123975.fb2 Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 46

Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 46

– W naszym świecie, Ireno?

Z heroicznym wysiłkiem wzięła się w garść.

– W waszym... świecie... Prokuratorów i sędziów... adwokatów... wymiaru sprawiedliwości, który w rzeczywistości nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością... w całym tym popapranym świecie...

Wydawało jej się, że jej słowa zabrzmiały w miarę wiarygodnie. Wstrzymała oddech.

Semirol mruknął sarkastycznie. Odczekał chwilę, pozwalając jej ocenić dwuznaczność sytuacji. Przeszedł przez pokój i wyciągnął ze sterty kaset wideo jedną w ciemnym pudełku.

– W zasadzie nie zamierzałem ci tego pokazywać... lecz jeśli jest to dla ciebie takie ważne...

Zaświecił się ekran maleńkiego telewizora. Cyfry, jakieś oznaczenia, oficjalna czołówka.

– Proszę mi wybaczyć, Ireno, ale nie puszczę tego materiału od początku... Zaraz przewinę. Tak. Mniej więcej od tego miejsca.

Plan ogólny – ludzie, którzy jeden za drugim wchodzą do wiejskiego domu.

Wielu mężczyzn. Jedna kobieta w długim palcie. Kamera poruszyła się; czyjeś nogi, przytłumione światło, pokój...

I zbliżenie twarzy kobiety.

Na oko miała czterdzieści lat. Wyblakłe, wodniste oczy bez żadnego makijażu, sucha skóra pokryta siatką zmarszczek, wymięte palto, przyozdobione wyliniałym ogonem jakiegoś zwierzątka.

Irena zacisnęła zęby. Strumień białego światła był skierowany prosto w twarz kobiety – w tym oświetleniu było coś nienaturalnego, prymitywnego, wymuszonego.

– Kim ona jest, Janie?

Semirol skinął na ekran – jego gest mówił: patrz, sama się dowiesz.

Kobieta w telewizorze zachichotała nerwowo.

– Kontynuujmy – rzekł męski głos. – Zdejmijcie z niej palto.

W kadrze pojawiły się plecy i ramię kogoś, kto pomógł się kobiecie rozebrać.

– Czy mąż znał cel pani wyjazdów, pani Krok? – zapytał ktoś suchym tonem. Irena ze zdziwieniem rozpoznała głos Semirola.

– Nieee...

– I niczego nie podejrzewał? I nigdy nie skojarzył informacji o kolejnych ofiarach z pani wyjazdami?

– Nieee... To bardzo dobry... człowiek.

Irena miała kiedyś studentkę, która wysławiała się w podobny, rozwlekły sposób. Na studenckich konferencjach jej wystąpienia trwały trzydzieści zamiast trzech minut i publiczność śmiała się, ziewała i wychodziła do bufetu.

– A wasze dzieci, pani Krok?

– Chodzą... do prywatnej szkoły... bardzo dobrej... elitarnej...

– Czy zdarzało się, że wyjazd był nieudany?

– Tak... co drugi... albo co trzeci...

– A ile było udanych wyjazdów?

Kobieta na ekranie głośno przełknęła ślinę.

Irena przypomniała sobie karbowany szlauch, który śmiertelnie wystraszył ją we wczesnym dzieciństwie. Leżał w poprzek ogrodowej dróżki i podrygiwał w takt zmian ciśnienia wody; był gruby i czarny, martwy i żywy jednocześnie, lśniący i tłusty; malutkiej Irenie wydawało się, że jest gorszy od każdego węża, straszniejszy od pająka, że lepiej umrzeć, niż przez niego przekroczyć. Z płaczem popędziła z powrotem do domu, a po tym wydarzeniu kilkakrotnie budziła się w nocy, gdy szlauch, prężny i karbowany, przychodził do niej we śnie.

Niemłoda, ciemnooka kobieta o powolnym, błotnistym sposobie wyrażania się. Szlauch. Dziewczynka uciekająca z płaczem po ogrodowej ścieżce.

Irena poczuła obrzydzenie. Odwróciła głowę, próbując spotkać się wzrokiem z Semirolem i milcząco poprosić go o przerwanie tego „spektaklu".

– Czy pamięta pani dom przy drodze, ulica Duża, numer sto czterdzieści siedem?

Minęła cała, długa sekunda, nim Irena drgnęła.

Numer jej domu.

Kobieta milczała z konsternacją.

– Było to w okresie, gdy poznała pani trzeciego; tego, którego nazywała pani „robaczkiem".

Kobieta zaczęła się nerwowo rozglądać. Zacisnęła palce.

– Proszę sobie przypomnieć; dom przy drodze... był tam pies i samochód w garażu... Korzystała z niego pani. Podkarmiła pani psa.

Kobieta się uśmiechnęła. Ściągnęła z głowy szary, zrobiony na drutach beret, uwalniając spod niego długie, posiwiałe włosy.

– Tam tak naprawdę nikt nie mieszkał... psa podkarmiłam... chociaż mogłam otruć; ale zrobiło mi się go żal.

– Przypomniała sobie pani?

– Taak...

– Jak długo tam pani mieszkała? Pod nieobecność właścicielki?

– Latem przez tydzień... I w listopadzie... Tydzień.

– Czy mąż jak zwykle sądził, że jest pani w delegacji?

– Taak...

– Co spaliła pani w kominku?

Kobieta milczała. Jej liliowy sweter cały był pokryty oblazłym włosiem; kiedyś był ciepły i elegancki; Irena pochyliła się nagle do przodu, wpatrując się w stylizowany liść winogrona na szczupłym ramieniu damulki.

Kiedyś, jakieś pół roku wcześniej, a może w innej rzeczywistości, sweter należał do Ireny. Winogronowy wzór układał się w jej inicjały i był zrobiony na zamówienie; paniusie z instytutu zauważyły ten detal i cmokały językami.