123975.fb2
– Będzie pani żywa i wolna... Żywa i wolna – powtórzył Nick i w jego głosie zabrzmiała nagle dziwna beznadzieja.
Nerwowo stuknęła zębami o brzeg porcelanowej filiżanki.
– I pan, ze swymi najwyższymi kwalifikacjami, nie mógł znaleźć pracy nigdzie indziej niż tylko w tej komfortowej fabryce ubojni? – przedrzeźniła go.
Drgnął – najwyraźniej poczuł prawdziwą odrazę, która zabrzmiała w jej słowach.
– Widzi pani... Ireno. Niech się pani zastanowi, jak się tu znalazłem?
Obojętnie mrużąc oczy, Irena dopijała drugą filiżankę kawy. Opanował ją senny spokój. Będzie żyć... i dobrze.
– A po co miałabym się nad tym zastanawiać? Jeśli mogę spytać o to pana?
Nick uśmiechnął się smutnie.
– Bo ja pani nie odpowiem.
Wyjął z kieszeni pęk kluczy. Powodził nim nad schnącymi, magnetycznymi rybkami; plastykowe odwłoki poruszyły się.
– Galwanizowanie – skonstatował Nick posępnie. – Ożywienie trupa... Ireno. Powinienem milczeć... Jednak prędzej czy później i tak się pani dowie. A dla mnie lepiej wcześniej. Wszak pacjent powinien ufać swemu lekarzowi. A przynajmniej nie czuć do niego odrazy... Niech pani pyta.
– O co?
– Jak tu trafiłem.
On też jest podobny do Andrzeja, pomyślała Irena sennie. Ciągły teatr, odgrywanie sytuacji...
– Niech mi pan opowie, drogi Nicku, jak pan tu trafił?
Odpowiedział bez uśmiechu.
– Podobnie jak pani. W drelichach skazańca. Pozbawiony nadziei na życie.
Irena przesunęła paznokciem po brzegu filiżanki. Dwoma palcami chwyciła największą rybę za ogon. Włożyła ją do akwarium; rybka ożyła. I zamigotała w splątanych wodorostach.
– Milczy pani, Ireno... Nie jest pani zbyt rozmowna. Tutaj... na farmę... raz na kilka miesięcy przywożą skazańca. Czasem częściej... Zwykle są to kanalie, Ireno. Ach, cóż to za zakazane typy... Nie mogę osądzać Jana. Ta krew jest mu potrzebna, potrzebna do życia, i dlatego też... Nikt nigdy nie był przy tym obecny. Tylko w przybliżeniu wiem, jak się to odbywa... A potem Sit i Trosz kremują nieboszczyka. Jan nie jest sadystą; nigdy nie znęca się nad ofiarami... nie...
Irena złapała za ogon kolejną rybę. Zważyła ją w dłoni. Wrzuciła do akwarium.
– Sit i...
– Trosz. Jest nas czworo – Ja, Sit, Trosz i Elza... Wszyscy byliśmy skazańcami. Sit jest administratorem i ochroniarzem, ja lekarzem, Trosz inżynierem, a Elza zajmuje się zwierzętami. Są tu przecież kury, króliki, dwie krowy, to po prostu zwykłe gospodarstwo... Pracy jest dość.
Irena podniosła za ogon trzecią rybkę, ten się jednak oderwał i ryba wpadła do niedopitej kawy.
– Widzi pani, Ireno... Każdemu z nas Jan dał szansę. Żyjemy. Choć wedle wszelkich prawideł, wszelkich dokumentów, dawno powinniśmy być martwi... A jednak wciąż chodzimy po ziemi. Patrzymy na te góry. Chichoczemy z głupawych żartów telewizyjnego konferansjera. Martwimy się, że wiosną droga jest rozmyta przez wodę, że jesienią wiatr strąca antenę i trzeba ją reperować... Że krowy chorują. Że szopa od dawna już nieodmalowana. A bo to mało jest problemów? Z których tak naprawdę składa się ta długa zabawa, jaką jest życie.
– Za co? – zapytała Irena, wyjmując z filiżanki pozbawioną ogona rybę. – Za co ich skazano? I pana? Przez pomyłkę? Jak mnie?
– Nie – Nick dumnie pokręcił głową. – Ja na przykład jestem mordercą... Czternaście zabójstw. I do wszystkich się przyznałem.
Filiżanka wypadła z rąk Ireny. Porcelanowe uszko odtłukło się i białe pęknięcie zalśniło jak obnażona kość.
– Miałem swój szpital, Ireno. I własny duży dom. Cztery razy w życiu zdecydowałem się na przeprowadzenie nielegalnej aborcji... nie będę teraz wchodził w szczegóły. I dziesięć razy... Chyba pani wie, czym jest eutanazja?
