123975.fb2 Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

– Potem to wyjaśnię. – A co z...

– Po urodzeniu zostawi pani dziecko ojcu, to znaczy mnie. Dostanie pani nowe dokumenty, dużą sumę pieniędzy i bilet lotniczy w dowolny zakątek świata... Wolność i niezależność. I rozpocznie pani, jak to się mówi, nowe życie. W pięknym, nadmorskim domku. Albo zrobi pani sobie operację plastyczną i kupi własny dom. Jak pani zechce. Mam tylko jeden warunek – jeśli spróbuje pani odzyskać dziecko, wydam panią. Czy wyrażam się jasno?

Pokój tonął w półmroku. Jedynie krąg światła od nocnej lampki leżał krzywą plamą na regałach.

– Muszę się zastanowić – szepnęła. – Muszę się koniecznie zastanowić.

* * *

Do Andrzeja lgnęły dzieci. Absolutnie wszystkie. Zarówno dzieci przyjaciół i znajomych, jak i przypadkowo napotkane na ulicy. Lgnęła do niego nawet młodzież – choćby ci chłopcy – i dziewczęta, z którymi „modelował" w kuchni coś w rodzaju „prawdziwego życia".

Kiedyś Irena przez pół godziny pomagała Andrzejowi zdjąć z drzewa sześcioletniego berbecia, który wdrapał się za wysoko i nie potrafił zejść. Siedział na czubku i wrzeszczał jak kot, a jego matka niczym kura biegała wokół drzewa. Andrzej, który trzymając Irenę pod rękę, szedł na czyjeś urodziny, zrzucił swą jasną marynarkę, wspiął się na drzewo i ściągnął malca, podobnie jak ściąga się koty, a Irena stała z zarzuconą na ramiona marynarką i „dowodziła", wydając ostrzegawcze okrzyki.

– Byłby z ciebie niezły ojciec – rzekła niedbale, gdy szukali na ulicy hydrantu, by Andrzej mógł umyć ręce.

– Raczej starszy brat – odparł poważnie. – A ojciec byłby ze mnie równie dobry jak matka.

– Czyżbyś był nieodpowiedzialny? – zapytała ostrożnie po półgodzinie, gdy podchodzili do drzwi jubilata.

– Przeciwnie, jestem zbyt odpowiedzialny. Gdybym był trochę bardziej lekkomyślny, już dawno musiałabyś wychodzić na spacery z gromadką podobnych do mnie maluchów.

– Tylko nie to – rzekła Irena z przerażeniem.

Tego dnia Andrzej w pełni potwierdził jej podejrzenia. Najpierw z natchnieniem kierował imprezą. Potem się upił. Potem założył się z jubilatem o butelkę koniaku, przy czym cel zakładu był dla Ireny niejasny. A Andrzej zniknął i po półgodzinie zaprezentował się przed gośćmi w postaci wysokiej i barczystej, jednak w pełni atrakcyjnej prostytutki (potem Irena odkryła pogrom wśród swoich kosmetyków). Wszyscy klaskali, a Irena nie wiedziała, co ze sobą zrobić – jednak zabawa się na tym nie zakończyła. Andrzej wyszedł na ulicę, „złowił" łysego grubasa w czarnym samochodzie i odjechał z nim w niewiadomym kierunku. Długa godzina jego nieobecności kosztowała Irenę kilka siwych włosów. Najrozsądniejsi z gości już pytali się nawzajem, czy aby pan Kromar nie posunął się zbyt daleko w swej skłonności do mistyfikacji – gdy do drzwi zadzwonił Andrzej wciąż w tej samej sukience, lecz już bez peruki, obejmując się z pijanym grubasem; wszedł i zażądał wygranej butelki koniaku.

Irenie włosy stawały dęba, gdy wspominała ten wieczór. I myśl o „wychodzeniu na spacer z gromadką maluchów, z których każdy byłby podobny do ojca" już nie wydawała jej się tak kusząca.

Co nie przeszkadzało jej w obserwowaniu sąsiedzkich berbeci w kolorowych kombinezonach.

Resztę dnia spędziła w łóżku. Wypracowanym ruchem naciągając koc do podbródka i splatając palce na piersiach. Myślała.

