123975.fb2 Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 41

Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 41

To lato, jeśli dobrze sobie przypomnieć, było zimne, szare i deszczowe. Kryjąc się przed światem i szukając intymności, nowożeńcy rozbili namiot nad pustym brzegiem jeziora; nie wiedzieć czemu w pamięci Ireny to lato na zawsze pozostało słoneczne. Świerszcze ćwierkały jak szalone, kołysały się białe wiechy traw; jakaż egzotyka kryła się w kijankach na mieliźnie, w maleńkich karasiach, które Andrzej łowił „dla rekordu", na czas.

Pewnego wieczoru na ich namiot natknęli się miejscowi poszukiwacze przygód, polujący na zakochane pary. Byli oni wcielonym koszmarem turystów, którzy woleli tłoczyć się w hałaśliwych obozach, byle tylko nie narazić się na niebezpieczeństwo i w środku nocy nie zobaczyć wokół swego ogniska tuzina roześmianych pysków. Jakże nagły i zimny był jej strach, a wtedy Andrzej, nie przestając się uśmiechać i nie zmieniając nawet pozycji, wyciągnął zza pazuchy maleńki, czarny pistolet i bez uprzedzenia wypalił w powietrze. I jak trzeszczały gałęzie pod nogami uciekających wyrostków. I jak zaraz potem Andrzej władczo zaciągnął ją do namiotu, a ona, wciąż jeszcze dygocząc ze strachu, błagała go, by rozbić obozowisko bliżej ludzi.

I jak przestała się bać. Raz na zawsze. I jakie święto urządzili sobie o świcie – z kąpielą w ciepłej, zasnutej mgłą wodzie, z pierwotnymi okrzykami i ochlapywaniem się wodą, i znów z miłością – ależ musiały się zadziwić pływające na mieliźnie kijanki.

Dużo później zdała sobie sprawę, że każdego wieczoru przy ognisku i każdej nocy w namiocie Andrzej trzymał przy sobie załadowany pistolet. Zręcznie ukrywając ten szczegół przed młodą, szczęśliwą żoną.

Lecz jeśli nie była tego lata szczęśliwa – to czym naprawdę jest szczęście?

* * *

– Podoba się, co? Właśnie tak – podoba się? Lubisz to? Choć tu, moja ty śliczna... O, tak. O...

Irena ostrożnie zajrzała przez uchylone drzwi. Niewysoka kobieta w czarnej, brezentowej kurtce rozpieszczała wielką, spasioną krowę – drapała ją za uchem, gładziła jej dziwnie czyste boki; potem, podsunąwszy nogą pusty skopek, usiadła na ławeczce i mamrocząc jakieś niezrozumiałe, pieszczotliwe słowa, zaczęła dojenie. W głębi obory poruszała szczękami jeszcze jedna krowa, mniejsza i czarna. Z klatek czerwonymi oczami spoglądały króliki. W zagrodzie poruszały się jeszcze jakieś zwierzęta – by je zobaczyć, Irena musiałaby podejść bliżej, ale nie mogła się zdecydować na przerwanie uświęconego rytuału dojenia.

– Niechże pani wejdzie, po co tak w drzwiach stać. I proszę za sobą zamknąć, straszny przeciąg.

Kobieta uśmiechała się życzliwie. Irena zrozumiała, że pomyliła się, oceniając jej wiek – gospodyni nie przekroczyła jeszcze trzydziestki; miała nieco ponad dwadzieścia lat. Brezentowa kurtka dziwnie kontrastowała z umiejętnie umalowanymi oczami i ustami; szyja kobiety była zakryta ciepłym szalikiem.

– Mam na imię Elza – dziewczyna znowu się uśmiechnęła.

– To Śnieżynka. A to Ruda... Wszyscy pytają, czemu Ruda, skoro jest czarna? A ja odpowiadam: to tak jak u Jana, który nie odgrywa siedmiu ról, a tylko dwie. [1]

Dojarka wybuchnęła śmiechem, poprawiając jasny kosmyk włosów, który wysunął się spod jej chusty. Irena nie od razu złapała jej kalambur. „Semirol – siedem ról".