Irena milczała. Nie odrywała wzroku od jego spokojnej twarzy.
– Ci starzy, nieszczęśliwi ludzie... widzi pani, bardzo ciężko umiera się na niektóre choroby. Prosili mnie... i ja im pomagałem. Dziesięć osób. Podczas dwunastu lat. Teraz mam czterdzieści pięć. I od sześciu mieszkam tutaj, u Jana, po wyroku i własnej śmierci... Milczy pani, Ireno. Milczy. Mam irytujący nawyk, mogę mówić godzinami... Nawet bez rozmówcy.
– Czy to dożywotnie zamknięcie? – spytała Irena powoli. – Potrzebni mu są niewolnicy?
– Jemu? Janowi? Niewolnicy? Nie... Tworzymy tu w pełni dobrowolną i dość zharmonizowaną społeczność... Choć takich jak na przykład Sit w tamtym życiu nie mogłem znieść. Poczciwa Elza, w przeszłości prostytutka, teraz jest troskliwą opiekunką żywego inwentarza... Naprawdę kocha zwierzęta. Trzeba przyznać, że mężczyzn także kocha; wszystkich bez wyjątku... No tak. Trosz to też niezły chłopak. Mało z niego pożytku, za to jest zdrowy, po prostu krew z mlekiem... hm. Za mojej pamięci było jeszcze dwoje... Sama pani widzi, Ireno, jak niewielu. Przez sześć lat tylko sześcioro... z panią siedmioro... Tak. A więc ta dwójka obmyśliła i dokonała wirtuozerskiej ucieczki.
Nick odpił ze swej filiżanki. Zakrztusił się.
– ...wirtuozerskiej ucieczki. Jeden w przeszłości był komandosem, kawał chłopa, potrafił prowadzić każdy środek transportu, nago wytrzymywał kilka godzin na mrozie... Drugi był strategiem i pomysłodawcą, a w przeszłości dziennikarzem... Zaplanowali wszystko... I zwiali.
Nick zgarnął pozostałe rybki obiema rękami i całą ich garść wrzucił do akwarium. Bryznęła woda.
– Uciekli? – zapytała Irena, przyglądając się, jak rybki po kolei ożywają.
– Przecież mówię, że zwiali. A następnego dnia Jan przyjechał w mrocznym nastroju i przywiózł oba ciała w samochodzie; wyssane do sucha, bez kropelki krwi, takie pożółkłe... – Nickiem wstrząsnął dreszcz. – Gdzie mu się tyle płynu zmieściło? I jak ich złapał? Diabli wiedzą. Wampir. A i góry są tu takie... Cóż. Byliśmy nawet wdzięczni Janowi, że nie przeprowadził pokazowej egzekucji.
– Czy moje dziecko będzie wampirem? – spytała Irena i nie usłyszała własnego głosu.
Nick usłyszał. A może się domyślił.
– Jestem z panią szczery... pamięta pani? A więc z dużą dozą prawdopodobieństwa tak. Choć wcale nie jest to przesądzone, Ireno. Wcale.
Dobrych kilka godzin przeleżała z zamkniętymi oczami. Potem wyjęła z opakowania daną jej przez Nicka tabletkę nasenną, przełknęła ją i zapadła w nędzną podróbkę snu.
Śniły jej się myszki, które trzeba było karmić z butelki ze smoczkiem. Mleko się przelewało, nie trafiając do zębatych pyszczków; Irena męczyła się, wymieniając kolejne podziurawione smoczki.
Wysiłkiem woli wydobyła się ze snu. Przewróciła na drugi bok; trwa egzamin, a ona nie zna odpowiedzi na żadne pytanie. Wodzi długopisem po papierze, zapisując ogólnikowe, puste zdania i narasta w niej przeczucie wstydu, klęski, a przecież jest wykładowczynią... Co za hańba.
Zajęczała przez sen. Usiadła na łóżku i włączyła światło. Wsunęła rękę pod poduszkę i wyciągnęła swoją pierwszą książkę. Otwarła ją w środku – tekst był zupełnie obcy. Koślawe zdania, sentymentalne, głupie słowa, patetyczne wykrzykniki...
Otwarły się drzwi i wszedł Semirol.
– Co?... – upuściła książkę, próbując zakryć się kocem. Nie mówiąc ani słowa, adwokat wampir usiadł na brzegu łóżka. Uśmiechnął się, nie rozchylając warg. Chwycił za skraj koca, szarpnął i zrzucił go na podłogę.
– Co pan...
– Przecież dokonała pani wyboru – rzekł Semirol z uśmiechem. – Zgodziła się pani. To albo śmierć...
– Nie...