123975.fb2 Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 68

Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 68

Przed nimi wyrosła studnia. Poidło dla zwierząt; na skraju drogi stał niski, szeroki wóz. Mężczyzna, równie niski i krępy, poprawiał uprząż, kobieta w wysokiej czapce nabierała wody, a na wozie przepychała się łokciami gromadka umorusanych dzieci.

Irena się spięła. Semirol przeciwnie, ruszył żwawszym krokiem.

Przywitali się z nimi. Mężczyzna, kobieta i wszystkie dzieci patrzyli na Irenę z ciekawością, na Semirola z lękiem.

– Witajcie, dobrzy ludzie... Znaczy się, też byśmy się wody napili... Bo ja i moja pani, znaczy się, w daleką podróż się wybieramy... I wody trochę by się przydało...

Semirol wyraźnie dobrze się bawił. O dziwo jego paplanina przyniosła skutek. Niepokój w spojrzeniach ustąpił miejsca życzliwości. Krępy mężczyzna, drapiąc się w brodę, podał Semirolowi drewniany ceber.

– To niehigieniczne – rzekła Irena samymi ustami.

– To niehigieniczne, dobrzy ludzie – oznajmił Semirol. – Znaczy się niehigienicznie, a bez wodeńki jeszcze gorzej; strasznie suszy bez wody, ludziska.

Irena kurczowo splotła palce.

Semirol cieniutką strugą wlał w siebie wodę – nie dotykając cebra ustami. Z błazeńskim ukłonem oddał naczynie mężczyźnie; ten patrzył ze zdziwieniem, lecz bez wrogości.

Tymczasem dzieci – te, które potrafiły już chodzić – jedno za drugim zeszły z wozu i jednakowym ruchem pakując palce do nosów, podeszły bliżej – popatrzeć na przedstawienie.

Semirol pomógł Irenie zsiąść z konia, już dawno chciała rozprostować nogi, wolałaby jednak zrobić to w mniej tłocznym miejscu.

– Chcesz pić, Ireno? Nie przejmuj się, oni zaraz odjadą.

Umyła ręce. Rodzinka nie zamierzała nigdzie się ruszać; rodzice byli równie ciekawscy jak dzieci.

Napiła się, zaczerpując wody w dłonie. Woda była... nie, nie znała takich słów. Nigdy w życiu takiej nie piła. Oczekiwała, że zdrętwieją jej zęby, woda nie była jednak zbyt zimna; była miękka i, nie wiedzieć czemu, pachniała igliwiem.

Cembrowina budziła w niej strach. Była niczym pysk śpiącego potwora. Jakby wszystkie studnie, które widziała w życiu, były nieprawdziwe, martwe, jak mumia kopalnego zwierzęcia... Ta zaś była żywa. Żywa skamielina.

„Żeby były w nim leśne duchy, przeróżne gnomy, krwawe wojny, surowe prawa... miłość... a nie domowe, proszę wybaczyć, awantury ze smutnym zakończeniem".

Uśmiechnęła się blado, jak zwykle w odpowiednim momencie przypominając sobie słowa profesora orientalistyki.

Tymczasem na cembrowinę wdrapał się sześcioletni szkrab. Irena obejrzała się odruchowo – co ta matka wyprawia, przecież dzieciak lada chwila wpadnie do studni.

Matka patrzyła na Semirola. Wampir adwokat zachowywał się bardzo odpowiednio. Plótł jakieś bzdury o bujnym urodzaju, o dobrych znakach, a jednocześnie wypytywał, czy dobrym przejezdnym nie zdarzyło się przypadkiem słyszeć o pewnym panu imieniem...

Chłopiec już wpadał do środka. Najwyraźniej z przerażenia odebrało mu mowę, w każdym razie gramolił się w milczeniu. Jego palce ześlizgiwały się z mokrego brzegu cembrowiny.

Człowiek obdarzony normalną reakcją dziesięć razy zdążyłby w tym czasie podskoczyć i złapać malca. Irena musiała najpierw rozdziawić usta, potem mrugnąć, potem...

– Aaa!