„Poczciwa Elza; w przeszłości była prostytutką, teraz troskliwie opiekuje się żywym inwentarzem... Naprawdę kocha zwierzęta. I trzeba przyznać, że mężczyzn też kocha, wszystkich bez wyjątku".

Irena z rozdrażnieniem przypomniała sobie słowa Nicka. Gdyż właśnie tu, w obecności Śnieżynki i Rudej, jego cynizm wydał jej się szczególnie obrzydliwy.

– Nikt nie wie, ile Jan naprawdę odgrywa ról – rzekła powoli.

– Na pewno niejedną; co do tego nie ma wątpliwości. Nazywam się Irena Chmiel. Jestem...

– Wiem. – Elza życzliwie pokiwała głową. – Została pani niesłusznie skazana. Trosz mi opowiadał. A ja – żeby nie było żadnych niedomówień – pocięłam klienta za pewną rzecz. Nie chciałam zabijać; po prostu z głupoty wbiłam mu nożyczki w brzuch. Ale to było dawno, więc proszę na mnie tak nie patrzeć. To był skończony bydlak, ten nieboszczyk; i jeśli się dobrze zastanowić, to gdyby nie on, do tej pory zajmowałabym się... tym samym. Z alfonsami za darmo, a z innymi – po dziesięć za noc. Opowiadam o tym wszystkim, bo Nick i tak by się wygadał. Jego język jest jak kurek na dachu – kręci się w kółko i nie skrzypi.

Irena była zdziwiona manierą wyrażania się Elzy. Kalambury sąsiadowały z kolokwializmami, a wulgarne wyrażenia z osobliwą delikatnością. Mogłaby zapewne rzucić też mięsem, ale chyba się wstydziła.

Nie wiedzieć czemu wyobraziła sobie Nicka, który siedział tu, w szopie, i zabawiał zwierzęta anegdotami ze wspaniałego życia ginekologów.

Elza tymczasem uśmiechnęła się i Irena odniosła teraz wrażenie, że nie ma więcej niż dziewiętnaście lat. Dziewczynka...

– Od dawna.... tu pani mieszka?

– W sensie, jak długo? Jakieś pięć lat. A dokładnie, prawie pięć. Ruda ma trzy lata, a Śnieżynka cztery. Cicho, Śnieżynko, cicho, przyzwyczajaj się, ta pani teraz jest swoja... Tak. A były jeszcze Siwka i Barsik, ale trzeba je było zabić ze starości; i po każdej przez tydzień ryczałam jak bóbr. Nawet Jan się denerwował; mówił: uspokoję cię, żeby ci nawet kropli wody na łzy nie zostało... Obiecał, że byczka kupi. Cicho, Ruda, zaraz się za ciebie zabiorę, wytrzymaj...

Dłonie Elzy pracowały odruchowo, lekko. Skopek się napełniał, pobrzękiwały wiadra, krowy przestępowały z nogi na nogę, zerkały na Irenę, nerwowo strzygły uszami; tępo patrzyły zza siatki czerwonookie króliki.

Przez jakiś czas Irena zastanawiała się, czy o to zapytać. Miała to pytanie na końcu języka, dzikie i jednocześnie tak oczywiste.

– Czy pani się tu podoba, Elzo?

Kobieta wytarła ręce w czystą ścierkę. Uśmiechnęła się figlarnie i znów poprawiła kosmyk włosów.

– A, rozumiem... Tak, czuję się trochę nieswojo, ale to z nieprzyzwyczajenia. Chodźmy. Dziewczynki – mówię do krów – zaraz do was wrócę.

Przybudówka gospodarcza przypominała Irenie laboratorium Petera. Masa urządzeń o nieznanym przeznaczeniu, a pomiędzy nimi jakieś maselnice, lodówki, kotły...

