłaniająca jedną trzecią nieba. Iskry, spiralami lecące do góry. Kometa wśród gwiazd, wyglądająca jak wymyślny ścieg pomiędzy guzikami.
– Zrozumie mnie każdy dzieciak, który po raz pierwszy zbudował zamek z piasku. Zresztą, co tam; nawet zwykłe pisklę, które przebiło skorupę jajka... jest w stanie mnie pojąć.
Uśmiechnęła się.
– Dlaczego się uśmiechasz?
– Jesteś patetyczny... Wydawało mi się, że zrobisz teatralną pauzę i powiesz: „To wszystko dla ciebie, Chmiel". I zaczniesz mnie całować.
Zaskrzypiało drzewo. Kometa wciąż była nieruchoma.
– Nie – wyszeptał. – Nic z tego.
Wstał. Irena napięła się, jednak on tylko dorzucił drzewa do ogniska. Buchnęły iskry, wciąż tak samo, po spirali.
– Dlaczego na mnie czekałeś, modelatorze?
Milczał.
– Dlaczego mnie wezwałeś? Dlaczego stworzyłeś dla mnie tunel? Połączenie sali tortur z domem wariatów? Dlaczego?
Nitki płomieni wyrastały ze sterty suchych gałązek. Ulatywały w niebo; chrust trzeszczał coraz głośniej.
– Wciąż mnie nienawidzisz, modelatorze?
– Nie – odparł po chwili milczenia.
– To dobrze się składa – Irena z satysfakcją kiwnęła głową.
Pogłaskała się po brzuchu, uniosła głowę, spojrzała mu w oczy i nie odwracała wzroku, dopóki ogień, który przebił się w końcu przez stertę gałęzi, nie utworzył między nimi pulsującej ściany, a drżące powietrze nie zdeformowało nie do poznania rysów siedzącego naprzeciw mężczyzny.
– Pomyliłem się... Chmiel. Kiedyś, dawno temu, wierzyłem, że potrafię zmodelować świat z nas dwojga... nie dla nas, lecz z nas. Rozumiesz?
– Rodzina jest komórką społeczeństwa – oznajmiła obojętnym tonem.
– Wadliwy model – jej rozmówca wzruszył ramionami. – Niedoskonały... i tak sobie w nim nie poradziłaś.
– Moja wina – uśmiechnęła się Irena z przekąsem.
– To możliwe – odparł rozmówca z nieoczekiwaną złością.
– Więc postanowiłeś mnie ukarać?
– Nie... Nie jestem aż tak kiepskim modelatorem. Wszystko, co zrobiłem, jest niedoskonałe i dlatego jest żywe. Samo z siebie... ewoluuje. A nasz maleńki modelik rozleciał się. Padł.