123975.fb2
Odwróciła się. Obaj byli dla niej nieznośnie odpychający – wampir i jego pies.
Podeszła do okna.
Podświetlone słońcem góry. Dalekie, blade niebo. Droga, z której nigdy już nie skorzysta.
Szkoda Senseja, który został tam. Szkoda bezmózgiego żółwia.
I, o dziwo, żal jej było też Andrzeja. Teraz może się do tego przyznać.
Stała przy oknie, odwrócona plecami do swych katów, i patrzyła, jak na wyblakłym niebie zatacza kręgi jakiś drapieżny ptak.
– Ireno...
– Proszę dać mi spokój. Znudziło mi się już czekać, kiedy mnie pan zabije. Albo niech pan to zrobi od razu, albo idzie do jasnej...
Nigdy nie używała podobnych słów. Może właśnie dlatego brzmiały w jej ustach bardzo przekonująco. Chwila ciszy.
– Dobrze – rzekł wampir z zadumą. – Może ma pani rację... Po co to dalej ciągnąć. Chodźmy.
Nie odpowiedziała, gorączkowo próbując odnaleźć wzrokiem ptaka; ten jednak zniknął. Wtedy odwróciła się powoli, wciąż jeszcze nie wierząc własnym uszom.
– Teraz?!
– Tak, teraz. Chodźmy.
– Właśnie teraz?
– Sama nie wie, czego chce – burknął administrator.
– Zamknij się, Sit!!!
Osiłek gwałtownie cofnął się do przeciwległej ściany. I zamilkł; najwyraźniej na długo.
– Ireno... proszę mi podać rękę.
Jej bezwolne, miękkie jak wata palce znalazły się w dziwnie gorącej, chwytnej dłoni. Góry... Odwróciła się po raz ostatni.
„Uratuj mnie, Andrzeju..."
Góry. Jak na kalendarzu. Pocztówkowy pejzaż, który niegdyś zdobił ścianę ich sypialni.
Ściany się chwiały. Podłoga uginała się jak z gumy. Schody zwijały w harmonijkę.
„A potem wyjdę z trumny i także zamienię się w wampirzycę..."
– Spokojnie, Ireno. Spokojnie. Właśnie tak... Cicho. To mój gabinet. Proszę usiąść. Niech się pani napije wody. I uważnie mnie posłucha... Może to pani zrobić?
– Jestem niewinna – odparła i zaczęła kaszleć.
– To bez znaczenia... W świetle prawa jest pani winna. Zgodnie z wyrokiem sądu powinna pani umrzeć. Czy to jasne?
Ciągle jeszcze trzymał jej dłoń. Jak w kleszczach.
– Czy jest pan sadystą? – zapytała, dziwiąc się niespodziewanej jasności swego umysłu. Jakby stan apatii zamienił się w pełen spokój.
– Nie. Pytam o to nie dla przyjemności, lecz z myślą o korzystnym rozwiązaniu sprawy. Tak naprawdę chodzi mi o pani dobro, Ireno.
Roześmiała się ochryple.
– Proszę się nie śmiać... gdyż zamierzam zostawić panią przy życiu. Wbrew wyrokowi. Czy to jasne?
Milczała.
– Czy tego właśnie pani chce, Ireno? Żyć? Wydarzenia nabierały szybkiego tempa. Zbyt szybkiego, jak na jej percepcję. Gdyby tak mogła przykryć się kocem i zastanowić. Pogłaskać ciepłego żółwia pod nocną lampką. – Żyć?...
– Wiem, że słabo pani teraz kojarzy; ale chyba nie aż tak?!
– Żyć? Chcę.
– Już lepiej... zażądam więc od pani pewnej małej przysługi. Zgoda?
Milczała jeszcze przez chwilę. Nie sądziła, że położenie dłoni na ciepłym pancerzu żółwia może być takim szczęściem.
– Proszę powiedzieć, jakiej.
– Chce się pani targować?
– Nie. Proszę mi tylko powiedzieć, jaka to usługa?
– Urodzić mi dziecko. Moje dziecko. Najlepiej syna, choć nie jest to aż tak istotne.
Milczała.
Dopiero teraz zorientowała się, że siedzi w fotelu. A pomieszczenie, w którym się znajduje, rzeczywiście jest gabinetem. Biurko, na którego brzegach wznoszą się niczym drapacze chmur sterty papierów. Niczym niestabilne wieże. Niewygodnie wykręcając szyję, spogląda na nią przez ramię lampka nocna; a wzdłuż ściany stoją równe rzędy grzbietów jakichś akt.
„Nie teraz – mówił Andrzej. – Za rok. Albo dwa. Mamy czas. Jesteś jeszcze młoda. Nie teraz, Ireno".
– Ireno. Powolne myślenie nie jest wadą; grunt, by myśleć prawidłowo. Nie popędzam pani. Proszę się zastanowić. Odpowie mi pani, kiedy zapali się zielona lampka.
– Jaka lampka? – zapytała po chwili.
– Taka jak na światłach na skrzyżowaniu. Czy też rodzaj zielonej lampki kontrolnej informującej o gotowości urządzenia do działania. Najdziwniejsze jest to, że mimo tak powolnego myślenia wcale nie jest pani głupia. Dobrze byłoby z panią korespondować... byłoby to w każdym razie prostsze niż prowadzenie rozmowy.
Całą wolną od regałów ścianę zajmowała mapa. Wspaniała, szczegółowa i barwna mapa, z której gdzieniegdzie sterczały powbijane szpilki.
– Właśnie ja? Dlaczego?...