123975.fb2
Uśmiechała się. W tym uśmiechu był instytut, pierwsze opowiadania, młody Andrzej, słońce, morze, szczeniak Sensej.
– Może pani na chwilę wejść – powiedział ochroniarz. I usunął się z drogi.
Puste, zalane światłem pomieszczenie. Towary – sprawiające dość obrzydliwe wrażenie – leżały pod szkłem, na ladach, a pod sufitem była nawet podwieszona kukła krokodyla.
Za kasą stała niezadowolona damulka.
– Już skończyliśmy pracę.
– Tylko rzucę okiem.
– Nabrudzi pani, już umyliśmy podłogę... Odruchowo wytarła nogi. Zrobiła krok – ostrożnie, jakby naprawdę bała się nabrudzić.
O Boże!
Kartonowa brama, pokryta czarnym aksamitem. Zębate maski po obu stronach wejścia – „otworzymy dla was drzwi do nowego świata".
Czyjeś spojrzenie wbiło jej się w plecy jak nóż. Odwróciła się.
Semirol, bez czapki, w rozpiętej kurtce, stał w drzwiach. Ciężko dyszał. W kącie próbował podnieść się na nogi oszołomiony ochroniarz.
Semirol patrzył.
Uwalniając się spod hipnotycznego wpływu przyzywającego ją palca wampira, zrobiła krok w kierunku teatralnej bramy.
– Wracaj, Ireno.
– Jesteście modelem... Jesteście tylko modelem. Jesteście...
Semirol zacisnął usta. Powoli ruszył wzdłuż regału.
Rzuciła się do przodu.
Uświadomiła sobie, że nie zdąży. Że nadludzko szybki wampir przechwyci ją pół kroku od bramy.
A jeśli się pomyliła? Jeśli za czarnym aksamitem jest tylko ściana i na próżno będzie bić w nią pięściami?
Jego dłonie zacisnęły się na jej nadgarstkach.
I jednocześnie z krzykiem wpadła w bramę – tyłem, w aksamitną zasłonę.
Ciemność.
Rozdział 9
Po szerokim łuku szosy...
Nie, nawet woźnica nie nazwałby tej wąskiej drogi z głębokimi koleinami szosą.
Bo to właśnie wóz toczy się teraz po szerokim zakręcie drogi. A właściwie nie wóz...
Irena otuliła się ramionami.
To kareta. W każdym razie ludzie tak zwykli wyobrażać sobie karety. Pudło na wielkich kołach, z drzwiami z boku i woźnicą w charakterze kierowcy.
Wiatr był ciepły.
Nieopodal, pod wzgórzem, bezmyślnie pasło się dwadzieścia krów o obwisłych brzuchach. Irena przeniosła spojrzenie, zagajnik zielenił się soczyście i gęsto, liście jeszcze nie spłowiały od kurzu i słońca. Czysta afirmacja życia.
W dole, po lewej, ciemniały dachy. Półnagie dzieciaki żwawo i hałaśliwie bawiły się w kałuży.
Drgnęła. Potrząsnęła głową.
Po lewej i prawej stronie stały na ziemi dwa wysokie, omszałe kamienie. Jeszcze jeden płaski kamień leżał jak gigantyczna meduza nieco niżej na stoku; siedział na nim odwrócony do Ireny plecami człowiek.
Znów się rozejrzała. Zagryzła wargę, próbując ukryć rozczarowanie.
Oto jej dom. Niespodziewanie mały, za to z ogromnym podwórzem i budynkami gospodarczymi, których nigdy tam nie było. Był to jednak jej dom i topola nie rosła z lewej strony bramy, jak w modelu, lecz z prawej, jak należy.
Co to takiego, Andrzeju? Co to za kolejny absurd?!
Ruszyła przed siebie. Spojrzała na kamienie; stoją tu od co najmniej stu lat i są specjalnie ustawione. Brama...
Wstrzymując oddech, znów weszła w omszałe wrota.
Żadnego efektu.
Ale musiała się o tym przekonać.
Przez chwilę stała nieruchomo, po czym powoli, krok po kroku, podeszła do siedzącego człowieka.
Podeszła i usiadła obok.
– Proszę nie siedzieć na ziemi – Semirol nawet na nią nie spojrzał.
– To jest trawa.
Semirol odwrócił się na chwilę. Miał szklisty wzrok. Obok przeszło stado krów. Głucho pobrzękiwał wielki dzwonek na szyi byka.
– Przepraszam, Janie... Ale czy naprawdę myślałeś, że można kogoś zmusić do...
Zamilkła, nie wiedząc, jak dokończyć zdanie.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał głucho Semirol.
Wzruszyła ramionami.