123975.fb2
I rozchylił wargi; jednak Irena zdążyła zacisnąć powieki ułamek sekundy wcześniej, niż w świetle lampki zabłysły ostre jak brzytwa kły.
– Ja... tak...
Jego ciało okazało się ciężkie jak ziemia. Jakby na Irenę wtoczył się lubieżnie, kręcąc gąsienicami, średnich rozmiarów czołg.
– Aaa!
Wampir przygniótł swym ciężarem jej klatkę piersiową, pozbawiając oddechu. Jej żebra zaraz pękną. Jej brzuch...
Krzyknęła.
Koc walał się na podłodze.
Irena czuła się jak mokry kokon, oblepiony warstwami koszuli nocnej. Jak kłębek przerażenia i odrazy.
Okno ledwie odznaczało się szarym prostokątem świtu.
– Nie...
Sen wciąż jeszcze tu był. Cień snu.
– Ma pani ochotę na spacer, Ireno?
Oderwała się od podziwiania gór za oknem. Z niedowierzaniem spojrzała na Nicka.
– A co, spacery są dozwolone?
– Są wskazane... A z medycznego punktu widzenia wręcz konieczne. Spacery korzystnie wpływają na zdrowy sen, a gdy na panią patrzę, widzę że ma pani z nim coraz większe problemy.
Westchnęła.
– Wziął się pan za mnie na poważnie. Za moje zdrowie. Za zdrowie samicy przed zapłodnieniem.
Nick zrobił kwaśną minę.
Irena złapała się na myśli, że jej rozdrażnienie jest nikłe i w dużym stopniu udawane. Być może przywykła już do tego wszystkiego, a może jej lekarz prowadzący posiadał jakiś specyficzny urok – jednak jego towarzystwo nie było jej niemiłe. Nie bacząc na ich specyficzne relacje. Nie bacząc nawet na nieprzyjemności związane z wczorajszymi badaniami.
– Jan przywiezie pani zimową odzież, a na razie mogę pożyczyć pani własną kurtkę. Zrobię to z przyjemnością, Ireno.
Góry były zasnute dymkiem mgły. W pierwszej chwili Irenie od świeżego powietrza zakręciło się w głowie; zdążyła jednak uchwycić się podstawionej na czas ręki swego towarzysza.
Tak. Garaże. Szopa. Ogrodzenie... Psów nie ma. Lekarz ma rację... trzeba chodzić na spacery, regenerować siły, jeszcze jej się przydadzą. Ciekawe, czy wczorajszą opowieść o pechowych uciekinierach przekazano jej przypadkiem? Czy też Nick chciał ją przestraszyć; wybić z głowy podobne pomysły?
Uśmiechnęła się posępnie. Nick po swojemu odczytał jej uśmiech.
– Wspaniały krajobraz, prawda, Ireno? To piękny zakątek. Ugryzła się w język. Mogłaby zażartować, że ten „wspaniały krajobraz" został po prostu ściągnięty przez modelatora Andrzeja ze ściennego kalendarza. Coś podpowiedziało jej jednak, że podobne żarty są teraz nie na miejscu.
– Bardzo bym chciał, Ireno, by między nami było jak najmniej... nieporozumień. Napięć, domysłów, zła... Czy Jan jest cyniczny? Oczywiście, że tak. Czy ja jestem cyniczny? W pewnym sensie na pewno... Czy jest pani samicą do zapłodnienia? Tak... i nie. Chodzi tu o małego człowieka, który bez pani pomocy nigdy by nie przyszedł na świat. I o drugiego człowieka, mężczyznę, który chciał mieć dziecko, lecz z wielu przyczyn... sama pani rozumie. Cała sytuacja wygląda dość przerażająco – proszę jednak pomyśleć... w końcu jest to... misja humanitarna. Proszę się nie śmiać; zdaję sobie sprawę, że wyrażam się śmiesznie i sentymentalnie. Ale czy nie mam racji, Ireno?