Gdy góry za oknem ostatecznie poszarzały, wyciągnęła rękę i włączyła lampkę. Po pokoju zapląsały cienie rzucane przez elektryczną świeczkę na nieistniejącym wietrze.

Zbyt wiele pytań.

A także zmęczenie. I myśli o śmierci, jak o dobrej znajomej, z którą raz się poznawszy, trzeba potem rozstawać się całe życie.

Potem rozległo się ciche pukanie do drzwi i Irena nerwowo usiadła na łóżku.

– Kto tam?!

– To ja – zabrzmiał przygłuszony głos Semirola. – Mogę wejść?

Drzwi nie zamykały się od wewnątrz. A noga krzesła, z której Irena zrobiła niezgrabny zamek, przewracała się od najmniejszego ruchu drzwi.

Krzesło z hukiem przewróciło się na podłogę i w jego eleganckiej konstrukcji chyba coś pękło.

Semirol przez chwilę stał w drzwiach. Potem przestąpił przez złamane krzesło i zamknął drzwi.

– Zapalić światło, Ireno?

– Tak.

Zmrużyła oczy i przysłoniła je dłonią.

– Czy już się pani zdecydowała?

– Tak.

– Mógłbym dać pani czas do jutra; ale proszę mi wierzyć, sam nie mogę doczekać się pani decyzji... co pani postanowiła?

Irena odsunęła dłoń od twarzy.

Semirol usiadł na brzegu łóżka. Niezwykle gładka skóra, lśniące włosy, gładko wygolone policzki. I znów przypomniał jej Andrzeja. On także potrafił patrzeć w taki sposób; spojrzeniem przewiercającym na wylot.

– Przecież zagnał mnie pan w kąt – szepnęła. – Nie zostawił mi pan żadnego wyjścia. Jeśli powiem „nie", zabije mnie pan.

– Bez wątpienia – odparł bez uśmiechu.

– Normalni ludzie – uśmiechnęła się, gdyż słowo „normalni" zabrzmiało wyjątkowo niezręcznie – normalni ludzie zakładają rodzinę... znajdują sobie żonę. I to z żoną płodzą dzieci, ile tylko zechcą i ile im wyjdzie.

– Naprawdę? I jak wyobraża sobie pani moją żonę?

Semirol subtelnie zaakcentował słowo „moją".

Irena milczała. W swoim czasie połowa dziewcząt z jej roku marzyła o wyjściu za znanego adwokata. Irena była pewna, że część z nich na pewno nie pogardziłaby nawet wampirem.

– W roli mojej żony – kiwnął głową Semirol, jakby czytając jej w myślach – widzę jedynie idiotkę lub cyniczną sukę... Unika pani jednak odpowiedzi. Jaka jest pani decyzja, Ireno?

Wciągnęła głowę w ramiona, kryjąc się głębiej pod kocem. Spuściła wzrok.

– Proszę mi powiedzieć, po co panu to dziecko?

Uśmiechnął się po raz pierwszy od początku rozmowy.

– Cieszę się, że pani zapytała. Nie, naprawdę się cieszę...

– Na co ono panu?

– Czy odpowiedź będzie miała wpływ na pani decyzję?

Oderwała wzrok od fałd koca. Podniosła oczy – było to dla niej niełatwe i wyczerpujące spojrzenie.

Semirol odczekał chwilę. Mruknął i z roztargnieniem pogładził papierowe zawiniątko leżące na jego kolanach. Z jakiegoś powodu Irena wierzyła, że nie będzie kłamał. I jeśli potrzebuje dziecka na przykład jako dawcy do przeszczepu...

– Proszę tak na mnie nie patrzeć, Ireno. Gdy pani to robi, pani wielkie, smutne oczy zamieniają się w zwierciadła. I trzeba przyznać, że odbija się w nich odrażający potwór... Naprawdę taki jestem?!

Spuściła wzrok.

– Potrzebuję dziecka, Ireno, by być dla niego ojcem. By się nim opiekować, wychować go, a kiedyś zostawić mu to wszystko – Semirol szerokim gestem obwiódł pokój, mając najwyraźniej na myśli całą farmę, a nawet góry za jej ogrodzeniem. – I niech mnie złapie paraliż, jeśli to nieprawda. Paraliż na trzysta lat – czy zdaje pani sobie sprawę z mocy mojej klątwy?