– Jest mi trochę nieswojo z nieprzyzwyczajenia – powtórzyła Elza w zamyśleniu. – Wcześniej przez rok siedziałam po uszy w takim szambie, jakiego pani nie zazna przez całe życie... Tak. Znam facetów podlejszych od każdego wampira. Jan przynajmniej uczciwie krew wysysa. W ogóle jest uczciwy... Tak. Czuję się tutaj jak człowiek, rozumie pani? Trosz, choć jest trochę walnięty, muchy by nie skrzywdził; cóż z tego, że swoją kurwę z kochasiem załatwił. Sit... czasem wpada w złość, ale mnie lubi. Nawet jak z nerwów obrazi, to potem przez tydzień o wybaczenie prosi. A Nick...

– Co, Nick również? – wyrwało się Irenie.

Elza uśmiechnęła się, obnażając ładne, białe zęby.

– Nick... podoba się pani, co? Ludzie z wykształceniem zawsze się spikną... Tyle że Nick jest przecież lekarzem, nie powinna pani... – i uśmiech Elzy zrobił się jeszcze bardziej figlarny.

Irenie zrobiło się głupio. Postanowiła wyjść; już w progu, po chwili wahania, odwróciła się.

– A Jan? On również?

Elza poważnie, już bez uśmiechu, pokręciła głową.

– Jan... jest dla mnie kimś w rodzaju Stwórcy. Kim ja dla niego jestem? Dobrze, że chociaż czasem po głowie pogłaszcze... jak króliczka.

– Niezły mi Stwórca – ledwie słyszalnie wymamrotała Irena.

– Za to nigdy mnie nie zostawi – filozoficznie skomentowała to Elza. – Nie wyrzuci za drzwi, na pastwę... jak to było...

Na pastwę losu. A swoją krew sama oddam. Czemu miałabym mu żałować?

* * *

Do wieczora przesiedziała w sypialni, za stołem, przed podarowanym jej komputerem. Chciała wziąć się do roboty jeszcze wczoraj, jednak nie mogła zebrać myśli. Za to dzisiaj, po spotkaniu z Elzą, znalazła, jak sądziła, te jedyne, odpowiednie słowa.

Powróciła do rzeczywistości, kiedy w pokoju zrobiło się już całkiem ciemno i przestała trafiać palcami w klawisze.

Sit delikatnie zapukał do drzwi i oznajmił, że Jan prosi ją na kolację; bardzo kusiło ją, by wymigać się złym samopoczuciem – lecz przecież wtedy zaraz przyszedłby Nick i trzeba by symulować do końca lub przyznać się do najzwyklejszego tchórzostwa.

Przebrała się pospiesznie. Nowa suknia leżała jak ulał, co choć nieznacznie poprawiło jej nastrój. Poprawiła włosy, nadała swej twarzy obojętny i znudzony wyraz i zeszła do salonu.

Semirol był sam. Irena spodziewała się, że będzie im towarzyszył wszędobylski Nick i początkowo ucieszyła się z jego nieobecności.

A potem się przestraszyła.

Z radia dochodziła przenikliwa muzyka. Z wymuszonym uśmiechem Irena usiadła za stołem naprzeciwko wampira, ten zaś, witając ją uprzejmym skinieniem głowy, napełnił jej kieliszek; jednak nie winem, jak się spodziewała, lecz brzoskwiniowym sokiem.

Od razu wszystko zrozumiała – choć jak zwykłe „od razu" przeciągnęło się u niej do pięciu minut. Patrzyła na sok, skosztowała go i w końcu wypiła pół kieliszka.

Rozkaszlała się. Odstawiła na stół. Rzuciła szybkie spojrzenie na Semirola i spuściła wzrok.

– Jestem cynikiem – powoli oznajmił wampir. – Jednak gdy w grę wchodzi moje dziecko... chciałbym, aby w naszych relacjach było jak najmniej cynizmu. Nie uda się go całkowicie wyeliminować – starajmy się go jednak unikać, kiedy to tylko możliwe.

Irena przytaknęła, nie podnosząc głowy.