Wszyscy jednocześnie rzucili się w stronę studni. Moment przed tym, jak palce chłopca ostatecznie się ześliznęły, a ręka ojca chwyciła syna za kołnierz – Irenie udało się złapać za chudziutki nadgarstek i poczuć, że chłopiec nie jest wcale taki znów ciężki.

– Dobry uczynek pani zrobiła – rzekła kobieta z dziwną intonacją.

Obok ojciec okładał uratowanego synka lejcami. Irena podskakiwała, za każdym razem oglądając się na krzyk malca.

– Ja? – spytała nerwowo. – Ja tylko zdążyłam złapać... Kobieta zmarszczyła brwi, o dziwo, w jej wzroku kryła się jawna wrogość.

– Dobry uczynek pani na siebie wzięła.

Potem nie wypowiedzieli już ani słowa. Dzieci, łącznie z uratowanym i spranym lejcami malcem, wdrapały się na wóz; mężczyzna smagnął batem ogiera o szerokiej piersi i cała procesja – koń, wóz i mężczyzna z kobietą idący po obu jego stronach – ruszyła w kierunku, z którego przybyli Irena z Semirolem.

– Zręcznie go złapałaś... – wymamrotał wampir. – Przy twoim refleksie to po prostu zadziwiające.

Irena opędziła się od niego.

Potem, gdy już wjeżdżali w góry, nie wytrzymała i zapytała z westchnieniem.

– Dlaczego to robisz, Janie?

– Co takiego?

– Prowokujesz ich... Wkrótce po okolicy rozejdą się plotki; będą gadać, że jestem czarownicą, a ty na przykład wampirem... Pojawi się jakaś straż i wrzucą nas do lochu z łańcuchami, do podziemia pełnego narzędzi tortur.

– Jesteś prawdziwą optymistką.

– W światach podobnych do tego nie istnieje zdrowy rozsądek ani prawo. Przynajmniej tak je się zwykle opisuje...

– Ireno, przecież nie mamy możliwości ogłoszenia przez telewizję, że „pilnie poszukiwany jest Andrzej Kromar, modelator". Zostaw to mnie. Potrafię rozmawiać z ludźmi.

– To fakt – przyznała Irena z przygnębieniem.

Po południu zrobili popas. Zjedli resztkę domowych zapasów. Napili się studziennej wody, która straciła dla Ireny cały swój urok. Wolałaby sok brzoskwiniowy.

A potem, gdy udała się w krzaki za potrzebą, wdepnęła w krecią norę. Ziemia poddała się i zapadła, jakby nie przeryło jej niegroźne zwierzątko, lecz robotnicy budujący metro. W glinie ciemniały stalowe oczka kolczugi; przerażona Irena była pewna, że naruszyła czyjś grób.

Semirol przybiegł na jej krzyk.

W kreciej norze rzeczywiście leżała zawinięta w płótno kolczuga. W zawiniątku znajdowały się też srebrne i miedziane monety – nie było ich zbyt wiele, ale sam widok robił wrażenie.

– Jak znalazł – rzekł Semirol. – Nowicjusz ma szczęście.

– Raczej głupi ma szczęście – dodała Irena.

* * *

Droga do miasta, którą zwykle Irena pokonywała w niecałą godzinę, tym razem zajęła im prawie cały dzień.

Była pewna, że na miejscu kafejki z czerwonym dachem znajdą coś w rodzaju karczmy. Myliła się jednak. Nie było tam nic. Najwyraźniej nie opłacało się budować karczmy na pustkowiu; nie mieliby tu zbyt wielu klientów.

Miejscami droga była prawie niewidoczna – koń szedł jak po nakrytym stole, dokładnie wybierając miejsce, na którym postawić kopyto. Irena przypomniała sobie ich ryzykowną jazdę z Semirolem; najpewniej terenówka wampira wciąż stoi na ulicy przed sklepem „Świąteczne niespodzianki".

Semirol był pogrążony w myślach. Marszczył co chwila brwi, rozglądał się z ciekawością, a niekiedy nawet uśmiechał do samego siebie; był niczym salamandra przeniesiona z pieca do kominka. Niewielka tak naprawdę różnica.

– Ireno...

– Tak?