123975.fb2
– Będziemy jechać jakieś pół godziny... Proszę się rozluźnić. I popatrzeć, jakie piękne są te góry.
– Są nieprawdziwe – rzekła Irena obojętnie. – To model.
– Zgodzi się jednak pani, że to piękny model.
Rzuciła na niego szybkie spojrzenie. Samochód w górach... Dłonie lekko leżące na kierownicy.
– Andrzej? – zapytała szeptem, sama sobie nie wierząc. – Andrzej?!
Do diabła, jak to do niego podobne... Doprowadzić ją do obłędu, a potem pojawić się znikąd, zupełnie niespodziewanie, znienacka. Wyjrzeć spod maski kogoś obcego.
– Spodziewałam się czegoś podobnego – ale dlaczego to zrobiłeś?!
Poczuła, że po jej policzkach już od dwóch minut płyną łzy.
Semirol przyhamował. Samochód szarpnął się i zatrzymał. Irena westchnęła spazmatycznie pod spojrzeniem hipnotycznych, brązowych oczu.
– Czy ty naprawdę zwariowałeś, Andrzeju?! Więzienie... Zdajesz sobie sprawę?! Jak tak można... ekspertyza... co oni ze mną... i wszystko takie realne. Zbyt realne. Rozprawa. Jak mogłeś do tego dopuścić?! Morderczyni... dlaczego morderczyni? Jesteś szalony... jesteś kanalią... Jeśli to zemsta... to za co?! Podjęliśmy wtedy słuszną decyzję... bo z tobą nie da się żyć; jesteś obłąkany!! Ale były też przecież dobre chwile... tyle dobrych chwil... więc dlaczego... obiecałeś, że będziesz pamiętał... lepiej, gdybyś zapomniał... Ty draniu! Nienawidzę cię!
Semirol patrzył na nią i jego wzrok się zmieniał. Oczy robiły mu się coraz większe i badawczość ustępowała miejsca zdumieniu; Irena miała wrażenie, że zadbana twarz pana adwokata zaraz pęknie i wyłoni się spod niej ironiczna gęba jej byłego męża.
– Ten bydlak, Peter, obiecał mi... pół godziny! Tylko pół godziny, bez najmniejszego ryzyka. Jesteś z nim w zmowie? Czy go wyrolowałeś? Dość już tego, Andrzeju! Wystarczy. Już... napastwiłeś się nade mną do woli. Przekroczyłeś wszelkie możliwe granice... Mam już dość twojego sadystycznego modelu; chcę wrócić do normalnego świata!!
Zaczęła spazmatycznie szlochać. Semirol przyglądał się jej i jego oczy były już ponure.
– Z kimś mnie pani myli, Ireno.
Wzięła się w garść. Zagryzła wargę, próbując powstrzymać nawrót histerii.
Słońce, czerwone jak rozgrzana moneta, opuszczało się coraz niżej. Porywy wiatru rozkołysały samochodową antenę i miało się wrażenie, że terenówka z niezadowoleniem porusza swym jedynym wąsem.
Semirol milczał – ciężko i posępnie.
– To piękny model – wymamrotała Irena, jakby się usprawiedliwiając. – Przecież to potwierdziłeś, prawda?
Semirol milczał.
– Andrzeju...
Jego wąskie wargi lekko drgnęły.
– Mam na imię Jan.
Zapadła cisza. Tak długa, że słońce zdążyło do połowy ukryć się za postrzępionym horyzontem.
Na zewnątrz samochodu hulał wiatr. Przez szczeliny wdzierał się do środka.
– Przecież ty udajesz – wyszeptała Irena, świadoma już swej omyłki, nie chcąc jednak rozstawać się z dopiero co roznieconą iskierką nadziei.
– Nie... nie udaję. Nie wiem, co się pani przywidziało, ale jestem tylko Janem Semirolem.
Przez jakiś czas przyglądała się jego zadbanej, obcej twarzy. Potem z całej siły naparła na drzwi; miała tylko jedno wyjście – skok w przepaść; i Irena szarpnęła się, chcąc natychmiast znaleźć się na dnie kamienistego urwiska.
Drzwi nie ustąpiły. Irena na próżno pastwiła się nad chromowaną rączką.
– Ależ, pani Chmiel... przecież tak świetnie się pani trzymała... Proszę tylko o chwilę cierpliwości. Zaraz będziemy na miejscu.
Samochód ruszył.
Obmiękła, pozwalając pasowi bezpieczeństwa usadzić się z powrotem w fotelu.
– Zaraz przyjedziemy, uspokoimy się, porozmawiamy... lubi pani czosnek? W lodówce zostało mi chyba trochę czosnkowego sosu.
Zamilkł, nie odrywając oczu od drogi. Była specyficzna. Jakby przeznaczona do samobójczych rajdów, do prób wytrzymałości nerwów.
– Nie zamordowałam ich – rzekła Irena ochryple. – Przecież ich nie zamordowałam! Nikogo w życiu nie zabiłam. Własnymi rękami udusiłabym tę zabójczynię.
– Nie mogę rozmawiać, kiedy prowadzę.
– Wierzy pan, że jestem zabójczynią?
– Nie mogę rozmawiać podczas jazdy.
– Przecież jest pan prawnikiem! Adwokatem; powinien pan...
Samochód potoczył się w dół; droga opadała coraz stromiej.
Za zakrętem ukazał się las. Drzewa wypełniały niewielki płaskowyż; zakątek otoczony ze wszystkich stron górami.
Przytulne gniazdko.
Droga zrobiła się szersza i bardziej równa. Pokazała się przesieka.
– Mam tu małą farmę – oznajmił Semirol, podjeżdżając do szerokiej, żelaznej bramy. – Spodoba się pani.
Zachodzące słońce oświetlało grzbiety gór. Irena podniosła wzrok i nagle rozpoznała malowniczy pejzaż, który kiedyś zdobił ścianę ich małżeńskiej sypialni.
Rozdział 4
– Pierwsze, o co panią poproszę, to męstwo i spokój. Wszyscy jesteśmy śmiertelni, a przeznaczenie od czasu do czasu płata nam nieprzyjemne figle. Nikt nie wie, co przyniesie mu jutro, proszę się więc odprężyć i cieszyć dniem dzisiejszym.
Irena głęboko westchnęła.
Pachniało tu domem. Po więzieniu, po sądzie, po celi śmierci – czysty kurort.
Semirol z wprawą – niemal rutyną – rozpalił w kominku. Choć w pokoju i tak było ciepło. Irena siedziała na skraju kanapy, zwieszając ręce między nogami i obojętnie przyglądając się dziwacznym obrazom na wyłożonych drewnem ścianach.