Na próżno starała się zetrzeć z twarzy zjadliwy uśmiech.
– Próbuje mnie pan przekonać?
– Ja? Nie... to znaczy tak. Próbuję przekonać panią, że ta sytuacja ma także swoje dobre strony.
Zatrzymali się przed zamkniętą bramą. Nick po chwili wahania wyciągnął z kieszeni klucze; Irena ze wszystkich sił próbowała ukryć nerwowy dygot. A więc wydostanie się poza ogrodzenie jest tak proste...
Wyszli na drogę. Przeszli sto metrów w kierunku przełęczy; Irena odwróciła się, by objąć wzrokiem całą farmę.
W oddali, obok niskiego, długiego budynku, w którym Irena rozpoznała chlew, przeszła kobieca postać w jasnopurpurowym swetrze. Głucho trzasnęły drzwi.
Nad kotłownią – w każdym razie Irena uznała, że jest to kotłownia – unosiła się biała smużka dymu. Nad dachem domu wznosił się kurek z blaszanym śmigłem; wielka antena spoglądała w niebo szarym okiem. Oficyna. Budynki gospodarcze. A dalej gęsta ściana lasu.
Przypomniała sobie własne, ciche podwórze. Swój prawdziwy dom, a nie tamten, sponiewierany przez nieznanego intruza... Bez spalonych łachmanów w kominku. Z poważnym Sensejem, który co godzinę patrolował cały teren.
Przecież Sensej nikogo do siebie nie dopuści – pomyślała, blednąc. I umrze z głodu na progu powierzonego jego opiece domu... Tam, w realnym świecie. Tam...
Minął już ponad miesiąc. Prawie pięćdziesiąt dni.
Tam, w wielkim świecie, przeszło ich tylko pięć. I Sensej wciąż na nią czeka. I Peter... czyżby naprawdę nie miał w zanadrzu jakiegoś planu awaryjnego?!
Gdyby tak wynurzyć się teraz w prawdziwym świecie. Ferie potrwają jeszcze dziesięć dni... A potem pojawić się na radzie wydziału, objąć Pacyfikatorkę, pocałować ją w wypudrowany nos, wypłakać się na jej przesyconych zapachem perfum piersiach.
Zerwał się wiatr, sprawiając, że szczelniej otuliła się za obszerną dla niej, męską kurtką. Oczy zaczęły jej łzawić – pewnie od wiatru.
Nick też wciągnął głowę w ramiona – wyszedł bez czapki, a jego cieniutki, elegancki szal raczej nie chronił przed wiatrem.
– Wiem, o czym pani myśli, Ireno. Planuje pani ucieczkę. Niech pani zaufa staremu mieszkańcowi... Lepiej nawet nie próbować.
– Czyżby?
Wbrew woli w jej głosie zabrzmiała nieskrywana pogarda.
– Tak... Myśli pani pewnie: zdrowy mężczyzna, a tak łatwo pogodził się z dożywotnim zamknięciem... podobnie jak pozostali. Jak Sit, który – teoretycznie – mógłby udusić Jana jedną ręką. Jak Trosz, który... hm. Trosz jest z nas najbardziej nerwowy. Dlatego na razie nie będę was ze sobą poznawać.
– Sama niezbyt się do tego palę.
– Ma pani po same uszy jednego gaduły? Mnie?
Irena zerknęła na swego rozmówcę. Nick się uśmiechał.
Zza odległego zakrętu wyjechał samochód. Irena drgnęła; terenówka zniknęła z pola widzenia i pojawiła się ponownie. Z daleka droga wyglądała na tak niebezpieczną, że było niejasne, dlaczego ten żuczek na kołach jeszcze nie wypadł z zakrętu i nie leci w przepaść.
– A oto i Jan – rzekł Nick i Irena nie potrafiła określić uczucia, z którym zostały powiedziane te słowa.
Semirol wysiadł z samochodu – Irena od razu zauważyła, że jest wesoły mimo zmęczonej, szarej twarzy z podkrążonymi oczami.